Polska nie żyje
Jechałem przez pusty Kraków. W Wielkanoc. Był środek dnia, a samochodów prawie wcale. Ani ludzi. Trochę jak w Czechach albo na Słowacji. Tam jest zawsze tak, jakby pieprznęła bomba biologiczna i wybiła do nogi naszych szanownych sąsiadów z piętra niżej. No ale w Wielkanoc Kraków też był pusty. Zu-pe-łnie.
Leżały za to wszędzie kupska śniegu: chlupiszcze szarobure, które nie zdążyło stopnieć, i którego nowy śnieg nie zdążył jeszcze litościwie okryć, jak synowie Noego, gdy się praojciec nawalił i leżał goły na arce. Co mnie w sumie nie dziwi, bo na miejscu Noego to bym w ogóle nie trzeźwiał: służenie panu, który wymyślił sobie formatowanie i restart ludzkości, nie mogło nie przywieść Noego do dręczącej myśli, że być może najbardziej efektowną sztuczką szatana było wmówienie wszystkim, że to, co jest na górze, tak naprawdę jest na dole – i odwrotnie.
No ale nic, była Wielkanoc, a ja jechałem przez ten pusty Kraków, Alejami jechałem, i włos mi się na głowie jeżył. Bo Kraków był trupem. Nagim trupem. Dopiero teraz, gdy było pusto i samochodów nie było, i ludzi prawie nie było – dobrze to wszystko mogłem zobaczyć. Tego trupa. Bo ta pustość odsłoniła trupiość.
Boże, wspomóż, Boże, ochroń.
Jechałem Alejami i rozglądałem się z przerażeniem. Bo zorientowałem się, że mieszkam w mieście, które nie żyje. Położonym w kraju, który też nie żyje. Że mieszkam pomiędzy Trupolakami.
Kamienice były zdechłe i stały w rządku jak powtykane w ziemię mumie. Tylko dlatego trzymały pion, że się o siebie wzajemnie opierały. Nie zrozumcie mnie źle: one nie były zaniedbane czy zapuszczone – one były martwe. Miasto było martwe. Kraków zdechł. A raczej umarł, no dobra. Należało go z godnością i z honorami pochować na Wawelu, w Krypcie Srebrnych Dzwonów, ale nie zostawiać tak na widoku. Kto to trupa gnijącego zostawia na widoku, kto. To nie po chrześcijańsku, kardynale Dziwisz, prezydencie Majchrowski!
Mój Boże, który nie istniejesz, gdyby to miasto było tylko zaniedbane albo zapuszczone, to stanowiłoby swoją własną kontynuację. A teraz żyli w nim i nadawali mu ton ludzie, którzy już umarli i którzy nie pamiętali o swoim dawnym życiu, tym życiu, w którym budowali to miasto, w którym stawiali te kamienice, w którym wytyczali te ulice. Nomadzi, którzy z jakiegoś powodu wrócili z krainy wszystkich świętych i podbili Kraków. Zarżnęli hejnalistę i spuścili go na jego własnych flakach z wieży w Mariackim jak na bungee. Lajkoniki-zombie, które spaliły ratusz, obaliły pomnik prezydenta Lea na Rakowicach i kompletnie obesrały ulicę jego imienia, od kina Mikro po hotel Leopolis. Tatarzy z Tartaru. Tyle że tym razem tymi Tatarami są nasze własne trupy. Te trupy pozwoliły, by Kraków umarł, a następnie na jego zwłokach rozbiły nomadzkie obozowisko i w tym obozowisku żyjemy do tej pory. Skleconym z tego, co akurat było pod ręką.
