Zanim zaczniesz przewracać tratwę, pomyśl chwilę

Kaja Puto

– India, Delta, Echo!1 – zabełkotał tłuścioch w poliamidowym wdzianku i rzucił się biegiem w kierunku zardzewiałych drzwi do piwnicy. Wśród oczekujących w kolejce kursantów rozległ się przeciągły pomruk. Niby wszyscy kozaczą, ale na widok osmolonych postaci, które wyszły już z podziemi, rzedną im miny.
– O tym nie było gadane – zaniepokoił się chłopiec o dziewiczym wąsiku – tego w procedurach nie było – na potwierdzenie tezy ścisnął mocniej swój zeszycik.

Bynajmniej, nie było. Tłuścioch się po prostu przejął. Może myślał, że jest w piosence. Długo to jednak nie trwało. Wypadł z roli szybciej, niż myślałam. „IDE” – głosił jego tajemny kod, ale koleś donikąd nie doszedł. Stanął w rozkroku i ryczał, gotowy do walki z oponą tłuszczu na potylicy. Maska przeciwgazowa zaklinowała mu się na głowie, bo usiłował ją wcisnąć na założony już hełm. To chyba nie była kolejność zgodna z procedurami. Instruktor ochrony ppoż. był tego samego zdania.

– Następny!

No to idę. A tłuścioch jest wściekły. Rzuca butlą tlenową o podłogę. Zabieram ją i znikam za zardzewiałymi drzwiami, zanim wybuchnie awantura.

Pomieszczenie przypomina scenografię radzieckiego filmu science fiction. Tak przypuszczam, bo niewiele widzę, wszędzie unosi się czarny dym i nie ma światła. Jest za to syrena, która doprowadza mnie do szału. Dostrzegam jakiś odblask i idę w jego kierunku. To świetlówka. A na świetlówce napis pieczołowicie wycięty z folii samoprzylepnej: „IDŹ”. Chyba brakuje tu jakiegoś okolicznika. Do tego odkrywam, że w masce przeciwgazowej nie sposób parsknąć śmiechem. No trudno. Średnio grywalny ten erpeg. Olewam świetlówkę i idę wzdłuż ściany. Postaram się chociaż poskromić syrenę. Udało się! Wystarczyło zakręcić obstrupiałym nastawnikiem. Już chyba wiem, o co w tym chodzi. Przede mną tor przeszkód.

W sumie to nawet mam z tego frajdę. Czołgam się przez opony, nurkuję w kanale, wspinam po drabince, walczę z zablokowaną furtką, wciskam czekpointy (zapadnięte ze starości guziki w ścianie). Wszystko, czego dotykam, jest metalowe, tłuste od smaru, pyłu i porzuconego naskórka. Do tego turkocze i śmierdzi. Żadnej elektroniki i żadnych półśrodków. No i dopóki myślę sobie o tym jak o pociągu, czuję się bezpiecznie. Myślę ciepło o zero-jedynkowych pokrętłach ogrzewania i oknach, które, o ile w ogóle dają się otworzyć, nieuchronnie lądują w pozycji wyznaczonej przez wyrobioną sprężynę. O nocnych pociągach-rzeźniach, które po zmroku przestają budzić politowanie, bo zapach opiłków metalu wypiera odór kiełbasy z czosnkiem, a terkot sprężarki i wycie przetwornicy podzielnie panują nad studentkorskimi rykami i grzędowatym gdakaniem. To właśnie wtedy namiętny hejting ustępuje uprzejmemu entuzjazmowi: „To działa”. I jeśli dodać do tego, że absolutnie nic nie widać (bo w nocy się śpi), a świat kończy się na zamkniętym oknie (bo zawieje), mamy już obraz puszkowatego błogostanu, który usiłuję osiągnąć po wygramoleniu się z labiryntu metalowych opon prosto na ryj. Ale nie osiągam. Bo nagle dobiega mnie przeraźliwy pisk ostrzegawczy butli tlenowej i choć wiem, że do jej końca zostało jeszcze kilka minut, i że przez pięćdziesiąt lat istnienia tej, pożal się Boże, piwnicy ćwiczebnej, usłyszały go tysiące adeptów najrozmaitszych zawodów podwyższonego ryzyka, i że, last but not least, nie czyha na mnie żadna kostucha, tracę puszkową orientację, zaplątuję się w kabel reduktora i nie mam już bladego pojęcia, skąd przychodzę i dokąd idę. Unoszę się w przestrzeń, wysoko nad piwnicę ćwiczebną i jestem już tylko punktem na mapie, a że jest to mapa Polski, wpadam w popłoch. „To wcale nie musi działać” – syczy sflaczały balon entuzjazmu. „Nie musi być trwałe” – grzmią kontury na mapie. „Nie musi być bezpieczne” – jęczy resztka adrenaliny. I nagle przypominam sobie, gdzie jestem. Otóż – na państwowym szkoleniu zgodnym z międzynarodową konwencją o wymaganiach w zakresie wyszkolenia marynarzy, wydawania świadectw oraz pełnienia wacht (nic na to nie poradzę, tak to się właśnie nazywa). Ale każda, choćby najmniejsza, zardzewiała i chwiejąca się w posadach rurka sygnalizuje, że z niczym zgodna być nie musi. Z żadną konwencją. A już z pewnością nie z konwencją międzynarodową.

