Kibole ole ole ole

Zbigniew Rokita

Przychodnia, wąski korytarz, czekam w długiej kolejce do okulisty. Duszno, tłok. Nagle przez drzwi wchodzi Dres – przykokszony, jawnie wkurwiony, z dużym chińskim napisem wytatuowanym na ogromnym karku. Jakiś kibol, pewnie szuka zadymy. Dres staje w pozycji Lucky Luke’a, z szeroko rozstawionymi rękami, trochę przypominając postawę Django, a trochę Goryla. Po chwili nerwowego łypania na zgromadzonych zdaje się, że Dres wypatrzył ofiarę. Podchodzi do malutkiej, uroczej i bezbronnej staruszki i pyta z niezmiennie wkurwionym wyrazem twarzy:

– A pani za kim jest?

Cała kolejka zamiera, ja też zamieram. Czekamy jak staruszka z tego wybrnie i co odpowie? Bo komu kibicuje staruszka i skąd ma wiedzieć, co chce usłyszeć kibol? Że jest za Górnikiem Zabrze? Za Legią Warszawa? Za Wisłą?

– Za panem w kaszkiecie, tylko on poszedł na chwilę zapytać o coś do rejestracji i zaraz wróci – odpowiada z przemiłym wyrazem twarzy.
– To ja będę za panią – mówi dres i staje spokojnie na końcu kolejki.

Wtedy postanowiłem, że zrobię to, czego nie robiłem już od lat: muszę się w końcu wybrać na mecz. Bo mecze są spoko.

 

*

Kupując bilet, wybierasz między pójściem na dwa główne sektory stadionu – żyletą i piknikami. W cenniku żyleta określana jest najczęściej jako „sektor dla najbardziej zagorzałych kibiców”.

– Poproszę najtańszy bilet – zwracam się do starszej kobiety w okienku na stadionie Naszych. Starsza kobieta o wypisanym na plakietce imieniu Jagoda kasuje ode mnie dychę, tymczasem obok niej wisi cennik, z którego jasno wynika, że najtańsze bilety są za piątkę.
– Poprosiłem najtańszy, a Pani mnie kasuje za średni – mówię.

Zdziwiona Pani Jagoda wyziera z okienka, mierzy mnie uważnie wzrokiem, po czym z powrotem wraca do jamki. Mija kilka sekund, po czym wyziera i mierzy jeszcze raz, ma wyraz twarzy, jakby na targu niewolników oceniała moją przydatność do pracy na polu bawełny.

– Najtańsze są dla najbardziej zagorzałych kibiców – mówi w końcu, dając mi do zrozumienia, że sama pracuje tu od czasów, kiedy jeszcze niczym dziwnym nie było nadawanie klubom łacińskich nazw jak Cracovia, i widzi przecież, że nie jestem wystarczająco zagorzały, żeby iść na żyletę. Ja jednak, kierując się rachunkiem ekonomicznym, wciąż się upieram.
– Synu – zaczyna mówić do mnie pani Jagoda takim samym tonem, jak klawisz w Symetrii, kiedy pyta głównego bohatera, czy zdaje sobie sprawę z tego, co robi, idąc do gitów zamiast do frajerów. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz, idąc na żyletę zamiast do pikników? – pyta i kreśli szybko rachunek potencjalnych zysków i strat.

 

*

Przed meczem Naszych z Tamtymi siedziałem z książką w knajpie niedaleko stadionu, kiedy nagle wparowała grupka łysych. Rozsiedli się konspiracyjnie w kącie i bąkali niby do siebie, ale kibole i tak zawsze bąkają takim głosem, jakby chcieli spuścić interlokutorowi ostry wpierdol, więc wszystko słyszałem. Siedzieli tak, trzymając w bagietach pełnych mocy schwepsy, a jeden z nich tłumaczył reszcie plan. Bo ten jeden miał plan.

