Segwayem przez popiół

Kaja Puto

Biała noc, fiord. Pordzewiała, oszczędnie pociągnięta niebieskim lakierem krypa z żaglami sunie w kierunku pomostu. Skończyłam już wachtę i próbuję zasnąć w mokrym śpiworze. Z pokładu słyszę wymianę zdań.

– Luzuj, kurwa. Puść ten pierdolony sznurek, łajzo! Żagle luz! – to mój kapitan.
– Jak mam, kurwa, luzować, jak komendy nie było! – a to – pierwszy oficer.

Dziób uderza w pomost, po marinie niesie się huk. Zrywam się z koi i wychylam podekscytowana przez forluk: jakże wygląda ten pulsujący ropą ideał państwa opiekuńczego? To najbardziej socjaldemokratyczne, przesiąknięte protestanckim duchem sanktuarium praw człowieka, bez którego Ameryka Łacińska, Bliski Wschód, Sudan, Erytrea, Tanzania i Sri Lanka pogrążyłyby się w niebycie? A jakże, schludnie i demokratycznie. Trzy kampery, informacja turystyczna, drogowskaz do wodospadu. Przy pomoście cumują białe, niemal identyczne, plastikowe jachty. Żagle na rolerach, elektryczne kabestany, stery strumieniowe. Na relingach suszą się kolorowe prześcieradła. Łał. Prześcieradła?

– Mydelniczki, kurwa – wymamrotał na widok norweskich jachtów upokorzony pierwszy oficer i splunął z pogardą do wody. – A macie gródź na zderzenie z górą lodową? Nie macie. A my kurwa mamy.

Na mydelniczce obok słychać jakieś szepty. Z zejściówki obitej drewnem tekowym wychyla się zaspany starszy człowiek.

– Kurwa – przemówił do pierwszego w jego ojczystym języku. – U siebie jesteś? – dodał, też w ojczystym, tyle że swoim.

Pierwszy na szczęście nie zrozumiał i schował się pod pokład. Dochodziła szósta rano, czyli śniadanie, a śniadanie dla pierwszego rzecz świętsza nawet niż honor ojczyzny.

Jak oni to robią, ci Norwegowie? Pływają tymi mydelniczkami przez burze i sztormy, po Bałtyku i po Północnym, z dziećmi, teściami i psami. Ładują akumulator do playstation, włączają webasto, a z portu wychodzi GPS. Nie rzygają, nie drą ryjów, nie każą się nazywać oficerami i nie świecą latarką w oczy, żeby obudzić na wachtę. Polska szkoła żeglarstwa powstała na lekcji przysposobienia obronnego, norweska – na kursie zarządzania wolnym czasem.

– Norwegom nie brakuje wolnego czasu. W pracy też się obijają, a taki Polak to pracuje za trzech. – Kapitan regularnie pływa w rejsy do Bergen, poczuł się więc w obowiązku dokonać wprowadzenia. – Do pracy się nie chodzi, bo wszystko się należy – wprowadzał, wciskając łokcie w rozkładany stolik. – Ciapatym też wszystko wolno. Tu jest komuna, tylko że lepsza, bo z ropą, ale ropa się kończy, a chleba – zawiesił głos, obrazowo machając kanapką z mielonką – ropą nie posmarujesz. Zresztą, kto by tam chciał jeść ten ichniejszy chleb z paczki. Tekturę. Nie opieraj się, ile razy mam powtarzać! – huknął, bo pierwszy położył się na stole, sięgając po kanapkę.

Pierwszy potulnie się skulił, a uwolniona przez niego przestrzeń została natychmiast skolonizowana przez oblepione mielonką łapska.

– Albo, prawda, jak z tym masłem – mnożył przykłady kapitan. – Kobitki przed świętami piekły ciasta, i co? Tyle napiekły, że aż masła w sklepie zabrakło. Finito, szlus – spuentował, kręcąc pudełkiem margaryny. – Bo tylko jedna firma produkuje masło, i to państwowa. Normalnie jak za komuny.
– Marian, to nie było masło, tylko proszek do pieczenia – uściśliła żona kapitana znad patelni*.

Pierwszy spojrzał na nią z wdzięcznością, ale kapitan Marian nie zwracał na nich uwagi, zajęty radosnym grzebaniem w bakiście pełnej wolnorynkowej żywności.

