Przepis na wywar z okresu formatywnego

Jan Bińczycki

Bierzemy mocno zamarynowane wspomnienia z lat 90., odsączamy z VHSów, pirackich kaset, MTV i gier na Pegasusa, odkrawamy zrakowaciałe narośla neoliberalizmu, płuczemy z Pokemonów i Yatamana. Na dnie sitka zostaną owoce półdzikiego rynku wydawniczego, może trochę rozgotowane, ale cóż, nawet breja bywa pożywna.

Zachodzicie czasem do kiosków? Bywacie w salonikach prasowych? Jeśli tak, to znacie ten ból, jeśli nie, to spróbujcie sobie wybrać gazetę. Do pociągu, do pokątnego przeglądania w domowych pieleszach, do manifestowania statusu społecznego. Trudne, prawda? I nudne. Dla liberałów – „Wyborcza” i „Polityka”, dla nacjonalistów – te ich wszystkie śmieszno-straszne publikatory, dla pustaków – gazetki o komórkach i paznokciach, dla ludzi bez netu – świerszcze z płytami.

To teraz wróćmy pamięcią do przełomu lat 80 i 90. 11 kwietnia 1990 r. sejm RP zniósł istnienie cenzury. I nastąpiła eksplozja wspaniałych tytułów. Nigdy nie będzie już takiej prasy i literatury pulp! Tęsknię, szukam, wygrzebuję na pchlich targach, przeglądam w bibliotekach i poluję na skany. Postanowiłem przypomnieć sobie kilka zapomnianych tytułów z różnych półek. Tych opiniotwórczych, progresywnych i tych, które i wtedy wstyd było brać do ręki. Dla ułatwienia podzieliłem prasę i książki (pulp) na kilka kategorii.

 

Wywar

 

Bardzo chciałbym napisać o tym, że od dziecka zaczytywałem się „Znakiem”, „Tygodnikiem Powszechnym” i „Zeszytami Literackimi”. No niestety. W najntisach mój mózg pływał w bulionie, na który składały się prawie same sztuczne składniki. Owszem, miałem do dyspozycji „Wyborczą”, która pomimo wszystkich bolesnych rozczarowań i brutalnych przebudzeń po dziś dzień jest jedną z podstaw mojej diety. Pamiętam „Politykę” w starym formacie, „Wprost” z naczelnym-postkomunistą przed cudowną transformacją, sławetną okładkę tegoż – Matka Boska i dzieciątko Jezus w maskach gazowych. „Przekrój” był już uroczo démodé, ale wciąż trzymał fason i był bardziej progresywny niż po liftingach na początku nowego stulecia. W podstawówce podbieraliśmy dorosłym „Nie”, potem nabywaliśmy sami, pokątnie, u zaufanych kioskarzy.

Nie pamiętam roku, stawiam, że to były wakacje 1991, mam 9 lat. Szwendam się po stoisku z tanimi książkami w nadmorskiej miejscowości, która rozkwita pierwiosnkami obwoźnego handlu i szyldozy. Szukałem pewnie horrorów czy science fiction z wydawnictwa Phantom Press i pokrewnych. Zamiast tego w chłopięce rączki wpada mi szesnasty numer „Brulionu”. Coś w telewizji mówili, ale w takim wieku ma się raczej gdzieś debaty o awangardzie. Jakby okładka nie była ładna (metaliczny srebrny i dziwny czarny stwór), to bym w życiu nie sięgnął. Otwieram na chybił trafił, pierwszy wynik to legendarny utwór Flupy z pizdy Zbigniewa Sajnoga. Przytaczam w całości:

– mam flupy – usłyszałem
od dziewczyny i myślę: co?
– co? – pytam
– no, leci mi z pizdy.

W mig zrozumiałem, że w życiu chcę się zajmować literaturą. W środku był jeszcze artykuł o filmach Jodorowskiego, wywiady z Dezerterem i Wernerem Herzogiem, artykuły odrzucone z innych redakcji oraz Słownik komunałów Gustawa Flauberta. Do tego: teksty Marcina Świetlickiego, Manueli Gretkowskiej, Kazimierza Biculewicza, Nataszy Goerke, wypowiedzi Adama Michnika, Jadwigi Staniszkis, nawet Janusza Korwina-Mikkego. W jednym piśmie! Oraz tekst pieśni Edek Leszczyk Macieja Maleńczuka. Miałem szczęście, że zostałem zdeprawowany nie przez internet czy szemranych przedstawicieli harcerstwa lub kleru, a właśnie przez Sajnoga. Dziękuję, panie Zbyszku!