Gdyby było inaczej, to używalibyśmy tego miasta zgodnie z jego przeznaczeniem, a nie tak, jak się traktuje zestaw drewnianych baraków: byle co gdzie dokręcić, byle co gdzie przyklajstrować, panie, dechami zabić i się jako trzyma. Reklamę biznesu przykręcić, panie, różową, kurwa, żółtą i zieloną razem, panie, żeby jebało po oczach, bo jak nie jebie, to jest gówno nie adwertajzing, panie. Dokręcanie billboardów do tych zdechłych murów i – o rany, rany – jakichś neonów to nic innego, niż strojenie trupa w kokardki.
Gdyby krakowianie nie byli trupami, to by pamiętali, po co dawno temu zbudowali te Aleje, na których właśnie stałem na światłach. Ale nie pamiętają, bo trupy takie rzeczy mają w trupiej dupie. Trupy nie pamiętają, po co środkiem Dietla ciągnie się jakiś jakże, kurwa, dziś niepotrzebny planciak, który kiedyś służył jako deptak wiodący przez reprezentacyjną ulicę, a dziś służy do robienia kupy przez wielkie, nasterydowane psy młodych dresiarzy, wyprowadzanych na spacery przez ich matki-staruszki. Nie widzą, że skrzyżowanie Stradomia z Agnieszki jest tak naprawdę przyjemnym placykiem, tyle że przywalonym rozjeżdżonym asfaltem i przyćmionym spalinami, a zamknięcie perspektywy Krakowskiej od strony Podgórza to najbardziej efektowne zakończenie przedłużenia Drogi Królewskiej, jakie można sobie wyobrazić. Ale chuj tam. Baraki, kiosek ruchu, minimarket, miejsce parkingowe na chodniku.
Dietla i Aleje to dzisiaj tylko trasy przelotowe i równie dobrze mogłyby wieść między, kurwa, budami z wulkanizacją, hurtowniami kafelków podłogowych i magazynami europalet. W Rzecztrupospolitej Trupolskiej Trupolacy wyżarli sobie wzajemnie ze łbów wszystkie te mózgoflopy, które odpowiadają za potrzeby estetyczne. Za potrzebę harmonii. Ech: piękna. Dlatego pozostał im tylko erzac tych potrzeb estetycznych, czyli tzw. piękno teoretyczne. Piękno sygnalizowane. Objawiające się na przykład tym, że w nowo budowanym bloczydle na Ruczaju do fasady dorobi się – powiedzmy – łuki weneckie. Ładne to nie jest, ale chodzi o to, żeby było widać, że ktoś próbował.
Bo człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie.
Na rogu Czarnowiejskiej stały najebane jeszcze z wczoraja trupy hipsteroidów. Chwiali się – jeden w drugą, drugi w drugą stronę – i widać było, że by se co jeszcze dali na afterkę, mimo że już w sumie była jedenasta. Jakiś koleś z rzeszowskimi numerami – celowo – zjechał w bok i przykurwił kołami w kałużę. Hipsteroidzi nie zdążyli się odsunąć. I stali tak teraz, ociekający, przesiąknięci sokiem Krakowa, brudną wodą z jego kałuż, krwią z jego żył, alleluja, alleluja, alleluja, Wielkanoc, Chrystus zmartwychwstał, prawdziwie zmartwychwstał, a jeśli tak, to w pewnym sensie też był zombie, jak oni sami. Byli jednak zbyt sztywni od psiej gorzały, żeby się tym wszystkim jakoś specjalnie przejąć. Powygrażali rzeszowiakowi rękami i powlekli się przez przejście, bo im się zielone zapaliło. Wracali pewnie na Kazimierz, bo historia kołem się toczy, a co było na początku, to powinno być teraz i zawsze. I nieźle by było, gdyby było też po wieki wieków amen, ale tak dobrze to niestety nie ma.
