Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
Jeśli kto wjeżdża na Węgry od strony Słowacji, to musi docenić, że się Węgry nie zaczynają na bezczela. Jak takie Niemcy na przykład. Bo Niemcy to się zaczynają od razu, jeb, jakby kto pałą w łeb dał. A Węgry się zaczynają właściwie przez całą Słowację. W końcu Słowacja to dawne – było nie było – Górne Węgry. Felvidek.
Babcia kolegi spod Zakopca, co to ze słowackiej była rodem strony, do tej pory na szkołę mówi „Iszkoła”, i co jej zrobisz. Nic jej nie zrobisz.
Tak więc te domki, te wioseczko-miasteczka, to wszystko jest tak węgierskawe jakieś, że gdy nagle, bez pytania, zaczynają się szyldy po węgiersku, człowiek jakoś się nawet specjalnie nie dziwi. No, ale to nadal formalnie jest Słowacja. Auta na słowackich blachach, ulice w dwóch językach. A ci słowaccy Węgrzy siedzą sobie na plastykowych krzesłach powystawianych przed swoje środkowoeuropejskie, basenokarpackie domy – i patrzą na kopułę katedry w Ostrzyhomiu, węgierskiej świętości narodowej. Bo ją tu, jeszcze na Słowacji. widać prawie z każdego miejsca. Niezła perwera.
No i tak – siedzą więc sobie ci słowaccy Węgrzy, posiadacze słowackich dowodów osobistych i blach samochodowych z napisem SK, siedzą sobie na tych swoich węgierskich pupach na węgierskich krzesełkach przed węgierskimi domami – i patrzą na jeden z największych symboli węgierskości w ogóle.
To tak mniej więcej, jakby Polacy z Ukrainy codziennie mogli sobie oglądać sterczącą nad horyzontem wieżę wawelską, na której Zygmunta bije dzwon.
*
Nawet ta prawdziwa granica była jakaś nieprawdziwa. Owszem, był Dunaj jak się patrzy, było mościsko, że kibaszott pokol i fasz a segget, ale nikt mnie na tym mościsku nie sprawdzał. Nie zatrzymał. Nie przeszukał, nie próbował poniżyć ani nic. Nikt mi nic nie zrobił. Nikt nie sprawił, że poczułem, że wjeżdżam do innego świata, i to – było nie było – jakoś tam zwaśnionego z tym, z którego wyjeżdżam. Po prostu. Chciałem se, to se przejechałem. Kurwa, myślę, nawrócę, se przejadę jeszcze raz. Nawróciłem, bo tam takie rondko było – i dawaj apiać przez most w drugą pomykam ja stronę.
I znów – Dunaj, mościsko, że en vagyok a fasz, że hetszer ketszer – ale znów nic, celnika z kulawą nogą, ni, kurwa, honweda, co by mnie zatrzymał, czy mu jakiego cuda z Węgier nie wywożę w schowku na płyty, czy korony św. Stefana nie wymycam, ni jakiegoś pansłowaka, co by rejtanem szczupaka mi pod samochód dawał, żebym mu z ziemi madziarskiej na słowacką ziemię jakiejś zarazy nie przywlókł. Nic.
Po słowackiej stronie, hej, stała stacja benzynowa. Podjechałem. W zasadzie ani nie musiałem dotankowywać, ani nic, z olejem miałem w porządku, płyny, wszystko – po prostu podjechałem, ot tak. Bo chciałem posłuchać, po jakiemu oni tam na tej stacji będą też ze sobą gadać. Wchodzę do środka, popatruję na panny dwie w korpomundurkach za kontuarem, ładne, młode, pomyziane mejkapem – i po jakiemuż to one będą?
No i – po węgiersku było. A potem, drugie zdanie – po słowacku. A potem – znów po węgiersku. Nie wytrzymałem ja, podszedłem w końcu do nich z jakimś misiem w ręku, co to go z wieszaka zdjąłem pod pretekstem, że chcę kupić, i mówię – dobry den. To one – dobry den. To ja im – jo napot kivanok. A one – jo napot. To ja, już po angielsku – a panie to Słowaczki – czy Węgierki?
Popatrzyły po sobie i westchnęły.
