Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
– Nu, Russkije wam prezidienta ubiły – powiedział Zurab, taksówkarz. Miałem wrażenie, że każdy taryfiarz w Tbilisi musi mieć ma na imię Zurab. I to nie dlatego, że każdy, którego spotykałem miał na imię Zurab. Ten był moim pierwszym, bo dopierośmy wylądowali z Kickim na ziemi gruzińskiej szczęśliwie.
I teraz pędziliśmy do miasta aleją Lecha Kaczyńskiego, w którą skręciliśmy z alei George’a Busha, syna ojca. Ale w każdym reportażu, jaki o Gruzji czytałem, zawsze w pewnym momencie pojawiał się taksiarz o imieniu Zurab. No, ale ten się naprawdę nazywał Zurab.
– Nu da – powiedział Kicki, kładąc palec na usta i zerkając na mnie wymownie – ubiły. Będzie jakaś zniżka? Skidka budzie? Dla pieredstawicieli chrobrawo polskawo naroda? Odwiecznego sajuznika chrobrych Gruzinów?
– Kakaja, blja, skidka – powiedział zaskoczony Zurab taryfiarz, w lusterko zerkając. – Szto ty, blja, s uma saszoł, gałowu patieriał ili szto. Ty by, blja, szto-to bolsze dienieg dał, a nie skidku choczesz.
– Nasz prezydient – Kicki dumnie pierś wypiął i okiem próbował jakoś błysnąć do lusterka – waszu, kurwa, stranu przed najeźdźcą spasił, panimajesz pan, a pan nie choczesz, kurwa, tych paru lari spuścić?
Zurab długo mu patrzył w to oko w lusterku. Aż się bałem, że wyrżnie w coś na drodze. Bo wszystkie inne Zuraby pruły tu jak pochrzanione tymi swoimi bitymi audikami i oplami.
– Kurwa, da? – powtórzył po chwili Zurab. – Spasił, nachuj. Prilietieł i ulietieł, tolko Russkich razdrażył, a my zdjes astalis. Sarkozy wsju rabotu zdiełał. Tricat’ lari dawaj, ty, Paljak, kurwa.
– Ale panie ładny…
– Diengi dawaj. Tricat’.
– Kurwa…
– Ty sam kurwa. Dawaj.
Zapłaciliśmy, wysiedliśmy, wzięliśmy plecaki, a Zarub pyrknął rurą i odjechał. Zostaliśmy w nieskatalizowanym obłoczku.
– No – powiedziałem – toś załatwił.
– Ale stary – tłumaczył się Kicki – no mówię ci, że tu Lech Kaczyński superstar, tylko ten cały Zurab jakiś z dupy urwany był. Ale to wyjątek, rozumiesz. Mówię ci, że Polaków tu kochają i nie ma to tamto. Chuja we wsi nie ma. Tylko się trzeba powoływać na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego i heja.
– No to żeś się powołał.
– Oj bo ten to jakiś dzik był – tłumaczył Kicki, zakładając plecak – kurwa, niewdzięczny chuj i tyle. Zurabi fiut.
Zurab taksówkarz zostawił nas na rozpiżdżonej we wszystkie strony świata uliczce, na której nie było ani asfaltu, ani oświetlenia. Przyświecając sobie komórkami znaleźliśmy wejście do kamienicy, w której miał się mieścić hostel.
– Jezu – powiedziałem – jak w horrorze.
No bo było jak w horrorze. Wszystko dokumentnie rozpieprzone. Portyk, kamienny jakiś gad wykuty w czymś w rodzaju gipsu przy frontonie, schody na górę. Wspinaliśmy się na schody i wydawało nam się, że cała kamienica za chwilę rozpadnie się na cząstki elementarne, a my razem z nią.
Zapukaliśmy do drzwi. Szerokich, dwuskrzydłowych, malowanych na czarno. W ćwierkającym i bzykającym świetle z migoczącej żarówki widać było na nich grube pacnięcia pędzla. Otworzyła chuda kobieta ubrana na czarno. Wpuściła nas do środka.
– Tylko pamiętaj – powiedział mi Kicki – jak będą mówili o zamachu, to nie zaprzeczaj.
