Stoberskiada (PL)

(…) zapamiętałem go już wcześniej, kiedy tutaj na rogu, przy Drobnerówce, jeszcze wtedy istniejącym pięknym, drewnianym pawilonie, sprzedawał obwarzanki. To musiało być we wczesnych latach pięćdziesiątych.

A zapamiętałem go, jak sprzedawał obwarzanki, bo był bardzo charakterystyczny, w okularach, z niebieskimi oczami, niski.

Opowiadał mi, że przed wojną zrezygnował z gimnazjum, bo chciał pracować nad swoim ciałem i duchem — zamieszkał wtedy na Krzemionkach w jakiejś grocie i przewoził ludzi przez Wisłę, we własnej płaskodennej łodzi. Zajmował się tym, dopóki go mieszkańcy Dębnik nie przyszli pobić w nocy, bo wydawał się im jakimś czarownikiem, który odprawia swoje gusła.

(…) przed wojną zrobił rajd dookoła Polski, na piechotę, bo nie uznawał tramwaju ani pociągu.

Wziął do plecaka ryż, maszynkę spirytusową, w pewnym momencie maszynka pękła i musiał jeść ryż na sucho — od tego dostał skrętu kiszek i przeleżał w krzakach gdzieś na Pomorzu, aż mu przeszło.

Do swojej narzeczonej na wieś w czasie okupacji też chodził piechotą, chodził nawet do Zakopanego — dwie noce i jeden dzień, albo jedną noc i dwa dni, nocował, gdzie się przydarzyło, przy drodze.

Pewnego razu doszedł do Zakopanego spocony, przeszedł przez lodowaty potok, dostał skurczu nóg, górale go wyciągnęli, położyli na strychu i tam leżał kilka dni głodny, dopóki skurcz nie minął.

Często opowiadał takie historie — jaki to twardy jest, bo miał kompleks męskości. Męskości niewyeksponowanej, bo był brzydki, a dziewczyny lubiły go, bo korzystały z jego pieniędzy, ale żadna go nie chciała.

Nie miał dobrego zapachu, bo miał cukrzycę. W jego mieszkaniu strasznie śmierdziało, łagodził to jakimiś gałęziami, jałowcem, ale to nic nie dawało. Brud, smród i ciemno.

I tak w nim siedział okryty pledami, bo ciągle chory, przysypiał, pisał, przysypiał, pisał, potem wychodził, rajd robił po mieszkaniach przyjaciół, przeważnie pięknych, zamężnych już kobiet (miał wielki pociąg do kobiecego piękna).

(…) bardzo dużo brudnej pościeli na łóżku, on na tym półleżał lub leżał i pisał, w zimie trząsł nogami, żeby się rozgrzać, używał też gazet do rozgrzewania nóg.

Pamiętam wieczór autorski w akademiku, siedzimy ja, on i Czycz — i zauważyłem, że dziewczyny patrzą pod stół na nasze nogi i śmieją się, potrącają. A to Jasiu siedzący między mną a Czyczem owinął sobie nogi gazetą.

szedł Krupniczą w rozpiętym płaszczu i kapeluszu — a miał strasznie zły wzrok — i szedł przed nim jakiś profesor uj czy agh bardzo znany. Studenci, którzy szli do miasta, kłaniali się profesorowi, profesor wyniosły się nie odkłaniał, ale Jasiu się odkłaniał, bo nie był pewny, czy to aby nie jemu się kłaniają...

Był zaniedbany. Jego przyjaciele chcieli go nieraz ostrzyc, ogolić — włosy mu wystawały z uszu i nosa — a on nie chciał się oporządzić, uważał, że nie ubranie, tylko talent jest ważny. Przychodził do nas, to wietrzyliśmy po nim.

Zawsze dostawał od nas herbatę, bułkę, masło, zupę, żył tym, co dostał, bo sam nie gotował.

Zawsze miał bułkę w kieszeni. Był wobec siebie bardzo twardym człowiekiem — niewierzącym, ale świętym niewierzącym.

Jasiu nie potrzebował pieniędzy prawie w ogóle, żył kawą, herbatą i mlekiem, ubrania dostawał, więc pieniądze dawał dziewczynom, które go za to kochały: za to, że był dobry i za to, że im dawał pieniądze.