 

*

 

„Pamiętaj, że gaśnica ma ograniczoną objętość”.

 

*

 

Siódma rano. Bałtyckie słońce odbija się od zasikanego akwenu z ropą i sinicami i już niewiele z niego zostaje, kiedy dociera do sali lekcyjnej, tym bardziej że po drodze czyhają na nie firanki w kolorze jajecznicy z proszku i rosochate wiechcie uschniętych roślin pokojowych. Na ścianie wisi ogromna, emaliowana plansza przedstawiająca szesnaście sposobów wzywania pomocy. Przez długie lata taszczenia kaganka oświaty uległa znaczącym przekształceniom. Armacie wyrosły łoniaki, flagi MKS pokryły się fluorescencyjnymi swastykami, a z płonącej beczki wychynęła wąsata postać – jak można przypuszczać – niedarzonego estymą kapitana. Ja i moje krzesło kiwamy się sennie na kulce gumy do żucia wciśniętej w szparę między poczerniałymi klepkami parkietowymi. Kiwamy się w dobrze już znanym rytmie wybrzękiwanym przez srebrny zegarek dłubiącego w uchu kolegi z ławki. Jestem tu już kilka dni i wiem, że tylko mimikra może mnie uratować. Staję więc do konkursu mlaskania skórkami chleba z harcerskiej stołówki, staram się wytworzyć w nosie jakiegoś zdatnego do wciągania smarka i udaję, że krzesło pomyliło mi się z siodłem. Mimikra w tym towarzystwie to dość trudne zadanie, zważywszy na to, że jestem tutaj jedyną dziewczyną. I jedynym żeglarzem.

Nikt poza mną nie przyszedł tu, żeby się czegoś nauczyć, i to chyba skazuje mnie na los odrzutka jeszcze bardziej niż brak jąder, które mogłabym eksponować, wypychając siatkową podszewkę aloha bahama gaci w hawajskie kwiaty (w te akurat przytomnie zaopatrzyłam się zawczasu), kiedy udaję, że krzesło pomyliło mi się z siodłem. Koledzy stracili zainteresowanie moją osobą, bo przyniosło efekt odwrotny od oczekiwanego, choć dalej, chyba z nudów, pijemy razem wódkę po zajęciach – ja z nimi, żeby nie plątać się w tłumie nadmorskich turystów, oni ze mną dla urozmaicenia. Ciężko ich zresztą czymkolwiek zainteresować. Przyszli tu, bo muszą odwalić to szkolenie, żeby pełnić swoją elektryczną, tragarską, hydrauliczną posługę za korony albo przynajmniej dolary, a nie za – za przeproszeniem – złotówki. Przyjechali podmiejskimi żółciakami, PKS-ami, sejczentami i golfami z Kaszub, Kociewia i Żuław, żeby pobekać na zajęciach teoretycznych, pokozaczyć na zajęciach praktycznych i porzygać bądź poruchać na dyskotece w Sopocie. Ponoć znają się na rynku pracy – któremu to przekonaniu co rusz dają wyraz, niestety, werbalny – i wiedzą, że to dla nich jedyna szansa, żeby opuścić swoje Pogorszewa, Rozłazina i Przyrowia, a potem wrócić tam czymś innym niż żółciakiem, PKS-em, sejczentem bądź golfem. Zanim jednak podpiszą upragnione kontrakty, muszą wysiedzieć swoje w porysowanych finkami ławkach, postrzelać rakietami i poskakać do wody z burty statku lub przynajmniej – co bardziej prawdopodobne – z wysokości, która stara się ją imitować.