 

*

From Poland? By yacht? Not possible. You mean ferry-boat? Паром? – Rudy grubas, który wziął mnie na stopa, nie wierzył w moją angielszczyznę, więc wspomagał się swoim wyobrażeniem o języku polskim.

Turnus odpłatnego wysłuchiwania niosących się po Morzu Północnym wrzasków dobiegł końca. Uwolniwszy się spod władzy kapitana Mariana, chciałam dostać się do Oslo na samolot do domu. Trochę to, przyznam, trwało, zanim na horyzoncie pojawił się rudy grubas – samochody, a raczej wypchane blondwłosymi dziećmi kampery, przejeżdżały przez wieś nad fiordem raz na pół godziny, a pociąg kosztował pół mojej pensji, pensji, zaznaczmy, w kulturze, but still. No ale pojawił się grubas, dzięki któremu mogę snuć się sześćdziesiąt na godzinę jednopasmową dróżką łączącą dwa największe miasta Norwegii. Góra, jezioro, domek. Domek, góra, jezioro. Góra… co? Śmieci? Porzucony worek ze śmieciami? Przy drodze? W tym ekologicznym królestwie?

Aaa. Now I remember Polish, hm, yacht. Was it blue?

No tak. Nasza niebieska, blisko pięćdziesięcioletnia, stalowa krypa budziła niemałe zainteresowanie w marinie. Z plastikowych mydelniczek wyłaniali się kolejni fani marynistyki, ale Marian odganiał ich łapą, wrzeszcząc: „Co się gapisz norku!”.

Scouts? Survival camp? Or Polish camp, he he?

Czuję, że muszę naprawić błąd Mariana, więc opowiadam grubasowi o niezniszczalnych polskich jachtach, tych istnych lodołamaczach projektowanych na arktyczne wyprawy dzielnych PRL-owskich żeglarzy, o których to wyprawach grubas słucha z uprzejmym zainteresowaniem. Tak, tylko narracja o dzielnych żeglarzach zmagających się z krami może wpłynąć na grubasa. Nic tu po oburzaniu się na Polish camp i wspominaniu Quislinga.

Smuggling spirits? Cigarettes? – zapytał grubas, gdy skończyłam.

Wyczułam w jego głosie nadzieję.

Jezioro, jezioro, jezioro. Domek.

Just tourists – odpowiadam po chwili milczenia.
Would you like to work here?

Grubas chyba dalej nie wierzy. Że turyści i że z Polski.

Why do you ask?

Grubas nie odpowiada. Gwałtownie skręca na boczną ścieżynkę, ledwie widoczną w gąszczu świerkowych gałęzi.

We go and smoke – orzekł autorytarnie, nie zważając na smagające samochód iglaste witki.

No przecież, życie w zgodzie z naturą. Sygnał komórki znika tuż po zjeździe z głównej arterii. Droga, którą grubas jedzie coraz szybciej, jest kręta, stroma i popękana. I kompletnie pusta. Zaczynam się niepokoić, ale szybko się reflektuję: przecież norweskie kryminały, które zaczęły mi się właśnie wizualizować, to nic innego, jak świadectwa społecznej wrażliwości Norwegów, która na co dzień wyraża się, jak przeczytać można w raporcie o norweskim szczęściu narodowym brutto, poczuciem dyskomfortu z powodu istniejącej w innych krajach przepaści między biedą a dobrobytem. Oraz troską o środowisko.

I wonder if this road is always empty – zagajam dla pewności, bo wyczytałam w tym samym raporcie, że liczba gwałtów w Oslo jest sześć razy wyższa niż w Nowym Jorku.
He he – rechocze grubas. – In Poland many cars on the road. No wonder why.

Świerk, fiord, świerk. To Polacy aż tutaj jeżdżą na jumę?

This is the old road to Oslo. – Twarz grubasa przybiera wikingowaty wyraz. – The road to Oslo before oil.

