Jan Bińczycki - Salto mortale Shutego
Warto podjąć ryzyko i zastanowić się, co może być „następną dużą rzeczą” w polskiej prozie. Stawiam na gonzo – osobisty, radykalny sposób opisywania rzeczywistości, rzemiosło prozatorskie i reporterskie uwolnione z okowów poprawności politycznej i tyranii formatowania. Dlaczego?
Sądzę, że w obliczu popularności, jaką wśród czytelników zdobywa literatura faktu oraz przede wszystkim letargu tradycyjnej prasy, wybuch nowej wrażliwości jest nieunikniony. Nie będzie polegał na kontestowaniu wielkiej tradycji polskiego reportażu od Wańkowicza po Kapuścińskiego, lecz nieznośnej pseudointeligenckiej maniery, która w ciągu ostatnich lat przeszła ze stadium poprawności do autoparodii. Zwykle na łamy trafia tekst o następującej konstrukcji: mija kolejna rocznica okrągłego stołu lub wstąpienia do Unii Europejskiej. Reporter wyrusza z warszawskiej siedziby koncernu prasowego na prowincję, by pytać prostych i dzielnych ludzi JAK ŻYJĄ? Dalszy ciąg dośpiewa sobie każdy, kto zagląda do modnych tygodników. Pojawia się miejscowa piękność, naiwna dziewczyna, która tęskni za wielkim światem, chłopaki na przystanku PKS (ten chwyt wspaniale wykpił Michał Witkowski w Margot), ksiądz martwiący się o dusze parafian w obliczu nowych pokus i obowiązkowo poczciwy sołtys, częstujący domową nalewką. Od lat ten sam reportaż. Nudno, z obowiązkowym pseudointeligenckim asekuranctwem.
Trudno stwierdzić, dlaczego gonzo dotąd się u nas nie przyjęło. To temat na osobne rozważania. Pierwsze rodzime próby takiego pisania można znaleźć choćby w znakomitej powieści Dryf Jana Sobczaka, w twórczości o zasięgu fanzinowym i kilku innych odpryskach. Dziwne to, zwłaszcza że Lęk i Odraza w Las Vegas Huntera S. Thompsona – najsłynniejsza książka tego nurtu, cieszy się u nas sporą popularnością, dodatkowo pomnożoną brawurową ekranizacją w reżyserii Terry`ego Gilliama.
W 2012 r. do skromnego zbioru rodzimej kontrkulturowej prozy dołączył ciekawy eksponat w postaci Jaszczura Sławomira Shuty. Autor zainscenizował literackie harakiri, przedstawił karierę swojego powieściowego alter ego w najgorszych barwach, srogo poużywał sobie na wszystkim i wszystkich: instytucjach, mediach, kolegach. Znany z poprzednich książek kostropaty styl podkręcił do granic możliwości. Mieszają się natręctwa i protezy komunikacyjne, knajacka dosadność łączy się z fragmentami zaczerpniętymi z narkotycznego bad tripu. To kolaż wycięty ze współczesnej polszczyzny, albo brutalny remiks wszystkich naszych językowych uchybień. Jaszczura czyta się źle. I chyba tak być powinno, bo to w końcu powieść o trudnościach z tworzeniem i obrastających je nowotworach. Można by to opisać ładnie, ale wtedy nie powstałaby powieść o rzeczywistości w jej najbardziej trywialnych i męczących aspektach. Perwersyjna przyjemność.
Shuty sięgnął też po wypróbowaną receptę na grafomańską prozę – pisać o sobie i o tym, jak się pisze (a raczej nie pisze). Od tłumu grafomanów (zwłaszcza debiutantów) różni go sens tego zabiegu – w Jaszczurze chodzi o akt autoagresji, gdzie indziej o prezentację własnej nadzwyczajnej wrażliwości i kaskad talentu, na których świat najczęściej nie potrafi się poznać. Najnowsza książka autora Zwału jest jednak nie tylko o tym. Antypatyczny bohater nie istnieje w próżni, jego neurastenia i kolejne porażki łączą się z agonią narodowej kultury. Opisywane spotkania literackie mają formę pustego rytuału, prawdziwe życie twórcy toczy się wokół walki o pieniądze, uroczo nazywane przez narratora „Kapuścińskim”. Najnowsza książka Shutego jest odzwierciedleniem kłopotów z kulturą w społeczeństwie ludzi chorych z hipokryzji i kompleksów. Pokazuje, jakie miejsce zajmuje ona w kraju pozornego dobrobytu, dyskontowego konsumpcjonizmu, w którym sztuka potrzebna jest już chyba tylko do maskowania zbiorowej porażki podczas budowy demokratycznego i niepodległego kraju. To obrazoburczy żart – jeden z fundamentów pisarstwa autora Zwału.
Od premiery Jaszczura upłynęło nieco czasu. Shuty został przez tych i owych poklepany po plecach, inni jak zwykle pokiwali głową, by ukryć brak efektownego wytrychu do jego twórczości, jeszcze inni (ze wskazaniem na blogerów) wylali na autora wszystkie żale wobec współczesnej literatury polskiej. Skala niechęci w pewien sposób odzwierciedla siłę ciosu zadanego naszemu dobremu samopoczuciu.
A gdzie w Jaszczurze gonzo? Przede wszystkim w powtórzeniu chwytu Thompsona. Autor Lęku i Odrazy w Las Vegas użył relacji z wyścigów, jako pretekstu do odmalowania krachu amerykańskiego snu. Shutemu opowieść o artystycznych i egzystencjalnych niepowodzeniach neurastenicznego pisarza posłużyła do pokazania tego, co zrobiły z nami dwie dekady wolnego rynku i marzeń z wyprzedaży. Oba teksty żyją dzięki spojrzeniom z ukosa, podsumowaniu współczesności wyrażającym się za pomocą ironii, licznych dygresji, napięciu pomiędzy fikcją a prawdopodobieństwem. Można by mnożyć podobieństwa i doszukiwać się u Shutego kontrkulturowych inspiracji, jednak głównym walorem Jaszczura jako książki prekursorskiej wobec zjawiska, które już wkrótce zaznaczy się w rodzimym życiu literackim, jest właśnie to, że udało się wykorzystać świeży (na polskim gruncie) styl bez zaciągania uciążliwego kredytu u klasyków.
Po dobrze przyjętym fotokomiksie Taltosz, Shuty postanowił zaryzykować. Wykonał prawdziwe salto mortale. Udało mu się wylądować bez szwanku.
• • •
Jan Bińczycki (ur. 1982) – absolwent Wiedzy o Kulturze na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz podyplomowych studiów nt. kultury najnowszej w Instytucie Kultury UJ, doktorant Wydziału Polonistyki UJ. Interesuje się zagadnieniami gender w dwudziestowiecznej literaturze polskiej (planowany tytuł pracy doktorskiej Kategoria męskości w prozie Emila Zegadłowicza), zjawiskami z pogranicza literatury i socjologii miasta oraz kontrkulturą. Wokalista efemerycznych grup punkrockowych, ostatnio Galizien Glamour.
• • •
Więcej o książce Jaszczur Sławomira Shutego w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Jaszczur w naszej księgarni internetowej