W sumie nie dziwiłem się hipsteroidom. Knajpy na Kazimierzu były jednym z niewielu miejsc, które miały sens, choć też – w gruncie rzeczy – były żerowaniem na martwej tkance. Ruiny Kazimierza były idealnym miejscem dla punkującej przestrzeni. W Berlinie trzeba było dopiero nadać Kreuzbergowi ten wyraz przyjemnej apokalipsy, a na takim Friedrichshainie to się nigdy do końca nie udało. Niemieckie ogarnięcie wygrywało tam z nawet najlepszymi chęciami Niemców do wprowadzenia jakiejś formy anarchii. Natomiast Kazimierz od początku nadawał się do utworzenia na jego gruzach knajpek, w których jasnym jest, że po nas tylko Potop i najebany Noe. I dlatego Trupolacy tak do nich lgnęli. Sam lgnąłem. Też jestem Trupolakiem, nie da się ukryć.
Zaparkowałem gdzieś na Bożego Ciała czy na Gazowej – nie wiem, nie pamiętam, od razu zresztą zapomniałem, gdzie zaparkowałem. Od razu wsiąkłem w miasto i zanurzyłem się po głowę w tę jego mętną, czarną juchę, która powoli wylewa się z jego tętnic. Zanurzyłem się, jak zawsze, z lubością. Bo rzecz w tym, że ja tego trupa Krakowa strasznie kocham. Wielką nekrofilską miłością.
*
Wynurzyłem się wieczorem. Było już ciemno, a ja postanowiłem pójść na Wawel. Uznałem, że jestem to winien Rzeczpospolitej. W końcu było święto, Wielkanoc, a na Wawelu, w katedrze, odprawiały się narodowe misteria. W tym kraju oddzielenie Kościoła od państwa wygląda dokładnie tak samo, jak fakt, że przed chwilą musiałem napisać słowo „Kościół” z dużej litery, a „państwo” z małej. Nie ma więc co udawać, że jest inaczej. Chciałem zobaczyć prawdziwą duszę Polski – to musiałem iść na Wawel. Musiałem. Proste.
Skiepowałem fajkę, wziąłem na barze jeszcze jednego szota i wyszedłem. Trup Kazimierza nadal był trupem. Ludzie, którzy po nim chodzili, byli może i jakoś tam żywi, no dobra, byłem nieco pijany i świat nabrał rumieńców – ale nie rozumieli tego miejsca. Nie mówię, że ja rozumiałem. Ale przekroczyłem Krakowską, tę dawną słynną granicę pomiędzy Kazimierzem żydowskim a „chrześcijańskim” i ludzie nadal nic nie rozumieli. Mnie się – oczywiście – wydawało, że rozumiem, ale doskonale wiedziałem, że tylko mi się wydaje. Jako Trupolak i tak bym zresztą nic z tym rozumieniem nie zrobił.
*
Nad Wisłą było ciemno, zimno i ziało wilgocią. Smokowi z japy sterczała rura jak do piecyka gazowego. Ogień, który się z niej wydobywał, kojarzył się z nastawianiem wody na herbatę.
Wawel był trochę zapuszczony. Takie robił wrażenie. Nawet mi to się podobało, bo w tej wilgoci i mgle kojarzył się z zamczyskiem z horroru. Ale jeśli chodzi o pełnienie funkcji symbolu kraju, który ma aspirację być liderem regionu – to robił wrażenie raczej prowincjonalne. Wawel był grobem, i to nawet nie pobielonym. Nie mówię, że to źle. Mnie się podobało. Ale idealnie oddawało istotę rzeczy: totalny brak polskiego leitmotivu. Bo martwi Polacy są martwi, a ci, którzy żyją, ci zmartwychwstali, są totalnie zaskoczeni faktem, że ta słynna Polska jest teraz w ich rękach i że nikt za nich nic nie zrobi. Nie mogą w to uwierzyć. Na tym chyba polega kryzys polskiej religijności i tak zwanego patriotyzmu. I na tym polega nowa polska niedojrzałość, bo ta gombrowiczowska jest już jednak trochę przestarzała. Wszystko się starzeje, Witold też, choć wydawało się, że to nigdy nie nastąpi. To znaczy – może i się nie wszystek zestarzał, ale pojawiły się problemy poważniejsze.