 

*

No dobrze, myślę sobie, before oil norwescy chłopi uprawiali wieczną zmarzlinę pod uciskiem duńskiego i szwedzkiego hegemona, przez tyle lat, myślę sobie, surowy klimat nie sprzyjał budowaniu zaufania do obcych, bo gdy trzeba rąbać świerki i poławiać łososie, na podróże czasu brak, to jasne. Unijna poprawność polityczna nie miała, tłumaczę sobie, szansy tu dotrzeć, a norweskie szkolnictwo, bo to też wiem z raportu o szczęściu, nie jest na szczególnie wysokim poziomie (seems legit), no więc nic dziwnego, że zaledwie trzydzieści, czterdzieści lat po odkryciu ropy, odkryciu, uściślijmy, przez Amerykanów, to dobre, pobożne i od wieków egalitarne społeczeństwo wciąż dopuszcza się, tłumaczę sobie, niewinnych dowcipów na tle etnicznym. Zresztą, cebulaki same są sobie winne, na przykład taki Marian, pożal się boże kapitan, ale teraz to już nieważne, bo zbliżamy się, ja i rudy grubas, do Grubasowego miasteczka trzydzieści kilometrów pod Oslo.

Znowu jezioro. Gdzie ta tkanka miejska? Domek, domek, drzewko, placyk, duży domek.

Main square and train station – wyjaśnia grubas.

Zabieram worek żeglarski, żegnam się z grubasem i zostaję sama wśród parterowych, pozamykanych na cztery spusty domków. Domków, dodajmy, najróżniejszych i niekoniecznie do siebie pasujących. Tu sajding, tam krasnal. Tu fikuśna kolumna, tam drewniana balustrada. Po opustoszałym placu przed dworcem toczy się plastikowa butelka. Niezbyt to wszystko skandynawskie, ale dobrze, może właśnie dlatego, tłumaczę sobie, że nietknięte unijną biurokracją i nienaturalnym ordnungiem. Dziewicze i prawdziwe. No, albo po prostu mieszkają tu Polacy, w końcu to najliczniejsza mniejszość, i to stąd to fatalne bezguście.

Porzucam ten dylemat i kieruję się w stronę dworca. Ostatnie trzydzieści kilometrów postanawiam przejechać norweskim pociągiem, będzie to co prawda kosztowało jedną szóstą mojej pensji, ale przynajmniej będzie można się poczuć jak Norweg, który mieszka w zgodzie z naturą, w dziewiczym dość zakątku Oslofjorden, i dojeżdża ekologicznym środkiem transportu do stolicy, tej kosmopolitycznej i wielokulturowej metropolii, jednego z najbogatszych, najpoprawniejszych i najbardziej zachodnich miast świata.

Dwadzieścia minut po planowanym odjeździe pociągu przyjeżdża autobus zastępczy.

 

*

Kiedy dojeżdżam na dworzec w Oslo, dochodzi północ. Centrum miasta. Luksus, owszem, ale jakiś lichy, prowincjonalny. Pustki. Najbardziej egalitarne społeczeństwo świata śpi pozamykane w najdroższych metrach kwadratowych świata, mimo piątku, mimo środka lata i mimo tego, że przez pół nocy jest jasno, no ale dobra, myślę sobie, zwykle przez pół dnia jest tu ciemno, a protestancka etyka pracy musi mieć swój rytm.

Drugi rzut oka. Społeczeństwo śpi, a w niedomkniętych bramach, niedomonitorowanych zaułkach i odpiętych od geometrii miasta pasażach zaczyna się postapokaliptyczny musical klasy B. Proroczy musical o wyczerpującej się ropie. Tłuką się butelki, strzykają strzykawki, gdzieniegdzie łomocą basy. Tu bełkoty, tam jęki, ówdzie piski. Czwarty peron w Katowicach przed remontem, coś takiego. Zaczynam się śmiać, gdy pod nogami przebiega mi szczur. Przestaję się śmiać, gdy przed nosem zjawia się osobnik szczękościsły i świszczy do mnie o coś, a ja bardzo, bardzo chętnie bym jego świszczenie zaspokoiła, ale nie jestem w stanie go zrozumieć, mimo że – jak z trudem ustalamy na początku znajomości – posługujemy się co najmniej dwoma wspólnymi językami. Niepewnie przesuwam się w kierunku, jak mi się wydaje, ścisłego centrum.

– Gdzie jest ścisłe centrum? – pytam dla pewności na przystanku tramwajowym.