Żył wśród kobiet i małżeństw, więc roznosił plotki, ale one nie były złośliwe, tylko o ludzkich przywarach, o nim samym też. Mówił często, że napisze całą prawdę o sobie, całą prawdę.

chodziło o jego życie seksualne, którego nie miał, a które chciał mieć.

Była taka dwójka właścicieli komisów na Grodzkiej i Sławkowskiej, najbogatsi ludzie w Krakowie, którzy urządzali u siebie orgietki. Jasiu w nich brał nieraz udział. Opowiadał, że dziewczyny rozbierały po pijanemu jednego z nich, wszystko w oparach alkoholu, a Jasiu nie dał się rozebrać.

Brakowało mu kontaktu z kobietami, dlatego chodził i całował, nawet moją żonę: „Tylko policzek”. Brakowało mu ciała kobiecego. Mało mówił i jąkał się.

Zjawiał się około jedenastej przed południem, wchodził, siadał, wyciągał chleb.

„Jasiu, to dostaniesz zupy”. „A to tylko troszkę, a bo byłem wczoraj u tej, u tej, mąż mnie polubił, niezazdrosny, a ta taka ładna była, malowali ją, a teraz brzuch już ma”.

Siebie ćwiczył, ćwiczył swoje ciało, bo chciał być ciągle młody.

Przy dziewczynach rozbierał się do pasa i pokazywał tors — miał potężną klatkę piersiową, owłosioną już siwym włosem.

Jasiu nie uczył się, tylko ćwiczył, a przed maturą zrezygnował i zamieszkał w grocie, gdzie trenował podnoszenie kamieni.

Pod koniec życia chodził już bardzo źle, potykał się co chwilę, kulał.

(…) opisywał krakowskie rodziny, więc to jest kopalnia wiedzy o życiu w Krakowie w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych.

Usłyszał wiele przykrości od siostry, która kiedyś mu powiedziała: „W mojej rodzinie tylko ja byłam mężczyzną”, ale ratowało go to, że go jednak drukują, że jest pisarzem.

Przychodził, żeby sobie pogadać, jakąś dziewczynę poznać. „No, Jasiu jestem, Adam powie” — spuszczał oczy...

(…) wiedziałem, co będzie dalej, wszystkie były podobne do siebie. To były trochę za bardzo plotkarskie, to, że ktoś kogoś zdradził, pobił, że ta nie lubi tej, a inna tamtej — klimat przedmiejski, prowincjonalny.

Chciał być takim trochę pustelnikiem, który schodzi do ludzi pomagać im.

Zaczynał swój obchód rano i to mu zajmowało mniej więcej cały dzień. Prowadził rozmowy w stylu: „Wisz, a ta...” — z kim piła kawę, a z kim się spotkała.

Zadawał też często swoje charakterystyczne pytanie: „A wisz, pieniędzy jakichś nie potrzebujesz? Bo ja mogę pożyczyć”.

Jaś czasem coś opowiadał, potem się zdrzemnął, budził się po czterdziestu minutach i stwierdzał: „Skoro jestem tu, to jeszcze sobie skoczę do tej, do tamtej”.

Nie był typem bardzo gadatliwym, musiało go coś bardzo zaintrygować, żeby się rozgadał.

Przedstawiono mi go w 1960 roku, na ulicy Krupniczej, w Domu Literatów, jako najstarszego członka Koła Młodych Literatów Polskich.

Zachowywał się tak, jakby przepraszał, że żyje, a w każdym razie — że kogokolwiek absorbuje swoją osobą.

Uchodził za dziwaka, ale to jeden z najbardziej sympatycznych dziwaków, jakich spotkałem w życiu.

Był bezbronny: chciał żyć, pisać, ale nikomu sobą nie przeszkadzać. Nie zapowiadał na ogół swoich wizyt u znajomych. Przychodził, wpadał i mówił: „No wisz, przyszedłem”. I siadał.

A najczęściej nic nie mówił, wtedy trzeba było pewnego wysiłku, żeby z nim nawiązać dialog. Najlepiej było po prostu odczekać.

Opowiadał o najprostszych codziennych zdarzeniach, a najchętniej plotkował, że był poprzedniego dnia u Iksińskiego czy u Iksińskiej i tam usłyszał to i to.

Dla niego życie, a także literatura to było coś pośredniego między rzeczywistością a plotką.