– Panowie, widać, że Tamci poszli ostatnio nie w masę, a w rzeźbę, musimy więc sprawę prędko załatwić – tłumaczył łysy herszt, wyjaśniając taktykę umówionej ustawki jedenastu kiboli Naszych z jedenastoma kibolami Tamtych, którą zaplanowano na po meczu. – Mamy przewagę w masie, więc wchodzimy pierwszym pierdolnięciem, tak żeby frajerzy poupadali. I potem, jak upadną, to butujemy tych, co upadli, a w tych, co się trzymają, wchodzimy drugim pierdolnięciem.
– A jak któryś z Naszych upadnie? – dopytywał szeregowy łysy.
– Huj, sadzimy karaty, wypierdalamy z łokcia, byleby upadli. A wtedy butujemy – dookreślił.
– Aeeeaaeeaaoo – przytaknęli chóralnie pozostali.

Łysi przytaknęli, bo Nasi z Tamtymi mają kosę.

 

*

Stałem w kolejce do wejścia na stadion, kiedy nagle jakiś chudzielec popchnął mnie i przeciskając się, zaczął torować sobie drogę pośród czekających. Pierwszy odruch podpowiadał, żeby chociaż coś za nim krzyknąć, ale na meczu musisz uważać, komu zwracasz uwagę – nawet jeśli ubliży ci wysuszony, mały szczypior. Początkujący kibicu, pamiętaj, że w każdej solidnej ekipie dresów zawsze znajdą się nie tylko kanoniczni Gruby, Łysy czy Mustafa, ale też Rudy, Student czy Doktorek. Nawet więc jeśli uważasz, że masz przewagę nad wysuszonym szczypiorem, pod którego nosem rosną koprowe piczkodrapki, to pamiętaj – może to nie być bezpański szczypior, a część większej ekipy. Tacy też są potrzebni – koksy i karki trzymają ich, bo tylko oni, jak ekipa długa i szeroka, wiedzą, że jak się weźmie taksę na czterech, to jest taniej, wiedzą też, w którym bankomacie kto ma wybrać hajs, żeby nie trzeba było płacić prowizji. Są księgowymi mafii bez mafii. Musisz więc zawsze uważać kibicu, bo na stadionie jest jak na arabskim bazarze – fukniesz na jedną niepozorną osobę, a jak spod ziemi wyrasta nagle trzydziestu jego kumpli, siostrzeńców i dziadków. Roi się na nim od Łysych, Grubych i – ledwo deklinowalnych – Mustaf.

To zresztą ciekawe – jeśli trafiają na siebie nieznające się wcześniej ekipy kiboli tego samego zespołu (a jak już ustaliliśmy, w każdej ekipie jest ktoś o ksywie Łysy, Gruby i Mustafa), to poznając się, jak przedstawiają się sobie nawzajem: Łysi Łysym, Grubi Grubym, a Mustafy Mustafom? Zapewne, używając terminologii piłkarskiej, systemem każdy z każdym, a nie pucharowym. A jeśli tak, to poszczególni Łysi orientują się wówczas, że nie są jedynymi Łysymi na tym świecie. Podobnie Grubi i Mustafy. Co więc dzieje się wówczas, kiedy dochodzi do spotkania kiboli o tych samych ksywach? Czy przechodzą na swoje prawdziwe imiona, których pewnie nawet ich rodzice już nie pamiętają? Czy wygląda to tak:

– Siema, jestem Łysy – mówi pierwszy.
– Łysy? Kurwa, ja też – replikuje drugi, nie wiedząc, że akurat replikuje.
– Dobra, bo się pojebie: mam na imię Balzatar – daje za wygraną pierwszy.
– Igor – mówi drugi.

 

*

Na piknikach było w pytę, pani Jagoda miała rację. Nie przeszkadzała mi nawet często powtarzana rymowana filipika rozbrzmiewająca z żylety: „Pikniki huje, a żyleta nie”. Wszyscy wiedzieliśmy, że to tylko taki szturchaniec – pełen czułości, jak dla młodszego brata. Prawdziwym wrogiem był zespół, który rzucił tego dnia wyzwanie Naszym. Gdybym zresztą wchodząc na stadion nie wiedział, jaki zespół jest dziś rywalem Naszych, mógłbym mieć problem z domyśleniem się, ponieważ żyleta ochrzciła rywali mianem „hujów” i „tępych szmat”, ignorując zupełnie historyczną nazwę Tamtych (jeden tylko kibol użył określenia „spierdoliny”, ale w prywatnej rozmowie).