Obładowana reklamówkami, bezdomna kobieta uśmiecha się z przekąsem. Skąd ja znam ten przekąs? Katowice nie były najwyraźniej przypadkowym skojarzeniem. Lokalsi na pytanie o centrum reagują podobnym grymasem.

– Tutaj jest ścisłe centrum.
– A dokąd można dojechać z tego przystanku?

Kobieta przyciąga do siebie reklamówki. Jeśli tak działa na nią słowiański akcent, to nie jest jedyna w tym kraju.

– Donikąd. W nocy tramwaje nie kursują.

 

*

Głupia babo z Europy tak zwanej Środkowej, mówię sobie, myjąc zęby o poranku dnia następnego, to pseudoaustro-węgierski Kraków w tobie kazał ci sądzić, że życie nocne wyznacza charakter europejskiego miasta. No dobrze, może piąteczek w Oslo nie istnieje poza imigranckimi gettami, bo protestancka etyka pracy itd. A może nafaszerowane opiatami zjawy cię przerażają, płuczę zęby, bo u ciebie pije się tylko wódkę. A teraz, kiedy wyjdziesz sobie pozwiedzać ten spełniony dobrobyt, nie spodziewaj się ociekających złotem i obitych marmurem pałaców, bo z tym ci się pewnie kojarzy bogactwo. Tutaj jest bezpretensjonalny Zachód i przychody z ropy inwestuje się mądrze, dzięki czemu na każdego Norwega przypada milion koron z funduszu emerytalnego, a poczytny portal Tomasza Lisa, spluwam do umywalki, może publikować artykuły o tym, że w Norwegii nie wiadomo, co z pieniędzmi zrobić. W norweskich legendach król nie jeździ złotą karetą i nie ma dworu. Osiągniętą pozycję podtrzymuje ciężką pracą. Ma łapska jak bochny chleba i blond zakola, bo jest takim samym dzieckiem natury jak jego poddani.

Idę zwiedzać. I racja – złota to tutaj nie ma. Jest city, dość imponujące, ale dupy nie urywa i w budowie. Znajduję wreszcie prawdziwie ścisłe centrum: kilka, no dobra, kilkanaście szeregów niewysokich kamienic, między którymi plączą się turyści. Kupują skarpetki z łosiem, anoraki z reniferem i plecaki z liskiem, słuchają imigranckich grajków i zmagają się z pytaniem, komu lub czemu robić zdjęcia. A gdzie są mieszkańcy?

Aha, w pracy. Norweska giełda wygląda jak ratusz w Sochaczewie, Pałac Królewski – jak ratusz w Płocku. Ratusz w Oslo wygląda natomiast, jakby go tu przywiało, jakby go przywiało wraz z tym bezsensownie wielkim, a sensownym do defilowania placem, jakby u schyłku lat trzydziestych nadciągnął tu jakiś południowy wicherek, jakby poobijał się o brzegi wąskiej rynny Oslofjorden, osłabł i osadził tę brutalistyczną bryłę z podstawką na uboczu rybackiego miasteczka. A miasteczko to miało już ratusz, stary ratusz jest dziś restauracją, wygląda jak stajnia pokryta rudym wapnem i pasuje do ścisłego centrum jak ulał.

Zaczynam to rozumieć. Oslo przywodzi na myśl dziewiętnastowieczną, niemiecką rycinę z podpisem „proces urbanizacji”, której domalowano kształtnego penisa w postaci kilku eleganckich budynków z epoki. Epoki after oil. Nie ma w tym luksusu ani sztampy, są flaki z olejem i lekki zgrzyt. Kiedy w Europie kontynentalnej szalał Urbanisierungsprozess, Oslo wiodło swój łososiowy żywot na peryferiach Danii; Munch krzyczał, a Hamsun – głodował. Później Norwegia odzyskała niepodległość (1905) i coś zaczęło się dziać, choćby ten ratusz, ale zaraz przyszła wojna, a po wojnie – trauma kolaboracji, więc nie wypadało szaleć z Urbanisierung, tym bardziej after oil, bo dzieci w Afryce głodują. To mądre, pokorne i skromne społeczeństwo, myślę sobie, wchodząc do Muzeum Narodowego, musiało więc spożytkować swoje pieniądze i traumy na wyższe cele. Cele, dajmy na to, artystyczne.