W taki sposób on — człowiek nieśmiały — przejawiał swoje zainteresowanie życiem i ludźmi, tak się do nich zbliżał.

Okrążał ich, wysłuchiwał o nich opinii, sam też miał jakąś tam opinię, ale zdaje się, że uważał, że jest rzeczą nieprzyzwoitą poświęcanie bliźnim zbyt wielkiej uwagi, bo byłoby to pewnym wścibstwem, nachalnością.

Jego obserwacje bliźnich były celne i miał pewną skłonność do intrygowania, w tym sensie, że przenosił wiadomości plotkarskie z miejsca na miejsce, nie licząc się z konsekwencjami.

Tak jakby próbował się wkupić u kolejnego rozmówcy, przekazując mu to, co mówił poprzedni.

Jedną z jego cech była absolutna nieprzemakalność na życie polityczne i publiczne, on to po prostu wyłączał.

Praktykował mały realizm psychologiczny, widział ludzi przez drobiazgi, przez odruchy, przez często przypadkowe słowa.

Był bardzo pilnym obserwatorem, tak pilnym, że chwilami zamieniało się to w pewnego rodzaju wiwisekcję.

Niektórzy — dopatrując się, zwykle słusznie, że są pierwowzorami poszczególnych jego opowieści czy próz — uważali to za złośliwość, a to bywała specyficzna dobroduszność. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że coś, co on wie, co posłyszał, co kolportuje, może być dla kogoś przykre.

Uważał, że skoro lubi świat, cały świat powinien lubić jego i nie zastanawiał się, czy ktoś może być z jego postępowania zadowolony, czy nie.

(…) dobrze się czuł, był w nim zakorzeniony, zadomowiony, poruszał się ciągle po tym samym obszarze, wśród tych samych ludzi.

Zjawiał się trochę zziajany, bez zapowiedzenia i mówił: „No wisz, no przyszedłem”.

Jeśli trafił na kogoś niezbyt subtelnego, mógł się spotkać z odmową spotkania, ale nie przejmował się tym.

Świat był jego własnym światem, absolutnie własnym, autonomicznym, choć w jego obręb wchodzili bliźni.

Stanowili pewien kontekst, głównie psychologiczny, dla jego osobistych odczuć. Powiedziałbym, że bliźni potrzebni mu byli jako ktoś w rodzaju sparing partnerów codziennego życia.

Po wojnie pracował w gazowni przez długi czas, a potem, kiedy już pisał, zaczęli go drukować i dostawał pieniądze za publikacje.

Kiedy zaczęto wydawać jego książki, nabrał przekonania, że jest człowiekiem bogatym. To bywały oczywiście grosze, ale on tymi groszami przy swoich arcyskromnych wymaganiach potrafił tak gospodarować, że te niewielkie sumy wystarczały mu na jakiś czas.

(…) przypominał mi biedaczynę bożego od świętego Franciszka, zwłaszcza że lubił i ludzi, i zwierzęta.

Niczego od świata nie chciał, może tylko — ale też się za bardzo nie napraszał — żeby go od czasu do czasu wydrukowali.

Cechowała go nieprawdopodobna bezinteresowność.

(…) nikogo nie atakował, nie umiał nikogo atakować, nie umiał też się bronić. Jeśli ktoś go zranił, nie był pamiętliwy.

Mógł usłyszeć nieprzyjemne słowa pod swoim adresem i przy następnym spotkaniu zachowywał się tak, jakby to nigdy nie miało miejsca.

On nie miał prawie nic: stare, najprostsze sprzęty, stare krzesła, jakiś stary stolik, talerz, miskę.

Żył swoim wewnętrznym życiem, do którego czasem wciągał bliźnich.

Myślę, że posiadanie czegoś znaczącego odczuwałby jako ograniczenie osobowości, zmniejszenie suwerenności.

Czasem załatwiałem mu jakieś stypendium związkowe, ale trzeba było go prosić, żeby je przyjął.

Przyjmował je i mówił: „Wisz, piniondze to są takie dziwne”. Ja: „No co jest dziwne? Wielu pisarzy, literatów bierze stypendia”. A on: „No tak, ale oni są ludzie ważni, a ja nie”.

Chwilami można było odnieść wrażenie, że chciał w pewien sposób siebie unieważnić.