*
Na ścianie hostelu wisiało oprawione zdjęcie Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczyńskiej. Na zdjęciu powieszony był różaniec. Nad tym wszystkim wisiała polska i gruzińska flaga. Pełno było też innych flag, ale narody wybrane dwa tylko były na świecie. A w hostelu to już w ogóle był jeden naród wybrany. Nasz, malowany. Byli jacyś Niemce, byli Francuzy, Szwedzi-pludraki, ale Polaków było najwięcej.
Chuda kobieta miała na imię Nino, jej mąż też się, cholera, nazywał Zurab, i razem z kilkorgiem dorosłych dzieci prowadzili ten hostel. Pomiędzy obsługą a Polakami coraz to wybuchał dialog, prowadzony – cóż począć – po rosyjsku. „Zabili! Ano zabili! Modlimy się tu do niego, modlimy! Módlcie się, i my się modlimy. Wielki był człowiek, wielki. Uratował, uratował. To co, będzie jakaś zniżka? Zniżki to nie, ale jak będziecie w Polsce, to powiedzcie znajomym, że jest tu taki jeden hostel, taki kawałek Polski prawdziwej, w której to Polaka uszanują”.
Nam też Nino powiedziała, że zabili, my powiedzieliśmy, że zabili, dostaliśmy pokój niedaleko łazienki i klucz do tego pokoju. W głównym hallu odbywało się picie wódki, podczas to którego picia wódki syn Zuraba i Nino, też chudy, czarniawy, ospowaty, opowiadał, jak to zabili i jak to u nich w Gruzji Polaków kochają. Młodzi Polacy, przy dreadach i w trekach, siedzieli wokół syna zurabiego, który tylko oczkami łypał dookoła, i słuchali z ust jego spływającej pieśni słodkiej na cześć ich Ojczyzny Wolnej Racz Nam Zwrócić Panie Jezu Wszechmogący W Chwale Boga Ojca Amen, której to pieśni wcześniej nigdy nie słyszeli, bo zawsze głównie na świecie, w Anglii, u Niemca, u Czecha i Kroata nawet jest tak, że Polak to tylko Polak i niewiele więcej, i teraz w ich duszach i sercach dokonywała się przemiana wódczana mówiąca, że ten cały Lech Kaczyński to jednak był w sumie równy ziomacha, a Kaczyńska Maria nawet sympatyczna na tym zdjęciu różańcem okolonym. A syn zurabi mówił o zamachu, i o tym, jakby to Gruzini poszli wszyscy razem na Smoleńsk i na Moskwę, i w ogóle by w unię z Polską weszli jak Litwa jaka, tyle, że są daleko i jest ich trochę jednak za mało, więc nie wejdą, ale żeby nie ustawać w wysiłkach, żeby ducha nie gasić, tylko żeby głosić, głosić nowinę, że w dalekim Tbilisi jest kawałek ziemi, tej ziemi, polskiej ziemi, na której zawsze będą mile widziani, tani nocleg, możliwość przechowania bagażu po czekaucie i dogodne położenie. I spazmy wzruszenia wstrząsały tą Polonią podróżną, plecakową, trekowo-polarową, grzejącą wódę z kubków po herbacie, jeżdżącą po zielonej prowincji gruzińskiej w poszukiwaniu czaczy i mądrości dziadków o jednym zębie złotym, a drugim, że go wcale nie ma.
I myśmy też tam bili, wódkę, wino pili, o zamachu mówili, o zniżkę prosili, zniżki nam nie dali co prawda, ale zapewnili o wiecznej przyjaźni pomiędzy narodem polskim i gruzińskim, którą to przyjaźń przypieczętowaliśmy zapłakanym misiem przy ściśniętych gardłach. Piliśmy za Kryptę Srebrnych Dzwonów.
*
Na drugi dzień, skacowani, poszliśmy w miasto. Było zapyziałe, ale nic w tym zapyzieniu sowieckiego nie było; było zapyziałe, ale zapyzieniem Bałkanów raczej, niż zapyzieniem sowieckim, które zawsze przytłacza tym swoim czarnym, siadającym na duszy, osadem. A tu – nie. Tu był odruch zachodni, tu było bliżej – i ludziom, i modzie, i przestrzeni – do Krakowa niż do Charkowa, do Gdańska niż do Briańska, do Nowego Sadu, niż do Nowogradu. I tak szliśmy, szliśmy, szliśmy, tu kawa, tam winko na klinersa, tu chinkali, tam charczo, ażeśmy doszli do prospektu Rustaweliego, który to prospekt wczoraj wieczorem wszyscy Polacy familiarnie Rustawelakiem zwali – to my też tak zaczęliśmy go zwać.