Wystawa stała. Rybak na fiordzie, fiord w świetle białej nocy, światło białej nocy nad płowowłosą, płowowłosa na zboczu skały. Idę dalej. Smutek po ześlizgnięciu się płowowłosej ze skały, orka na ugorze, hejty na Duńczyków. Smutek po utonięciu rybaka, orka na zmarzlinie, hejty na Szwedów. O, jest i pejzaż miejski: rozdawanie chleba biedakom. Obczłapuję znudzona kolejkę do Krzyku i zaglądam z nadzieją do sali ze sztuką nowoczesną. Niestety:

 

 

*

Popularny bohater norweskich baśni, Askeladden, jest zwyczajnym leniuchem: siedzi całymi dniami na przypiecku i grzebie patykiem w popiele. Kiedy jednak przychodzi co do czego, Askeladden przejawia zaskakującą zaradność i zdecydowanie. Bo Askeladden słucha natury, dąży do homeostazy i współodczuwa z resztą stworzenia. Wierzy w innowacyjne rozwiązania, segreguje śmieci i oszczędza energię. Ale co do czego after oil nie przyszło, więc Askeladden ramoleje przy elektrycznym kominku. Norweska etyka pracy – konstatuje mój raport o szczęściu – chyli się ku upadkowi, a 7% społeczeństwa przebywa na zwolnieniu lekarskim.

A skoro tak, wszystko jasne. Przecież sztuka tak zwana wysoka, tłumaczę sobie, jest domeną mieszczaństwa, czyli Askeladdena. Askeladdenizm musi wzbudzać społeczny sprzeciw i musi istnieć dlań alternatywa, upieram się, idąc w kierunku dzielnicy, którą przewodnik określa oslowskim Kreuzbergiem. Po drodze zaglądam do eleganckiej księgarni studyjnej („alternative bookshop with feminist, gay and political works”), wegańskiej restauracji („heart of anarchist, communist and socialist activism”) oraz centrum coworkingowego („self-governed cultural house ran by a group of underground artists”). Wszystko to oczywiście istnieje legalnie, z legalną ścianą do graffiti na czele. Ciekawe. Co sprejuje się na legalnej ścianie do graffiti w jednym z najwyżej opodatkowanych krajów, którego socjal wielokrotnie przewyższa polską średnią krajową? Podchodzę bliżej. „No poverty without the rich, you bitch”.

Tuż za rogiem – w Oslo wszystko jest tuż za rogiem – czeka na mnie rzekomy Kreuzberg. Antykwariat, jeden kebab, sklep z chińską biżuterią. To by było na tyle, jeśli chodzi o podobieństwa. Grünerløkka jest zgentryfikowaną dzielnicą robotniczą, w której mieszkają biali i w której jest dużo knajp, ale większość zamknięta, bo po co wychodzić z domu, w którym wszystko jest. W tych, które są otwarte, znużona konsumpcjonizmem młodzież gra sobie w karty z wiedźmami na rewersie. Kurwa, dość.

Tam, gdzie mieszkają imigranci, przewodnik raczej nie odsyła. Wracam do centrum okrężną drogą i przechodzę przez jakieś potworne, gettoidalne slumsy, z których zapewne rekrutują się uczestnicy nocnego życia Oslo. Przecież wcale nie jest tak, myślę sobie, że nie przyszło co do czego i że Askeladden może sobie wiecznie albo nawet do wyczerpania ropy bulgotać w charytatywnym spa. Zostawmy już tego Quislinga, pod dywanem spoczywa więcej trupów. Stygmatyzacja esesmańskich bękartów (lata czterdzieste). Lobotomia na rzecz zdrowia narodu (lata sześćdziesiąte). Sterylizacja Romów (lata osiemdziesiąte). I ten nieszczęsny Breivik, który odkrył, że place są dobre nie tylko do defilowania, ale i podkładania bomb. Trauma na traumie, a wy co? Gdzie ta sztuka rozliczeniowa? Gdzie ten ferment?

Wchodzę do kawiarni pod siedzibą Partii Pracy; przybytek ten nazywa się „Międzynarodówka” i wyposażony jest w stylu lat sześćdziesiątych. Skandynawskich, dodajmy, lat sześćdziesiątych. Pytam barmana o Breivika (to było nieopodal, z tą bombą) i reakcje mieszkańców. No jak to, jakie: szok, niedowierzanie, marsz róż. Norwegia, naucza barman, to społeczeństwo postpolityczne, solidarne ponad podziałami. Ehe.