Ustępował światu z drogi, żeby go nie stratował albo za bardzo nie angażował. Nikomu nie chciał wchodzić w drogę, chciał zachować swoją wolność, godność, niezależność. Dlatego skrywał się w ścisłej prywatności.

Życie traktował jak absolutną prywatę i chciał je po prostu ukryć i zachować dla siebie.

Moim zdaniem tu nie ma żadnych tajemnic, chciał przeżyć jako „szary człowiek” i tak je przeżył, nie czyniąc w tym celu żadnych większych wysiłków. Odwiedzał znajomych, jeśli ich gdzieś miał.

Pojawiał się niespodziewanie na przykład w „Astorii”, w domu literatów w Zakopanem, gdzieś go tam kładli, dawali mu obiad.

Myślę, że dla niego ciągły bezruch byłby śmiercią — siedział zamknięty w tej swojej dziupli i nagle odczuwał przemożną potrzebę podróży po Krakowie albo dalej.

Rejestrował każdy szczegół tego przemieszczania się, czego człowiek funkcjonujący w codziennym kieracie nie dostrzegał.

Są ludzie, którzy potrafią rejestrować rzeczywistość na poziomie realnym, a zarazem ponadnormalnym.

Czuł niechęć do bardziej skomplikowanych potraw. Z rzadka przychodził do stołówki Związku Literatów, ale poza tym odżywiał się skromnie — na przykład kupił sobie kapustę i ugotował.

(…) w tych swoich wędrówkach odbijał sobie lata przesiedziane w gazowni.

To były, z tego, co się orientuję, uczucia raczej bezinteresowne, polegające głównie na tym, że wysłuchiwał zwierzeń

Sam był małomówny, ale umiał pocieszać. Mężatki związane z literatami nie zawsze były szczęśliwe, więc chętnie mu się zwierzały, a on do nich gadał: „Wisz, nie przejmuj się. Wisz, chłopy są takie”

(…) żył cudzym życiem, oczywiście swoim własnym przede wszystkim, ale też cudzym.

Nie miał rodziny, więc żył nierzadko cudzym życiem, a żyjąc nim, miał chyba chwilami satysfakcję, że ci „normalni” też nie byli szczęśliwi i mieli liczne problemy.

Biedaczyna boży, który sztukował swoje życie, nie w jakiś żałosny sposób, tylko z pewną godnością, coś z niego chciał mieć, choćby dotykanie kolana Czyczowej.

Była pewna garstka ludzi, którym ufał, bo był pewny, albo domniemywał, że są dla niego tolerancyjni i życzliwi.

Tych właśnie przeważnie wybierał i zwykle okrężną drogą, bynajmniej nie najkrótszą, podążał do ich mieszkań.

Posiedział godzinę, dwie, mówił: „No to dobrze mi tu było — idę dalej”. I szedł. Jeśli miał zamiar kogoś nawiedzić, jak się to dzisiaj mówi w sferach kościelnych, to nawiedzał.

Jeśli sam się nie pokazał ludziom, to go nie było.

Był outsiderem najzupełniej prywatnym

(…) był rzeczywiście terapeutą rozchwianej hormonalnej gospodarki wszelakiej maści, gatunków i rodzajów kobietek, kobiet, kobiecin, kobieciątek, spierniczałych ciź plus innych (nijakich) dziewczyn,

Wędrował po krakowskich mieszkaniach i pracowniach artystów.

U znajomych mieszczan obiady, a w pracowniach rozmowy. To nieprawda, że przychodząc, siedział i milczał — obserwując.

Spotykałem go często w różnych miejscach z wyjątkiem knajp.

Gdy mnie odwiedzał, to zawsze prosił o ciepłe okrycie na nogi. W pracowni miałem skórę z kozy, często z niej korzystał.

Jak kiedyś mi opowiadał, chodził daleko, kiedy był młody. Do Szczawnicy, Nowego Targu, Białego Dunajca.

To, że był dziwakiem, wspominała także moja śp. teściowa Krystyna, która śmiała się z tego, że raz odwiedził ich Jasiu i przyszedł w jednym bucie innym i drugim innym.

To, że nie przywiązywał wagi do pieniędzy, jest prawdą, bo jeżeli coś miał, to pożyczał je innym, a najczęściej Piotrowi Skrzyneckiemu, który mu nigdy nie oddawał.