Symfonię przeciągłych pomruków, beknięć i rechotań przerywa skrzypienie drzwi. Do sali wchodzi niski, otłuszczony jegomość w sztruksowych spodniach i wyświechtanej marynarce z pagonami. Rozgląda się po sali, potupuje w chyboczące się klepki parkietowe i składa meldunek. Na nas nie zwraca uwagi. Splata dłonie na lędźwiach i obraca się na pięcie o dziewięćdziesiąt stopni.

– Lejtnant Marynarki Wojennej ZSRR – przedstawił się uprzejmie emaliowanej planszy, zapominając o nazwisku. Chłopiec o dziewiczym wąsiku zastrzygł uszami i nerwowo pogładził zeszycik. Ogólne poruszenie.
– Kurwa, rusek – syknął mi do ucha kolega z ławki i zastygł z palcem w uchu.

Prelegent nabrał powietrza do płuc.

– To najsampierw parę słów o behape. Mam tu, co prawda to prawda, listę zagadnień – wyciągnął z nesesera pożółkły plik dokumentów – ale trzeba wam wyjść z tego szkolenia z wiedzą defakto praktyczną – wprawnym ruchem zgniótł kartki w kulkę i cisnął ją w kąt. – Niegodne to i niesprawiedliwe, prawda, ale nikt was na kontrakcie o uprawnienia pytał nie będzie. Pójdziecie do ładowarek. Dźwigów. Taśmociągów. Prawo działa tam, gdzie istnieją instytucje gwarantujące jego przestrzeganie – dumny z siebie rozejrzał się wokół – co pozostaje warunkiem koniecznym upodmiotowienia marynarza w procesie pracy.

Kolejny obrót, tym razem w kierunku okna.

– Zresztą komu chciałoby się przestrzegać prawa pod banderą Jamajki, he-he.
– He-he – zainteresował się kolega z ławki. Porucznik zgromił go wzrokiem.
– Czasy się zmieniły. Nie odmówisz, kolego, kapitanowi, kiedy wyda rozkaz – zesztywniał i obciągnął poły marynarki – bo wysiądziesz w pierwszym porcie i po kontrakcie. A co na to żona? Dzieci? – wlepił opuchnięte oczy w kolegę z ławki. – O tym zresztą będzie, prawda, na psychologii.

No i, niestety, było. Jak również instrukcja pisania listów do dziewcząt.

– Statystyka braku realizacji zasady upodmiotowienia może obejmować zagrożenie zdrowia i życia marynarza. To teraz pokażę wam, jak zlikwidować prawdopodobieństwo wystąpienia zagrożenia – wyjął z kieszeni kluczyk i otworzył szafę. W szafie znajdował się – a jakże – magnetowid. Lejtnant wsunął do kieszeni kasetę i włączył telewizor.
– Wypadek to. Nieprzewidziane. Zdarzenie. Wywołujące. Śmierć, chorobę. Lub inne straty2 – lektor starał się mówić dosadnie, zupełnie jakby przewidział, że jego głos skończy na szumiącym VHS-ie. Oprócz szumów słychać było discoidalny prototyp muzyki z windy. Na obrazie natomiast pojawiła się spycharka i jej odlany z plastiku operator. Wjechał w głąb silosu i – hm – zasypało go zboże. Po tragedii film przewinął się do tyłu i zatrzymał na stopklatce przedstawiającej głowę operatora. Następnie głowa przeniknęła w czerwoną planszę: „POWIEDZ STOP”. Całej tej szopce towarzyszyło wycie syreny.