„Ojciecwęgiermatkasłowaczkaaleodstronybabkirodzinabyłazwęgierszczonachoćetnicznisłowacyaznowużodstronyojcarodzinabyłazesłowacczonachoćetniczniwęgrzy” – zaczęły swoją mantrę recytować. Zapłaciłem więc za misia i zwiałem.
*
Pojechałem na te Węgry, przejechałem to Dunaisko, starając się za wiele nie myśleć na temat granic, tych fizycznej linii za którą zmieniają się punkty widzenia, bo to mnie zawsze przerastało i robiło mi krzywdę w głowę.
Patrzyłem na kopułę bazyliki w Ostrzyhomiu i od tego patrzenia mało nie wjechałem w dupę Madziarowi, co skodą octavią posuwał ze słowackiego marketu na węgierską stronę. Lengyel kibaszott szemét, legyen óvatos, mint te hajt – wydarł się na mnie, gdy się z nim zrównałem na skrzyżowaniu.
– Magyar, Lengyel ket yo barat – przypomniało mi się przysłowie, którego kiedyś mnie nauczono. – Szerebere szorobokortoszorok – dodałem na wszelki wypadek. Węgier zrobił wielkie oczy, jakbym mu co strasznego powiedział – i jeszcze na pomarańczowym kopnął po gazie i smyrgnął do przodu.
Ładnie tu było. Prawdziwa Europa Środkowa, nie to co my, uzurpatorzy ze wschodu, co to przyleźli do Mitteleuropy ze swoimi szyldami z kartonu i literami z celofanu do nich przyklejanymi, ze swoimi samochodami na pół rozerżniętymi i przymocowywanymi do ścian pustaczanych warsztatów, że niby szyldy, z rozgardiaszem naszem, z błotodachówką naszą, z deskami z cegieł i pniakiem z pustaka. Tu, na Węgrzech, była eśt Ojhopa, mimo że język, ach węgierski język, sugerował co innego. Bo język wskazywał raczej na azjatyckie stepiszcza, wskazywał na pałąkowate nóżki i szparkate oczka, wskazywał Nursułtana Nazarbajewa i Turkmenbaszę prędzej niż Ojców Założycieli Wspólnot Europejskich, nie to co język nasz, dumny i wyprężony członek rodziny ludów indoeuropejskich. Tyle że ta przynależność jakoś nie robiła specjalnego wrażenia przy tych Węgrzech, spełniających w dwustu pięćdziesięciu procentach normy unijne dotyczące estetyki krajobrazu kulturowego – i człowiek miał raczej ochotę tę przynależność gdzieś pod siedzenie wepchnąć, bo tylko wstyd był.
*
Ech.
*
Podjechałem pod tę katedrę. Niechaj i ja – myślałem – zobaczę z bliska ten klejnot w koronie świętego Stefana. To miejsce uświęcone, tę szkatułę, w której się węgierskość chowa.
I chuja żem zobaczył, bo katedrę akurat blokowała Magyar Garda. Chłopaki w tych swoich mundurach kojarzyły się z bojówkami nacjonalistycznych pingwinów. Przed wrotami stali, nikogo się nie bali i nikomu nie pozwalali wejść do środka. Blokowali. Jakiś protest mieli. Jeden z nich, gruby, z wąsami i o kobiecych, smutnych oczach, długo i zawile tłumaczył mi, o co chodziło. Po węgiersku tłumaczył i w dupie miał, że nie pojmowałem, co do mnie mówi. Aj dont anderstend, mówiłem, niśt fersztejen, że ne parle i nekomprepa, nie panimaju – ten nic – pytlował i pytlował. Czasem tylko oczy zamykał, jakby się modlił, by potęga podświadomości pomogła mu przetransferować te oczywiste prawdy, które kłębiły się w jego głowie – jakby za pomocą bluetootha – do mojej głowy. W końcu przypomniałem sobie, co w Szwejku wyczytałem kiedyś – i rzuciłem: nem tudom Magyarul!