Mój teść mówił, że Jasiu opiekuje się chorym bratem, że odwiedzają go jakieś kobiety, które przynoszą mu coś do jedzenia (najczęściej pierogi).

Gdy był chory i nie wychodził z domu, mój teść robił mu zakupy (same podstawowe artykuły).

Wysokiej klasy dowcip, to był człowiek wykształcony, bardzo oczytany.

(…) to był człowiek wrażliwy, czyli słaby, bardzo dobry, zacny, inna epoka. Miał w życiu wiele trudności, przeciwieństw, dwie wojny weszły w jego życie.

(…) miał zaburzenia równowagi. Kiedy szedł ulicą, żeglował rękami w powietrzu, żeby jakoś to opanować. Krępy był zresztą, silny bardzo. Potrzebował dobrych, przyczepnych do podłoża butów. Nie lubił też nosić rzeczy, bo przez to tracił równowagę.

Co jakiś czas sprawiał sobie ciężkie buty, wyżej kostki, obstalowywał je u szewca — one mu ułatwiały chodzenie.

Chodził stale w jednej parze, lato czy zima, i w końcu doszło do tego, że paznokcie rozrosły mu się i zakrzywiły jak szpony orła, wrosły w ciało i powodowały różne nieprzyjemne dolegliwości.

Było mu wiecznie zimno. Wszyscy znajomi, a było ich mnóstwo, mieli przygotowany dla niego kocyk na nogi, nawet latem. Normalna temperatura ciała to 36 stopni, a miał 35 z kreskami, co było swego rodzaju fenomenem medycznym, i z tego powodu stale było mu zimno.

Przyszedłem kiedyś do niego na Paulińską, a on w swoim starym, drewnianym łóżku zalega i mówi, że go wątroba boli. Zadałem kilka pytań i okazało się, że męczy go też posmak czosnku. I dowiedziałem się, że od dziesięciu lat codziennie zjada całą główkę czosnku...

W gościnie jadł niewiele — kiedy robiłem mu talerz kanapek, mówił, że nie, nie, dwie mu wystarczą. Mięso w małych ilościach jadł. Alkoholu i dymu papierosowego nie znosił.

(…) jedno oko było plus, drugie — minus. To i tak niska temperatura zadziwiały lekarzy.

Pokój był straszliwie zaniedbany, okno zawsze zamknięte i brudne, jakieś szmaty położone między okiennicami, żeby nie wiało. W kącie było legowisko, z jego betami.

Jego był niezwykły — byłem nim bardzo poruszony. Przyszło bardzo dużo ludzi, ja trzymałem się na uboczu. Była rodzina, przyjaciele, znajomi z przeróżnych środowisk: aktorzy, plastycy, inżynierowie, lekarze i wielu innych. Tylko księdza tam jakoś nie zauważyłem — więcej było pijaków.

Tylko księdza jakoś tam nie zauważyłem – więcej było pijaków. To był bardzo poważny pogrzeb, ludzie byli skupieni i przejęci. Kiedy już kierowałem się do wyjściowej bramy, pokazał się przy mnie profesor Adam Hoffman, znany malarz, profesor na asp, i powiedział tylko jedno słowo, bardzo trafne: „Wymknął się”.

To adorowanie było trochę śmieszne — nie pasowało do jego wyglądu, postury staruszka. Czasem myślałam sobie, że musiał już tak wyglądać, kiedy się urodził.

Faktem jest, że nie zmieniał się całe lata. Chodził w tych samych ubraniach. Był minimalistą i niewiele mu do życia było trzeba.

Miał ustalony program, gdzie do kogo wstąpi, tu jadał kolację, tam jadał ser, gdzie indziej coś wypił.

Kiedy przychodził do nas, mówił, żebym mu nic nie dawała, bo on będzie dziś jadł u kogoś tam, i wymieniał nazwisko. Zawsze dbał o to, żeby nikomu nie zaszkodzić. U takich biednych ludzi jak my nie jadał, bo nie chciał naciągać dobrego kolegi.

Życie miał mniej więcej ustawione, więc tylko pisał. Po śniadaniu siadał i całe przedpołudnie siedział przy maszynie — przynajmniej jedną—dwie strony dziennie musiał napisać.