– A kto właściwie wygrał ostatnie wybory? – pytam, bo nie wiem.

Barman postpolitycznie zmienia temat, więc sprawdzam w necie. Od dwóch lat Norwegią rządzą konserwatyści w koalicji z Partią Postępu. Antyislamska i skrajnie nacjonalistyczna partia, której Breivik był członkiem, zdobyła ponad 16% głosów.

 

*

Styknie już tego solidarnego dobrobytu, myślę sobie, jadąc pociągiem na lotnisko. To ja już wolę mój wschodni złobyt z jego traumami sterczącymi jak krzywe płyty chodnikowe, a nawet jak Unia da na chodnik, to można przy okazji wybudować barierki w polu, ot, żeby coś jednak sterczało. To my, ciemni ludzie Wschodu, manifestuję sobie autokolonialnie w duchu, jesteśmy bezpretensjonalni i szczerzy. Może nawet i kryminały mamy ciekawsze, bo prosto z wyobraźni, a te wasze to są po prostu futurologiczne analizy społeczne, nic więcej. No więc wy się tu pozabijacie, a Unia nie dopomoże, bo jej nie chcieliście, bo wam się źle słowo uniakojarzyło, ta, jasne. A w polskich wydawnictwach pootwierają się „serie z wyczerpującą się ropą”, bo non-fiction, szczególnie to apokaliptyczne,cieszy się u nas wyjątkowym zainteresowaniem.

Na pociągowy wyświetlacz, dotychczas zajęty reklamami państwowego masła (nie szkoda czasu antenowego?), wjeżdża żółty pasek. Terroristikke aktionikke, cøśtam cøśtam, lufthaven, oslo, politiet. Nic nie kumam, sprawdzam na komórce rodzimy żółty pasek zwany tewuenem. Aha, że zamachowcy z Syrii wygrażają Norwegii atakiem. Spoko, jakbym tego nie przeczytała na wyświetlaczu, i tak wymyśliłaby to moja awiofobia, uspokajam się w duchu, nerwowo zarzucając worek żeglarski na ramię. Pociąg kończy bieg. Wychodzę na peron i jaram fajki za 60 ziko, jedną za drugą, bo, daję sobie rękę uciąć, na lotnisku nie będzie można.

Nie można. I w ogóle jest tu trochę jak w przedszkolu. Bo wrzask dzieci odbija się od ścian, tworząc piekielną pajęczynę dźwięków, przez którą nie przebija się żaden inny odgłos. Zresztą nikt innych odgłosów nie wydaje: dorośli siedzą z nosami w komórkach i odświeżają żółte paski, a policja i wojsko przemierzają halę odlotów na segwayach. Muzułmanie kłębią się zepchnięci terrorystycznym dyskursem w kąt hali. Niech no tylko który spróbuje wyjść na środek. Błyskawice miotane z oczu znad komórek monitorują każdy ruch. Straszne.

Ale współczucia i dystansu starczyło mi zaledwie na kilkanaście minut. To mniej więcej tyle, ile trzeba, by przejść oslowską halę odlotów. Dopiero na jej końcu jest bar z alkoholem. Czemu bramki przepuściły mnie z zapalniczką i żyletką? A ty tam, co niesiesz w tej walizce? Co się ten Ahmed tak gapi? I co tam tak pika w tym rękawie? Przyspieszam kroku, wchodzę do baru i zamawiam dwa szoty wódki. Halo, dobrobycie, nie chciałam cię obrazić. To była tylko konstruktywna krytyka!!! Jestem po twojej stronie. Je suis Charlie. Sochaczew, Płock i Oslo – wspólna sprawa. Zobaczysz, zagrożony terroryzmem dobrobycie, zaraz pójdę do duty free i kupię sobie perfumy i co tam jeszcze chcesz. Wszystko kupię.

From Poland? By yacht? – pyta barman. – Not possible.

 

* Marian miał rację: http://en.wikipedia.org/wiki/Norwegian_butter_crisis [przyp. red.].

• • •

Tekst ukazał się w 48. numerze magazynu „Ha!art” (Kelet)

Ha!art nr 48 - Kelet w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information