Idziemy tym Rustawelakiem, idziemy, mijamy ulicznych galerię obrazów, mijamy smutnych i uduchowionych artystów brodatych, szlugi jarających, aż naraz patrzymy – Lech Kaczyński. Na płótnie. Jak żywy to może i nie, jakiś taki – na twarzy dziwny, ale widać: on to. A i artysta przy nim jakiś ze dwa razy bardziej uduchowiony niż inni, jakiś trzy razy bardziej posępny, a wzrok jego kędy błądzi – pytać się nie godzi.
No, ale sam obraz – palce lizać. Kod da Vinci: symbol na symbolu i symbolem pogania. Bo twarz prezydenta jak balonik unosiła się nad wrakiem rozbitego tupolewa, z którego to wraku wypływały duchy. Ludzi, ale ci ludzie mieli klucze zamiast głów. Nad głową Lecha Kaczyńskiego unosiła się w powietrzu czarna kostka. Na jednym z boków tej kostki widniała dziurka od klucza, a na innych – czerwone znaki zapytania.
– Gospodin – zapytałem artysty, który zmierzwił sobie szybko brodę i luknął na mnie z taką głębią czarnych oczu, że zobaczyłem w nich prehistorię, dinozaury i wielkie paprocie. – Gospodin, eto prekrasne. Skolko?
– A wy Paljak? – Upewnił się artysta.
– No Polak.
– To dwiesti pietdiesiat lari.
– Drogo!
– Kak daroga! – Warknął z głębi brody artysta. – Nacjonalnyj gieroj Liech Kaczynskij, bieri, dwiesti dawaj i wsio.
– Drogo.
– Kak daroga, zdies – smatri – pokazał na duchy i kostkę – metafizyka. Zagadka. Szarada. Enigma. Wsjo jest.
– A szto tam w tej kostce jest? – Zainteresowałem się.
– Drug – artysta klepnął mnie po plecach – brat moj, Paljak. Kupi kartinu. Na stienu powiesi. Na krzesło siedi. W kartinu smatri. Tak wraz pajmiosz, szto w kostoczkie.
– A kak eta było w dwa tysiacz wasmom – spytałem – jak Kaczyński przyjechał?
– Płocha było, a on, gieroj, Gruzju spasił. No, bieri, niedaroga.
– Kak spasił? – Spytałem.
– Nu, blja, spasił, i wsjo. Bieri.
– A Kaczynskawo ubili, da? – Zapytałem.
– A ty szto – zaperzył się – iz FSB, ili szto. Bieriosz kartinu ili idi, guljaj, dawaj, da swidania. Bieriosz?
– Daroga.
– Tak da swidania. Guljaj! – Machnął ręką.
Pagulałem.
*
Parę dni później siedzieliśmy w ogródku knajpki w Signahi. To był koniec znanego świata. Siedzieliśmy na szczycie wyżyny, która mocno spływała w dół. W dole widać było wszystko, jak na mapie – kilkadziesiąt kilometrów. A dalej wznosił się Kaukaz. Wyrywał nagle z tej równiny w dole, wystrzeliwał w zasadzie. Nie zaczynał się jakimś kaukaskim Podhalem – po prostu: wykurwiał w niebo jak rakieta, od razu na kilka kilometrów w górę. Przypominał mur z Gry o Tron. Tym bardziej, że za nim była już Rosja. Dagestan konkretnie.
– Mordor – usłyszeliśmy przytłumiony głos od stolika obok, i to słowo „Mordor” wypowiedziane było z polskim akcentem.
– Mordor tam jest – tłumaczył partnerce tęgawy facet o krótko przystrzyżonych włosach, na twarzy zmarsowacony. Pokazywał na Kaukaz, a raczej – na to, co tam za Kaukazem. – A tu jest – mówił – Śródziemie. Ja tu się dobrze czuję, dobrze.
– Ty – powiedziałem do Kickiego – on to!
– Kto? Kto? – Wyciągał szyję Kicki.
– No kurwa – mówiłem – Kicu, nie poznajesz?