To była taka norka, dość ciemna. Byłam tam raz, bo chciałam pożyczyć jakąś książkę, a on zapraszał, żebym przyszła do niego i zobaczyła to mieszkanie. Nie bardzo chciałam iść, bo bałam się, że będzie mnie obłapiał, ale Staszek mnie wygonił.

To było zupełnie nieszkodliwe, w tej chwili, jak na to patrzę — to wręcz śmieszne. Ja się denerwowałam, a Staszek się śmiał. Wtedy to nie było dla mnie zabawne, chyba nikt nie lubi takiej adoracji bez wzajemności. Lubiłam go bardzo, ale nie było w tym żadnego erotyzmu.

To prawda, wygadywały mu się ze wszystkiego, a najczęściej z konfliktów ze swoimi partnerami. I on próbował je pocieszyć, więc je przytulał, głaskał — dla niego to była jakaś gratka, bo tak bez powodu to by się nie dały.

On był po prostu dobry. Pożyczał pieniądze, przynosił książki. Być może to wysłuchiwanie było też takim jego sposobem na wyciąganie od kobiet jakichś wiadomości, które mu były potrzebne do pisania.

W tamtych czasach tak jednak nie myślałam, bo mnie chwilami mocno denerwował. A Staszek mnie jeszcze podpuszczał, o co byłam na niego wściekła. Staszek mówił: „On jest przecież taki miły. Uśmiechnij się do niego”. Odpowiadałam ze złością: „Uśmiechać się mogę, tylko niech mnie nie dotyka”.

Myślę, że tak, bo on był zupełnie niegroźny. Gdyby tak zachowywał się jakiś amant, piękny, elokwentny, to byłoby co innego

Na pewno handlował. Znał się na handlu, nawet coś pisał na ten temat.

Nie wiem. Słyszałam tylko o jego wędrówkach do Zakopanego na piechotę. Dużo chodził, może dlatego był zawsze jednakowej postury, nie chudł za bardzo, ale i nie tył.

No i mało jadł: kromeczka chleba i biały ser mu wystarczały. Był bardzo skromnym człowiekiem.

Ludzie poznawali go jakby trochę przypadkowo. Ktoś go gdzieś spotkał, potem wrócił, spotkał znowu.

(…) nigdy nie siadywał przy stole. Z reguły siadywał właśnie w kącie i rzadko się odzywał. Zazwyczaj odpowiadał na pytania, ale sam nie zaczynał rozmowy.

(…) przeważnie wychodził wcześniej. Czasem mówił: „Jeszcze gdzieś wpadnę” i to była prawda. Wiedzieliśmy, że tu posiedzi, tam posiedzi.

(…) przyszedł i potem już tak przychodził od czasu do czasu,

Nigdy się nie zapowiadał, nie miał chyba telefonu. A jeśli miał, raczej z niego nie korzystał. W każdym razie — spadał jak deszcz złoty znienacka.

(…) też nie był człowiekiem całkowicie wolnym od psychicznych odchyleń. To był człowiek niesłychanie skryty, a przy tym bardzo honorowy i ambitny.

Janek był człowiekiem bardzo delikatnym, wrażliwym, skromnym, żył, jakby przepraszał za to, że żyje.

(…) o czym tu rozmawiać, jeśli ktoś jest całkowicie zamknięty w swoim świecie.

Żebrać nigdy nie poszedł i nie chciał przyjmować pieniędzy, czuł się wręcz dotknięty, kiedy mu je proponowano.

Wyróżniał się przede wszystkim swoją skromnością – najchętniej ubrałby czapkę niewidkę: „Mnie nie ma, mnie nie widać”.

Przychodził, opowiadał jakieś ploteczki, potem przydrzemywał, coś zjadł i szedł dalej. Siedzieli sobie z ojcem, pomilczeli.

(…) stał się codziennym elementem domowego pejzażu (…)

To był człowiek, który istniał w sposób piękny. Był postacią literacką i tak był odbierany przez ludzi, nawet przez tych, którzy niewiele o nim wiedzieli

(…) tą swoją gwarą nie do podrobienia, rodem ze zwierzynieckiego lumpenproletariatu,

Poprosił mnie o adres, a potem przywędrował do mnie niespodziewanie któregoś dnia i akurat mnie zastał.