Polacy – w każdym razie – nie mogą uwierzyć, że to już. Że teraz kurwa my. Przecież tym wszystkim zawsze ktoś się zajmował. Jacyś przodkowie, jacyś wielcy ludzie. Mieszko I. Kazimierz Wielki. Jagiełło. Zygmunt Stary. Piłsudski. Kwiatkowski. Tak, tak, Kwiatkowski. Jezus Chrystus Król Polski. Gierek. Zawsze ktoś brał sprawy w swoje ręce, zawsze ktoś to chwytał i ogarniał, wystarczyło patrzeć i się przyglądać. Teraz nikogo już nie było. Przodkowie leżeli w katedrze wawelskiej, Karol Wojtyła – w dość pokracznej formie – stał w milionie polskich przykościelnych podwórek, a Bóg nie pomagał. Wszyscy w zasadzie pogodzili się już z myślą, że ani Boga nie ma, ani państwa. Polacy i tak zawsze musieli radzić sobie sami, nawet, kiedy jeszcze żyli. Ale nie chcieli się pogodzić z tym, że się pogodzili.
Nad drzwiami katedry wawelskiej wisiało żebro wieloryba. Wielkanocni gawiedziowcy robili sobie pod nim zdjęcia komórkami i rozsyłali rodzinie pisząc, że to resztki wawelskiego t-rexa i że stary Giertych miał rację, gdy mówił, że szewczyk Skuba pokonał dinozaura. W środku mszę odstękiwał Dziwisz. Głośniki trzeszczały. Ludzie stali pomiędzy kośćmi Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego i nie mieściło mi się to w głowie, że ot tak sobie między tymi kośćmi stoją. Im się mieściło, no problemo, ale dla mnie takie zestawienie mitu i codzienności powinno co najmniej wprawić w palpitacje dzwon Zygmunta, a tak na dobrą sprawę to i wydupcyć dach katedry w kosmos. Ale nic się nie działo. Nie było tu żadnej podniosłości, żadnego patosu. Zupełnie, jakby stali obok nich na przystanku. W kolejce w tesco. Łokietek z tuńczykiem z wyprzedaży, a Wielki z kartonem actimelków. Łodewa. Nic. Ottakość. Poprostość. Może to i dobrze, nie wiem. W sumie to myślałem, że bawimy się w państwo, ale sam nigdy jakoś specjalnie się mocno w tej zabawie nie udzielałem, więc nie będę się czepiał.
Stałem tak i patrzyłem. Pomiędzy ludźmi krążył młody kleryk z tacą. Że niby nawet tutaj Kościół ubożuchny, żeby na konserwację kości Kazimierza i Władysława było. Żeby wypolerować kości dobrego króla Jana. Żeby wypolerować żebro wieloryba wiszące nad wejściem. Podstawił mi tacę pod nos. Chciałem wziąć sobie z niej dziesiątkę, ale warknął na mnie wściekle i poszedł dalej.