A później było ratownictwo. Kiedy wróciłam z fajki, lejtnant już jazgotał. Skończył z łażeniem od okna do planszy, siedział przy biurku i dramatycznie gestykulował.

– Motorówka SAR-u nie wypuści się w morze na więcej niż sześćdziesiąt mil od brzegu – straszył. – Helikopter przeleci co najwyżej dwieście. W ekstremalnych przypadkach wypuszcza się cysterny, śmigłowce drugiej i trzeciej linii – wykonał łapą trzy zamaszyste ruchy – oraz samoloty dowodzenia. Ale was to nie dotyczy. Nikt was nie uratuje, prawda, więc, dobrze wam radzę, starajcie się niczego nie spierdolić – uderzył pięścią w leżący na stole neseser.

Staram się. A tak w ogóle to chyba nie chciałam tego wszystkiego usłyszeć. Nie lepiej było spać spokojnie w koi w przekonaniu, że dzielni, wykwalifikowani oficerowie na mostku w żadnym razie nie wjadą mi kontenerowcem w dupę? I że żaglówka ma pierwszeństwo przed dużymi?

– W niemieckich katalogach wysyłkowych oglądacie pneumatyczne pasy ratunkowe. Skaczesz, kolego, z esembli stejszyn master do wody – lejtnant wstał i zaprezentował prawidłową postawę do skoku – a pas się pompuje. Bzdura. Sensu strikte. Nikt ich nie kupi, bo nie są tanie i trzeba atestować. To zabawki dla wodniaków – spojrzał na mnie pogardliwie.

Przynajmniej już wiem, co chcę dostać na urodziny. Od razu mniej się niepokoję. Kolega z ławki nie niepokoi się za to wcale. Chrapie na krześle z rozdziawioną gębą. Lejtnant wpada w szał i wygłasza kazanie. Wszyscy stoją na baczność.

– Skoro tak – grzmiał rozsierdzony porucznik – wyjmujemy zeszyciki, a ja będę patrzał, czy piszecie. – No to piszcie: wypadnięcie człowieka za burtę to ewakuacja niechciana, przecinek, nieplanowana, przecinek, kropka.

Rozglądam się po sali. Nikt, ale to nikt się nie śmieje. Wszyscy grzecznie notują. Nawet mój kolega z ławki. Wpatruję się w jego zeszyt z zachwytem. Nigdy nie wymyśliłabym tylu sposobów zapisu słowa „ewakuacja”.

– Jak się można łatwo domyślić, są też ewakuacje chciane i planowane – lejtnant wydał z siebie coś pomiędzy rechotem a mlaśnięciem. – To wszystko opisane jest w procedurach, więc nie będziemy zapisywać. Ale zapiszemy to, co najważniejsze, i co w pamięci mieć trzeba, a nawet w sercu. Cztery Zasady Przeżycia.

No to zapisaliśmy:

Jeden. Przed opuszczeniem statku należy się ubrać.
Dwa. Przed opuszczeniem statku nie należy pić alkoholu.
Trzy. Po opuszczeniu statku powstrzymaj strach.
Cztery. Po opuszczeniu statku nie płyń za tonącym statkiem.

 

*

 

„Co można wyrzucić do morza? Ano, na przykład, ropę. Ropą żywią się ropojady. Tylko nie mówcie mi o tych ekologach”.

 

*

 

Angielski dla marynarzy.

Język marynarzy jest nieprzekładalny jakem poezja.
Statek badawczy, surwink wezel, to nas raczej nie dotyczy.
Reling to jest poręcza.
I cannot see his limb, nie widzę jego członka.