Później regularnie przychodził przynajmniej raz w tygodniu, zjadał kolację albo obiad. To, czego nie zjadł, chował do kieszeni, bo odczuwał jakieś takie stałe zagrożenie głodem

Może on sobie wybierał tych, u których mógł jeść, i tych, u których z jakichś powodów nie jadał. U mnie zawsze jadł i wychodził z kieszeniami pełnymi resztek, bo ładował prosto do kieszeni to, co zostało.

Twierdził, że nie jadł, kiedy był dzieckiem. Wyrzucał je za okno, demonstracyjnie, krzycząc do rodziców: „Nie będę jadł świni!”. U mnie nie był jaroszem. Jadł normalnie.

Poznaliśmy się na długo przed stanem wojennym. Kiedy go poznałem, już był stary, a jednocześnie jeszcze młody. Do końca był młody i stary. Był człowiekiem o uśmiechu dziecka i z wnętrzem dziecka. Nawet śmiał się jak dziecko.

Czasami chodziłem z nim do kina. Wybierał zazwyczaj komedie i zaczynał się śmiać już na reklamach. Uważał, że skoro zapłacił za bilet, powinien się śmiać od samego początku. I tak robił, ku zdziwieniu, a czasem oburzeniu tych, którzy siedzieli obok nas.

Sławny nie był, zupełnie nie pasuje do niego to słowo.

Od niego przecież pożyczał nawet Błoński... Wszyscy byli uzależnieni od jego pieniędzy. Drobnych, ale potem trzeba je było oddawać, a on szantażował. Robił to w sposób uroczy, ale dobrze wiedział, co robi. Wszyscy czuli mu się winni pieniądze.

On nie żądał zwrotu, nigdy o tym nie mówił, a jednak to wisiało w powietrzu.

To nie była nędza, tylko scenariusz z Schulza. Wchodziło się do takiej ciemnicy, za parawanem mieszkał jego brat — jego alter ego. Wiecznie brudny, leżał w koszuli, która się lepiła od tego brudu.

Ten pokój robił wrażenie. Wyrko, maszyna do pisania. Jaś nie używał pościeli. To były jakieś płaszcze wojskowe, koce, kapoty. Stara szafa, strzęp firanki bodaj jeszcze z międzywojnia. Pajęczyny miały konsystencję tak twardą, że można je było wziąć do ręki.

To nie była nędza, on po prostu był abnegatem, żył tak, jak chciał. Chodził w tych samych ubraniach, odkąd go znałem: w kapeluszu albo brązowej budrysówce i w długich buciorach, zazwyczaj niezasznurowanych.

Miał problem z równowagą, chodził w bardzo charakterystyczny sposób. Podobno miał jedną nogę krótszą. Poznawałem go z odległości dwustu metrów. Był jakby „wryty w powietrze”.

(…) on sobie kiedyś sam palec obciął? Kiedy był na robotach w Niemczech.

Był niemiłosiernie brudny. Jeden z lekarzy powiedział, że jeśli nie umyje głowy, to go więcej nie przyjmie, bo się brzydzi. Smarowałem tę głowę oliwką, taką warstwę brudu na łysinie, na piersiach. Smarowałem mu to oliwką, a potem zdzierałem.

Opowiadał mi na przykład o swoich wędrówkach po górach. Stronił od schronisk, bezpiecznych miejsc. Wolał sypiać w stogach siana. Zachodził do domów, prosił o wodę, o mleko. W ten sposób całe Podhale zwiedził. Jego gwara była nie do podrobienia.

(…) właściwie czytał wszystko. Nawet Koran i Torę czytaliśmy razem, chociaż był niewierzący.

Kiedyś, kiedy był w złym stanie, zaproponowałem mu księdza, ale huknął na mnie: „Czarnych? Nigdy!”.

On nigdy nic złego o nich nie mówił. W ogóle nigdy nic złego nie mówił o ludziach. Tylko słuchał i konstatował.

(…) on ją molestował seksualnie, zresztą ona mi sama o tym opowiadała. Gdzieś tam ją łapał, całował jej włosy... Ona mówiła, że jest obrzydliwy,

Te jego romanse to ciekawy rozdział. Prawie każda z tych kobiet nazywała się Krysia.

Miał też wielki kompleks brzydoty. Powraca to w jego pisaniu.