Tymczasem mój dramat polegał na tym, że przyszedłem na mecz właśnie jako kibic Tamtych i jako tenże kibic Tamtych nie mogłem się zdradzić. Tak więc jak Konrad Wallenrod siedział na zamku krzyżackim i nie mógł puścić pary, tak samo ja uwaliłem się na zielonym krzesełku w pizdeczkę i ani mruknąłem. Kiedy więc Tamci mieli dobrą akcję, to wyskakiwałem z radości, ale jeszcze w locie musiałem się każdorazowo reflektować, że źle robię. Lecąc, już wykrzykiwałem kurwę radosną, ale jeszcze erektując, musiałem robić prędko minę z grymasem, kurwę radosną zamieniać na kurwę zawziętą i z obrzydzeniem nazywać Tamtych „szmatami”. To była walka o własne dupsko obliczona na milisekundy. Kiedy mi się udawało, siedzący wokół łysole spoglądali na mnie, prawie niezauważalnie kiwali glacami z uznaniem i myśleli: „Ten, to jest zagorzały bardzo. Marnuje się tu na piknikach”.

Tak, bo na piknikach siedzieli nie tylko obżerający się hot-dogami chłopcy, ale również żyleciarze w stanie spoczynku. Widać to zawsze, kiedy szykują się jakieś zadymy na stadionie – wówczas promyczek słońca omiata łyse łby piątej kolumny pikników. Kibole powtykani w pikniki. W końcu lata mijają, Łysi, Grubi i Mustafy robią dzieciaki, których już przecież nie wezmą na żyletę. Muszą więc sami ze stanu służby przejść do cywila i grzecznie łuskać słonia na piknikach. Tylko sportowe twarze ich zdradzają. Nawyki jednak pozostają, dlatego kiedy łysi Tamci zaczęli dymić do łysych Naszych, a piąta kolumna na piknikach lekko się poderwała, ja w swoim dopingu jeszcze bardziej zagorzale zapierdalałem, żeby nie pozostawiać cienia wątpliwości tym, których glace omiatało słońce.

Siedziałem więc z piknikami, wallenrodyzowałem sobie nerwowo i obserwowałem fascynującą mnie żyletę, tak jak na amerykańskich filmach ustawione pod ścianami dziewczyny z gatunku cnotki-niewydymki obserwują chodzące trójkami po szkolnym korytarzu cheerleaderki: cheerleaderkę-liderkę i dwie cheerleaderki-przydupaski. Ja obserwowałem żyletę i dramat sędziego bocznego Cypriana. Sędzia boczny bowiem w pierwszej połowie machał chorągiewką nie po myśli Naszej żylety, dlatego kiedy sędzia główny w drugiej części meczu zesłał Cypriana na drugą połowę boiska, tuż przy żylecie, sędzia boczny Cyprian trząsł portkami. Udał się jednak posłusznie na drugą stronę, a tam już Łysi, Grubi i Mustafy ostrzyli sobie na niego zęby. Przez resztę meczu igrali sobie z nim, wiedząc, że sędzia Cyprian nie dość, że ich słyszy, to jeszcze, musząc ciągle obserwować boisko, ani na chwilę nie może odwrócić się w stronę trybuny. Kiedy więc milkły niezmiennie gromkie „huje” i robiło się nieco ciszej, przemawiał któryś z Łysych do sędziego bocznego Cypriana: „Pizdeczko, czekam na ciebie po meczu – nie spierdolisz mi”. Cyprian, z upływem czasu coraz bardziej wydygany, walczył z naturalnym odruchem spojrzenia na swojego oprawcę. Biegał więc jak Orfeusz po tym Hadesie i ani przez moment nie mógł odwrócić głowy, żeby spojrzeć na swoją przykokszoną Eurydykę, która zapowiadała, że Orfeusz niebawem zbierze wpierdol. Walczy więc Orfeusz ze sobą, ale wie, że Eurydyka i tak nie zniknie, kiedy ten na nią spojrzy. I wszyscy wygrażamy sędziemu Cyprianowi, który już porządnie posrany nagina tam i z powrotem po bocznej linii, a tłum Łysych, Grubych i Mustaf z uśmiechem patrzy, jak się biedak miota.