Wyszedłem. Minąłem wejście do krypty, w której położono Lecha Kaczyńskiego za to, że wyobrażał sobie polski interes narodowy jako podskakiwanie wyżej wała; minąłem bliznę po pierwszym wawelskim kościele, po tak zwanej polskiej prehistorii, usiadłem na murku i zapaliłem papierosa. NON NOBIS, DOMINE – napisane było na katedrze, i to była prawda, przynajmniej do tego punktu. Nie „nasze”, bo tu nie było niczego „naszego”. Nie było, bo nie było „nas”. Nie było czegoś takiego jak „my”. Każdy tu był sobie, a to, że komuś jeszcze się chciało odprawiać przestarzałe państwowe rytuały, to była po prostu rozpacz i nic więcej. Bo Boga też nie było nad tą całą Polską i wszyscy o tym doskonale wiedzieli. I dlatego budowali te wszystkie zjebane gigachrysty i megapapieże, ale w tym chodziło dokładnie o to samo, o co chodziło w kulcie cargo, kiedy to Polinezyjczycy budowali pomniki samolotom i dżinsom, w nadziei, że – jak to się kiedyś zdarzyło – zjawią się na niebie samoloty i zrzucą dżinsy. Wszyscy zaklinali tego nieszczęsnego Boga, żeby zaistniał, ale nikt tu przecież nie był frajerem i wszyscy, łącznie, podejrzewam, z Dziwiszem, wiedzieli doskonale, że nic z tego. Że to zaklinanie to tylko akt rozpaczy. I pamięć komórkowa, robienie czegoś po to, żeby robić cokolwiek, bo jak się nic nie robi, to się przestaje istnieć. Bo ok, frajerów tu może nie było, ale nikt nie miał dość jaj, żeby stawić czoła zimnemu kosmosowi.
I nikomu nawet nie przychodziło do głowy, że można spróbować coś robić z tą Polską bez Boga. Nie, to było dla tych ludzi za dużo. I to była kolejna polska niedojrzałość, o której nikomu się nie chce nawet mówić, bo język i ręce opadają. I w ten właśnie sposób Polska staczała się znów w tę czarną, szamańską dziurę, w którą się ostatnio stoczyła wtedy, gdy jezuici rozgonili reformację. I po raz kolejny traciła szansę stania się tym, co wszyscy – nawet u nas – nazywają „normalnym krajem”. Paliłem fajkę i patrzyłem na dachy Krakowa, na Katarzynę, na Skałkę, na Bożego Ciała, na cale to miasto, które z tej perspektywy wydawało się baśnią opowiadaną przez Europę sobie samej, ale było z tym trochę jak z panoramą Bombaju: jeśli patrzeć na bombajski skyline z oddalenia, to może się z nim równać tylko nowojorski. Ale jeśli pospacerować pomiędzy tymi wieżowcami, to okazuje się, że stoją one wśród rozwłóczonych slumsów.
I gdy Dziwisz razem z całym duchowieństwem i trzodą wyszli bocznym wyjściem z katedry, żeby się w ramach procesji przespacerować pod sinoczarnym niebem, nad którym nic nie było, nie mogłem już na to patrzeć. To znaczy – fascynowało mnie to jako misterium, ale przypominało, niestety, najlepsze chwile Dziwisza, na przykład moment, w którym podczas powodzi biegał po wawelskich murach z relikwiami św. Stanisława i mruczał zaklęcia. Szamanizm wawelski to była piękna rzecz, ale nie jako baza i fundament. Strzeliłem petem w stronę korowodu ze świeczkami i poszedłem do Rynku.
Tłumy w kościołach oczekiwały na zmartwychwstanie, które nigdy jeszcze nie nastąpiło. To było, w każdym razie, piękne. Tłumy w knajpach miały nadzieję zmartwychwstać na drugi dzień. I to się, w przeciwieństwie do tego, w co wierzyły tłumy z kościołów, zdarzało naprawdę, choć było o wiele brzydsze. Dlatego na wszelki wypadek wybrałem to drugie zmartwychwstanie. To bardziej jednak pewne.
I po jakimś czasie przestałem widzieć trupy. A Kraków był tak wygodny, przyjemny i najlepszy na świecie jak zawsze. I nawet jeśli to też było złudzenie, to jednak nie aż takie wielkie.
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej
- Ziemowit Szczerek - Wacht am Rhein, czyli Niemcy to wschód, a nie zachód
- Ziemowit Szczerek - Reportaż z oglądania w tv i śledzenia w necie wydarzeń z 11.11 w Wa-wie
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Jura Transylwańsko-Częstochowska
- Ziemowit Szczerek - Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
- Ziemowit Szczerek - Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Dojechawszy do Babadag
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.