 

*

 

„Słownik przetłumaczyła pani Barbara, to kobieta, ale dobrze sobie z tym poradziła”.

 

*

 

– Panna przedstawi procedurę użycia rakiety czerwonej spadochronowej – wymamrotał jakiś inny lejtnant. Ten z kolei w ogóle nie raczył się przedstawić. O umówionej godzinie pojawił się pod bosmanatem, pokazał palcem falochron i poszedł w jego stronę. Niech będzie więc lejtnant.
– Trzymam rakietę pionowo, w rękach wyciągniętych nad głową… – zaczynam.
– Trzymam jak.
– ?
– Trzymam mocno – wycedził z satysfakcją.
– Aha. Trzymam mocno rakietę pionowo, w rękach wyciągniętych nad głową, zrywam zawleczkę, dociskam język spustowy do kadłuba, czekam na wybuch. Jeśli ten nie nastąpi przez piętnaście sekund…
– Co robi – znowu mi kutas przerwał.
– Hę?
– Co robi rakieta.

Dobrze, że tuż za mną stoi chłopiec z wąsikiem. Staje na palcach i szepcze mi do ucha prawidłową odpowiedź. Jakimś dziwnym trafem świetnie się rozumieją, on i ten drugi lejtnant.

– Rakieta wzlatuje na wysokość trzystu metrów, charakteryzuje się światłością trzydziestu tysięcy kandeli, widoczna jest z odległości piętnastu mil w dzień, trzydziestu w nocy – spieszę z wyjaśnieniem.
– Co jest zabronione.
– Proszę?
– Używanie rakiety w innym celu niż dla wskazania niebezpieczeństwa jest zabronione – lejtnant uśmiechnął się kwaśno i podał mi plastikową tubkę. – Ma. Niech odpala.

Obracam tubkę w dłoni i mrużę oczy. Nie wiem, czy chce mnie sprawdzić (?!), czy mu się pojebało.

– To jest pochodnia, a nie rakieta – mówię z przekonaniem.
– Panna odpali.

Biorę zapalniczkę i podpalam lont. Flara bucha czerwonym ogniem, a jej rozżarzone cząstki spadają mi na buty. Trzymam ją (mocno) i nic się nie odzywam, pomna zwyczaju kozaczenia na zajęciach praktycznych. Po kilkudziesięciu sekundach pochodnia wypala się, ale coś nadal jest nie tak. Plastikowy uchwyt topi mi się w ręku. Lejtnant – całkiem zresztą przytomnie – uderza mnie z całej siły w nadgarstek. Flara wpada do akwenu z ropą i sinicami, płonie jeszcze przez moment i tonie.

– He-he-he, ho-ho – To, oczywiście, lejtnant.

Milczenie.

– No, chyba była przeterminowana – patrzy w bok i udaje, że fascynują go statki sunące torem wodnym w kierunku Portu Północnego. – A tak w ogóle – odwraca się do zdezorientowanych kursantów – Andrzej jestem.

Wszyscy razem, usta uśmiech, usta dzióbek, usta uśmiech: es, oł, es

 

 

 

 

 

1 W stosowanym w łączności radiowej alfabecie fonetycznym ICAO: „I”, „D”, „E”.

2 Link do filmu: https://www.facebook.com/photo.php?v=10200114637926146&set=vb.1156315788&type=3&theater

• • •

Tekst ukazał się w 41. numerze magazynu „Ha!art” (Gonzo)

Ha!art nr 41 - Gonzo w naszej księgarni internetowej

• • •

Czytaj numer w całości za darmo!

• • •

Kaja Puto – urodzona w 1990 roku. Wiceprezeska zarządu Korporacji Ha!art. Z wykształcenia kulturoznawczyni i filozofka, studiowała w Krakowie, Berlinie i Tbilisi. Zajmuje się Europą Środkowo-Wschodnią, Kaukazem Południowym i tematyką migracyjną. Publikuje m.in. w „Dzienniku Opinii”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Polityce”. W Ha!arcie huczy, redaguje, tłumaczy z niemieckiego i ogarnia fundraising.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information