Nad łóżkiem wisiał portret, zdjęcie w zasadzie, które gdzieś tam kupił, widać mu się spodobało: taki fircyk z przedziałkiem na środku, elegancik przedwojenny. Co spojrzał na to zdjęcie, to się śmiał. Zawody ze mną robił, kto się dłużej będzie śmiał. Chichotaliśmy opętańczo we dwójkę i z reguły to on wygrywał.

Klasa gimnazjalna wybrała się kiedyś na wycieczkę do Skały — poszedł tam pieszo, na obiad wrócił do domu do Krakowa, a wieczorem wybrał się tam jeszcze raz, sam, żeby spokojnie wszystko obejrzeć

Jako szesnastolatek uciekł na dwa tygodnie z domu i zamieszkał w grocie gdzieś na Krzemionkach. Zabrał ze sobą książki, bochenek chleba i parę świeczek, ale kiedy to mu się skończyło, musiał dorobić i zatrudnił się przy pogłębianiu Wisły, jakieś kamienie nosił.

(…) bardzo lubił polne kwiaty, szczególnie niezapominajki, więc kiedy moja mama chciała zasadzić na grobie babci bratki, Janek się nie zgodził: „Nie, grobem moich rodziców ty nie będziesz rządzić, tam mają być niezapominajki i paprocie”. I tak też było.

Wieczorem wychodził na spacer do znajomych, dzień w dzień. Każdy dzień wyglądał tak samo, czy to była sobota, czy niedziela, czy inny dzień tygodnia.

(…) bardzo lubił spacerować, lubił piesze wędrówki, dwadzieścia, trzydzieści kilometrów to dla niego nie była żadna odległość. Tę samą trasę mógł zresztą pokonywać wielokrotnie. Cieszyły go widoki przyrody, zając biegnący, łąka, las. Mówił, że to jest dobre dla jego oczu. Zieleń.

Wywieźli go potem na roboty do Niemiec. Wzięli go w łapance. Kiedy był na robotach, maszyna obcięła mu palec, ale pamiętam, jak babcia mówiła: „Po coś ty wsadzał sobie ten palec do maszyny?”. „A co będę dla Niemców robił...”

Adorował kobiety, nie wiem, skąd się to wzięło u niego, a to była taka bezinteresowna adoracja, nie były to chyba żadne większe miłości czy miłostki. Jakiegoś większego uczucia nie było, zdaje się, w jego życiu — gdyby było, babcia by o tym pewnie wiedziała.

Janek był nietypowy, miał szczęście, że żył w tamtych latach, bo dzisiaj mówiliby o nim, że straszny dziwak. Nie ma auta, nie ma komórki, nie ma telewizora, to jak on żyje? A on sobie spokojniutko żył, tak jak chciał.

Miał niewiele rzeczy, bo ich nie potrzebował. Mówił: „A po co mi to?”. Jemu potrzebny był czajnik do gotowania wody i garnek do gotowania grochu.

Kiedy przychodził listonosz i przynosił emeryturę, to zaraz potem zjawiali się znajomi, myśmy się zresztą nigdy o to nie dopytywali, to była jego sprawa.

Nie kupował ubrań, raczej dostawał je od różnych ludzi, mówił też, że sprawia mu przyjemność, kiedy ktoś przychodził do tego mieszkania i myśli sobie: „Jak to dobrze, że ja tak nie mieszkam”.

Żeby się zasymilować z tymi prostymi ludźmi, próbował mówić ich językiem i pewnie w towarzystwie zdarzało mu się powiedzieć: mliko, chlib.

Nie napisał żadnego testamentu.

(…) był przypadkiem zawodowego pisarza niedzielnego we wszystkie dni tygodnia. Przez cały tydzień bywał też gościem w różnych domach – dniami odwiedzin nie były tylko sobota i niedziela. Pisarstwo Stoberskiego to pisarstwo gościa, przyjaciela wielu domów, towarzysza pań i panienek.

Uważano, że szkoda pióra na opisywanie poprzetykanego artystami środowiska, a on niewątpliwie był pisarzem tego właśnie środowiska.

pisze właściwie tylko o swoim stosunku do różnych osób,

odkrył pod nosem świat, który zaludnili bohaterowie, jakich wszyscy znali, i którzy rozmawiali o tym, co wszyscy.

• • •

Stoberskiada – powrót na główną stronę

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information