Na piknikach nie było jednak tak niebezpiecznie jak na żylecie. Patrzyliśmy na Cypriana i miałem wrażenie, że niektórzy nawet mu współczuli. Mój sektor składał się głównie z dziadów, które żłopały piwo bezalkoholowe, bo innego na stadionie sprzedawać nie wolno. Śmiały się więc dziady do siebie nawzajem, że bezalkoholowe to siki, że piją dla zgrywy, żeby coś w ogóle w łapie trzymać, że dla bab, niemniej żłopali równo jedno za drugim. Żłopią i liczą po cichu dziady, że jednak klepnie, że w końcu cokolwiek sponiewiera. A tu chuj nie klepie i nie poniewiera. Żłopią dziady jednak uparcie i wciąż projektują, że jeśli ich zespół z dziewiątego podskoczy na czwarte w tabeli, to będzie grał w eliminacjach europejskich pucharów, a wtedy jak wylosują Juventus, to przyjedzie do nich Juventus, a jak Barcę, to nawet przyjedzie Barca. Licytują się wówczas na absurdy zbudowane na silniku: „ej+imię i nazwisko piłkarza+będzie pił+nazwa miejsca gdzie się pije”. Przykładowy absurd to: „Ej, i Messi będzie pił w knajpie »U Waldemara«”. Po każdym absurdzie wypowiedzianym przez któregoś dziada pozostałe dziady się śmiały.

 

*

Głupio mówić o statystycznych Polakach, bo wiadomo, jak to jest ze statystyką – jakbyśmy wsadzili jedną łapę do wrzątku, a drugą do lodowatej wody to statystycznie powinno być nam dobrze, ale między innymi właśnie tutaj statystyka zawodzi. Załóżmy jednak, że statystyczne chłopy siedziały tego dnia właśnie na trybunie pikników (to zresztą fascynujące, bo statystyczny chłop naprawdę żyje gdzieś, nie zdając sobie sprawy, że jest statystycznym chłopem. Socjologowie liczą przecież, ile przeciętny Polak ma wzrostu, ile razy w ciągu tygodnia uprawia seks, czy i ile ma zwierząt domowych. Wystarczy więc wziąć sto najczęściej powtarzających się w badaniach kryteriów, stworzyć na ich podstawie profil statystycznego chłopa, a potem znaleźć osobę najbliższą tym rezultatom. Może to ty, drogi czytelniku, jesteś tym statystycznym chłopem?). Obserwując statystycznych Polaków oglądających mecz, w którym występują czarnoskórzy, można dostrzec, że są oni rasistami. Stają się jednak czuli i opiekuńczy, kiedy czarnoskóry gra w ich drużynie. „Nasz mużin!” – mówią. I też gadają dziady, co żłopią bezalkoholowe, żeby klepło, choć nie klepie, o prostowaniu bananów, ale jednak zdrobnią tego banana i wyjdzie im z tego w końcu „bananek”. I opowiadają w kółko kawały zbudowane na silniku: „murzyn+ciemna noc+reszta kawału”. Ale z czułością, bo to „nasz mużin” patrzcie, jaki już zmęczuszkowy, jak swoimi hebanami człapie już po boisku, odpoczynku potrzebuje, bo „mużin też człowiek”. I zawsze któryś z chłopów powie głosem, jakby zdradzał prawdę objawioną, że murzyni szybko biegają.

Nie wszystkie stadiony dzielą się jednak na sektory dla pikników i żyletę. Tego podziału nie ma chociażby na IzoArenie – stadionie trzecioligowego klubu Izolator Boguchwała z Boguchwały. Zresztą, czym niższa klasa rozgrywek, tym mecze stają się bardziej familiarne. Pamiętam, kiedy na meczu pewnego nierokującego gliwickiego zespołu piłka wyleciała w trybuny (a więc rzędy krzesełek, ustawionych przy samej murawie), piłkarz podbiegł do góra trzynastoletniego małego ultrasa, który złapał piłkę i krzyknął:

– Synek, oddawaj ta bala!
– Nie dam ci ta bala, bo ciepać nie umiesz! – odpowiedział mały ultras. W końcu oddał, bo to była jedyna.