A on wtedy na baczność stanął, oczy w słup postawił, chwycił mnie, rozumiecie państwo, za łokieć, odwrócił w stronę słowackiego brzegu, na którym stały słowackie bloki i łypały na węgierską stronę wymienionymi plastykowymi oknami, jakby chciały tym Węgrom wpierdolić. I powiedział coś w rodzaju, że to, co tam po tej drugiej stronie widzę, to nie jest, kurwa, żadna Słowacja, tylko Górne Węgry, Felvidek, i że to kiedyś znowu będzie węgierskie. Bluetooth zadziałał.
*
Wróciłem do samochodu i pojechałem szukać noclegu. Jeździłem ostrzyhomskimi uliczkami i wypatrywałem, gdzież tu jaki cimer mają fraj. No i mieli. A nad napisem cimer fraj wymalowano kontur Wielkich Węgier. Takich od Tatr po przedmieścia Belgradu, od Rusi Karpackiej po Adriatyk. Duże Węgry, Wielkie Węgry, Węgry napuszone, spuchnięte, wzwiedzione, grube, tłuste, z Koloszwarem, Pożoniem i Temeszwarem, z Szabadką, Kasszą i Ujwidekiem. Zatrzymałem samochód i nacisnąłem dzwonek.
*
Z balkonu widać było Słowację. Pan Bela Nagy, właściciel, był Węgrem dorodnym, rosłym, brzuchatym i wąsatym. Wyglądał jak krasnolud, który nie zatrzymał się na metrze pięćdziesięciu tylko rwał dalej w górę ku zdziwku wielkiemu swoich krasnoludzkich braci. Staliśmy na tym balkonie, patrzyliśmy na Słowację (to znaczy – ja na Słowację patrzyłem, bo pan Bela patrzył na Felvidek) i popijaliśmy ciężkie, korzenne wino. Aromatyczne, czarne wręcz, przypominające nieco w smaku Doctora Peppera. Dobre to było wino, nie ma co.
No i słuchałem odwiecznej pieśni węgierskiej. O tym, jak to pobili, wyrwali, odebrali, pozbawili, zbezcześcili, zniszczyli. I że Trianon, kurva, panie, baszd meg a szamár anya zajebana.
– No ale – na filozofowanie mi się zebrało – jak właściwie by to na pana życie wpłynęło, na problemy pana osobiste, gdyby Bratysława była węgierska? Kluż gdyby był węgierski? Długo by się pan tym cieszył?
A pan Bela popatrzył na mnie wzrokiem takim, z takim obrzydzeniem bliskim owrzodzenia, że myślałem, że mi zaraz chluśnie w twarz tym winem, że mi poprawi kieliszkiem, ale w tym momencie pod bramę podjechał samochód. Na polskich rejestracjach. Warszawskich, drodzy państwo. Warszawskich.
*
Przyjechali. Jechali do Budapesztu i tu się na nockę haltnęli. Oni. Tyle o nich słyszałem, a nigdy nie widziałem. Hipster prawica.
Hipster prawica, hipster prawica, hipster prawica. Taki mieli napis na masce samochodu. A nad napisem – Orła Białego malowanego.
Nosili tak wąskie spodnie, że nie miałem pojęcia, jak tam mieszczą oprzyrządowanie. Na głowach – fryzury młodych wehrmachtowców, sezon wiosna ’43. Wzuli se na stopy rozchełstane tenisówki, podróby conversów z Orłem Białym na jęzorach. Na podkoszulkach – wyciągniętych dokąd się tylko dało – też orły nosili. Bidule, myślałem, dość ograniczony miała zasób wzorków do wykorzystania ta hipster prawica. A jeszcze biorąc pod uwagę, że żeby z hipstera był prawdziwy hipster, to go musi kto inny hipsterem nazywać, a on sam – ani mru mru, że niby nie wie o co chodzi – jaki ta ze mnie hipster?
*
– Ech – mówili, gdyśmy później już wszyscy razem na balkonie stali i ich o to zapytałem, o tę kwestię z hipsterską tożsamością – no wiemy, no. To jest problem. Tak ten paradoks rozwiązujemy – mówiła hipster prawica – że jeden drugiego nazywamy hipsterem, a każdy oficjalnie niby nic nie wie. Czyli – każdy z nas myśli, że to wszyscy pozostali są hipsterami. A on sam że nie jest.