– Bo widzisz, Barbaro – kontynuował tymczasem ten od Mordoru – z tą całą sprawą to jest trochę jak ze zbawicielem, z mesjaszem, który przyszedł. Umarł, rozumiesz, jeden – a hop! Oto jest, i żyje między nami, w wyborach kandyduje na prezydenta i premiera. Niby nie ten sam, ale taki sam przecież! Umarł – a żyje! Nie ma go – a z nami jest! I dziwisz się, że ludu tyle ciągnie za sobą…
– Bóg daj – szepnęła Barbara.
– Aaa – zajarzył Kicki, zerkając przez ramię znad chinkali i piwa – Pociupiński!
– No – powiedziałem. – Ten z portalu nierzucimziemiskadnaszrod.pl.
– O kurwa – rzucił Kicki. – No, no.
– No – odpowiedziałem.
– Byś się go tu spodziewał? – Spytał Kicki.
– W sumie – powiedziałem po namyśle. – To gdzie, jak nie tutaj.
– No – zgodził się Kicki.
Żuliśmy chinkali, patrzyliśmy na Śródziemie oddzielone od Mordoru murem z innej niby trochę bajki, ale bez przesady z tą innością, i przysłuchiwaliśmy się leniwie toczonej przez Pociupińskiego i Barbarę rozmowie, która, notabene, miała się już ku końcowi.
– Zaplatit choczu – powiedział z ruska po nie wiadomo jakiemu redaktor Pociupiński do kelnera, a gdy mu kelner przyniósł rachunek, to aż Pociupiński zaświstał. Barbara zerknęła mu przez rękę:
– No – powiedziała – nieźle za widoczek ładny se policzyli.
Zachichotaliśmy z Kickim.
– Panie – przywołał Pociupiński kelnera – eto nie za dużo?
– Szto? – Spytał sucho kelner, głosem nic dobrego nie wróżącym. W dupie miał kelnerską giętką mydłkowatość, tu jeszcze ta moda nie doszła. Wyglądał, jakby w razie czego był gotów wyjąć spod kamizelki kindżały i siekać na oślep, rycząc tylko wśród fontann tryskającej juchy.
– Nu – powiedział Pociupiński – bolszo. Za mnogo. Darogo.
– Kak darogo – słowa się wyciskały z ust kelnera jak z ciasnej tubki. – Szto darogo.
– Panie – Pociupiński spróbował inaczej. – Patrz pan. Ja Paljak. Panimajesz pan?
– Da – powiedział kelner.
– No, to patrz pan. My sojuszniki. Friendy, panimajesz?
– Panimaju.
– Nasz priezidient was uratował, panimajesz? Kaczynskij? – mówił Pociupiński. – A jewo Ruskie ubiły, kojarzysz? A ja stoju na straży jewo pamięci. Ja redaktiur – Pociupiński wyjął legitymację prasową. – Ja piszu, szto on charoszewo dla Gruzji zdjełał. Rozumiesz? Kaczynskij, Sakartwelo, gaumardżos.
– Gaumardżos – odpowiedział kelner z wyrazem twarzy nie rokującym specjalnych nadziei – no ja niczewo nie paniał. Platitie, pażałsta.
Pociupiński powarczał, powarczał, popsioczył, wyjął pieniądze z portfela, dopilnował, żeby kelner nie wziął sobie ani grosza napiwku, wziął Barbarę pod pachę i poszedł.
My siedzieliśmy jeszcze chwilę, ale i na nas przyszedł czas płacenia rachunku. Kelner przyniósł, obejrzeliśmy go sobie z Kickim z rozszerzonymi ze zdumienia oczami.
– Skolko to ma być? – Spytał Kicki podtykając napiwek kelnerowi pod nos. Kelner, dopiero teraz zauważyłem, nosił na piersi plakietkę z imieniem. Zurab.
– Drug, Zurab – powiedziałem, pokazując palcem w stronę Mordoru. – Ty nie znajesz, szto nam prezidienta ubili?
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej
- Ziemowit Szczerek - Wacht am Rhein, czyli Niemcy to wschód, a nie zachód
- Ziemowit Szczerek - Reportaż z oglądania w tv i śledzenia w necie wydarzeń z 11.11 w Wa-wie
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
- Ziemowit Szczerek - Polska nie żyje
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Jura Transylwańsko-Częstochowska
- Ziemowit Szczerek - Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Dojechawszy do Babadag
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.