 

*

Mecz Naszych z Tamtymi skończył się bezbramkowo. No cóż, nie zawsze padać mogą takie wyniki, jak w 2002 roku, podczas meczu ligi Madagaskaru. Wówczas AS Adema, ustanawiając rekord wszech czasów pokonało Stade Olympique l’Emyrne 149:0. Powód? Przegrani, chcąc zaprotestować przeciwko niskiemu poziomowi sędziów na Madagaskarze, postanowili strzelać sobie samobója przy każdej okazji.

„Dwie godziny biegają i ani jednego gola nie strzelą, po co to oglądać” – mówią po takich meczach ci, którzy mówią głupoty. Z kibicowaniem jest jak z nauką języków – z upływem lat coraz trudniej zacząć. Tragizm kibicowania polega na tym, że nie-kibice, kiedy już od wielkiego dzwonu oglądają jakiś mecz, zawsze kibicują albo za Polską, albo za słabszymi, co najczęściej wychodzi na to samo (reguła ta dotyczy tylko Polski). Problem jednak w tym, że jak sama nazwa wskazuje – słabsi przegrywają, a to zniechęca nie-kibiców. Miłość do Polski też jest miłością tragiczną, bo Polakom już zawsze TYM RAZEM ma się udać, ale w końcu, o włos, co prawda, ale jednak się nie udaje. Jak pisał Jacek Kaczmarski: „Polska, Penelopa narodów: Co utkała to pruła”. Wierzymy w Polskę, no bo na Wembley w 1973 roku kiwaliśmy Anglików, bo Lubański, Lato i Boniek, bo gdyby nie woda w 1974 roku to byśmy wygrali półfinał z Niemcami, bo, bo, bo. Jednak jedyne, co dziś może sprawić, że mecz Polski cieszy, to puszczenie sobie kuponika – postawienie dyszki na rywali. Wówczas dychotomia, którą sygnalizował już Jan Paweł II pozwala ci cieszyć się niezależnie od rezultatu – być w następnej rundzie lub mieć z dyszki dwie dyszki, obie opcje są bardzo spoko. W ten sposób zwilkosytoowcocałujemy sobie meczyk.

Wychodziłem więc z bezbramkowego meczu Naszych z Tamtymi. Wychodziłem, radosny i szczęśliwy, że nikt mnie nie przejrzał. Tłum się rozrzedzał, już miałem oddalić się od ostatnich grupek kibiców stojących luźno tu i tam, kiedy nagle spod ziemi wyrósł Dres. Był podobny do tego, którego spotkałem w kolejce u okulisty kilka dni wcześniej. Dres, jak to Dres – staje, łypie na mnie, marszczy czoło, nie pozwala się ominąć.

– Ej, ty, chcesz się napierdalać? – Dres w końcu przemawia.

Odpowiadam, że nie, że ja wracam do domu spokojnie, że luz i w ogóle spoko.

– Ale ty mi wyglądasz na takiego, co się chce napierdalać – Dres imputuje nie wiedząc, że właśnie imputuje.

Ja tymczasem znowu to samo, że nie, że stary, że men, że he, he, he. Dres nalega ponownie:

– Kurwa, no ja widzę, że ty się chcesz napierdalać młody.

Ja jednak jak święty Piotr zapieram się po raz trzeci, że nie.

– Spoko, piona, nie ma problemu, trzym się – i znika.

Dres po prostu miał ochotę się napierdalać i kulturalnie spytał, złożył ofertę w rozumieniu kodeksu cywilnego. Tak było naprawdę.

• • •

Zbigniew Rokita – 25-letni gliwiczanin mieszkający w Krakowie, z wykształcenia rosjoznawca. Dziennikarz dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia” specjalizujący się w problemach obszaru poradzieckiego, współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

• • •

Tekst ukazał się w 45. numerze magazynu „Ha!art” (Numer Czytelniczek i Czytelników)

Ha!art nr 45 - Numer Czytelniczek i Czytelników w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information