– Czyli każdy z was myśli, że trochę z dupy w tym towarzystwie się znajduje – użaliłem się nad ich losem.
– No – zrobiła smutne oczy hipster prawica.
– A za czym – spytałem – wam do Budapesztu?
– Wiktoru Orbanu hołd złożyć – prawica dumnie wątłe wypięła piersi – na pielgrzymkę, na audiencję. Podobno we środy rano przyjmuje. A jeśli nie przyjmie – to choć mu gdzie kwiaty złożymy. I laurkę położymy. Mamy taką…
– Z orłem? – Spytałem niewinnie.
– Z orłem – zajarała się hipster prawica – z dziobem takim, ze szponami, w ogóle, no, w koronie. Zamkniętej! Bo tylko zamknięta to jest korona niezależnego państwa. Otwarta to już zdrada…
Pan Bela wyszedł na balkon z winami. Hipster prawica gięła się w ukłonach. Że Węgier, że brat, a jak jeszcze się od niego dowiedzieli, jak bardzo w pytonga jest Wiktor Orban – to już w ogóle było tak, że dobrze jest i bardzo pięknie jest.
*
– Panie Belu, panie Beluniu, panie Belunieczku – bełkotała dwie godziny później najebana w trzy dupy hipster prawica, bo się na winie nie skończyło i pan Bela przyniósł gruszkową palinkę – bo u nas to jest źle, bo zamach, bo zdrajcy, ruskie kurwy, przyjdźże panie Balu, i nas wyzwól z Orbanem Wiktorem.
– Przyjdę – obiecywał pijany pan Bela. – Eljen! A co.
– Przyjdź pan, panie Belu, bo u nas to mordują nienarodzonych – opowiadała hipster prawica.
– Co? – Nie rozumiał pan Bela.
– No – tłumaczyła prawica – aborcje robią.
– No – mówił pan Bela – to chyba dobrze. Niech robią. U nas gorzej, bo nam Słowacja nie chce oddać Słowacji.
– Ale panie Belu – zawyła przerażona hipster prawica – jak to dobrze! Źle! Nienarodzonych mordują!
– Zacofaniutkie, zasraniutkie Polaczuńki kochane – powiedział z czułością pan Bela, całując hipster prawicę w oba policzki – ksiądz was w chuja wali, aż furczy. Zarodek to nie człowiek. Ostatnio córce dałem na skrobankę, bo wpadła z jakimś, kurva anyad, Cyganem…
– No tu rzeczywiście jest problem – zacukała się hipster prawica – ale jednak nie wolno! Bo jak to! Sacrum życia…
– Sracrum – odpowiedział na to pan Bela i dodał: – życie to jest wtedy, jak Węgry są duże. A jak są małe, to jest chuj nie życie. Słowacja – splunął z pogardą w stronę horyzontu – Gówno nie Słowacja. Felvidek! – Wydarł się i pogroził światłom słowackim ręką. – Jeszcze was dojedziemy, świnie słowiańskie!
– E! – Zaoponowała hipster prawica. – My też jesteśmy Słowianie, było nie było.
Pan Bela łypnął na prawicę. Nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc się zatoczył.
– Wielka Polska, katolicka! – Hipster prawica też nie wiedziała, co powiedzieć.
– Wielka, wielka – poklepał pan Bela prawicę po plecach – tak, tak. Słuchajcie, idę spać. Jutro do roboty wstaję.
– No – powiedziała prawica – my w sumie też wstajemy, bo rano musimy jechać.
– No to co – odpowiedział pan Bela – to dobrej nocy. Polak, Węgier.
– Polak, Węgier, panie Belu – odpowiedziała prawica – branoc.
Wszyscy poszli, a ja zostałem sam. No, ze Słowacją. Która zresztą szybko wyłączyła światła i też poszła spać.
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej
- Ziemowit Szczerek - Wacht am Rhein, czyli Niemcy to wschód, a nie zachód
- Ziemowit Szczerek - Reportaż z oglądania w tv i śledzenia w necie wydarzeń z 11.11 w Wa-wie
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
- Ziemowit Szczerek - Polska nie żyje
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Jura Transylwańsko-Częstochowska
- Ziemowit Szczerek - Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Dojechawszy do Babadag
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.