Po latach widać, że „Brulion” nadawał ton debacie, że ówczesna prasa kulturalna posiadała walory, które dziś rzadko spotyka się w takich czasopismach. A na pewno nie w tych, po które sięga młodzieżowo-inteligencka średnia. Podsumowywanie fenomenu tego pisma i jego odprysków to temat na inne omówienie, dokonane już zresztą m.in. przez Pawła Dunin – Wąsowicza i Piotra Mareckiego. Wtedy czytało się na świeżo, bez świadomości, że wkrótce będzie można te bezeceństwa i okultyzmy uważać za fundament formacji intelektualnej.

Warto zatrzymać się przy mniej chwalebnych lekturach. „Nie. Dziennik cotygodniowy” był jedną z tych gazet, które dorośli czytali pokątnie, z uczuciem schadenfreude. Oto najgorszy z najgorszych, wróg publiczny nr 1, bodaj najbardziej znienawidzony z funkcjonariuszy PRL, zamiast odbywać pokutę, tworzy obrazoburcze pismo satyryczne i szarga wszelkie świętości, obśmiewa fundamenty świeżo uchwalonej powagi nowego państwa. Najmłodsi wymieniali się wykradzionymi rodzicom numerami bez tej niskiej satysfakcji, z czystą radością wynikającą z możliwości zobaczenia wulgaryzmów w druku, ocierających się o pornografię obrazków i zdjęć. Urban zapowiedział, że zacznie wydawać „Nie dla dzieci”. Nigdy nie wywiązał się z tej obietnicy i po dziś dzień nie mogę mu tego wybaczyć. Przeżyłbym podstawówkę, mogąc legalnie epatować obrazoburczymi treściami. Bo taki był zamiar naczelnego. Urban konsekwentnie deklaruje niechęć do „bachorów”, pismo miało sprawiać, że będą niegrzeczne, zniechęcać do odrabiania lekcji i mycia zębów. Wyobraźmy sobie, co mogłoby się dziać, gdyby krótko po zmianach systemowych wybuchła postkomunistyczna antypedagogika? Trudno uważać „Nie” za pismo wyznaczające trendy, śmiałe, godne polecenia. W istocie było przeniesieniem na podatny grunt koncepcji znanych z francuskiej prasy satyrycznej ze sławnym/niesławnym „Charlie Hebdo” na czele.

Pod koniec podstawówki dorwałem „Mać Pariadkę”, „Inny Świat” i „Lokomotywę Bez Nóg” – pisma anarchistyczne, które jakością tekstów i świeżością poruszanych tematów wybiegały wprzód o co najmniej dwie dekady. Na szczególną uwagę zasługuje „Mać”, pismo, które tworzyło wokół radykalizmu społecznego obudowę kulturalno-estetyczną, czego dziś zdecydowanie brakuje. Jeśli historia ruchu anarchistycznego – to w najciekawszych, mało znanych momentach. Jeśli feminizm – to w formie szeroko zakrojonych rozważań nad jego miejscem w kulturze współczesnej. Pozostałe wolnościowe tematy także obrabiane były poza ulotkowo-wiecową sztampą. Ot, taki „Przekrój” dla dynamitardów.

Potem trafiły się ziny, najpierw w postaci „Pasażera” (kupiłem pierwszy, bodaj dziesiąty numer, bo na okładce widniał napis „kurwa, jak punkowo”), „Outside” i „Garażu”, potem stert lokalnych, kserowanych pisemek poświęconych w różnych proporcjach ideolo i muzyce. Ale to temat na osobną laurkę, po części już złożoną w 35-36. numerze „Ha!artu”. Warto także zauważyć, że równie dobrze miała się głównonurtowa prasa muzyczna, nawiązująca do tego, co powstawało na marginesie. „Machina” czy „Brum” podejmowały muzyczne i kulturalne zagadnienia obecne w zinach, poświęcały wiele uwagi kontrkulturze, za co były odsądzane od czci i wiary na łamach ortodoksyjnie undergroundowych zinów.

 

Wkładka mięsna

 

Mięso, czyli nagie ciała. Koledzy dysponowali archiwalnymi numerami „Magazynu Poradniczo-Hobbystycznego Pan”, gdzie można było uświadczyć foto biustu lub wzruszająco delikatny rzut na krzaczaste łono, ale staroświecki magazyn hobbystów-zbereźników szybko przegrał z twardym materiałem dostarczanym przez pionierskie magazyny typu „Sex Donosiciel”, „Peep Show” i kolejne mutacje „Wampa” drukowanego przez erotyczne imperium Pink Press. Kolega podkradał z ojcowego stosiku, a od siódmej klasy podejmowaliśmy próby korumpowania kioskarzy. Z racji wysokiego wzrostu i obficie sypiącego się wąsa, byłem najczęściej delegowany do tego zadania. Polskie edycje „Playboya”, „Hustlera” czy wychodzący od 1998 r. „CKM” przechodziły nam koło nosa. Niektórzy zainteresowali się nimi dopiero w szkole średniej, gdyż dawały pozór, że oprócz chuci posiada się też zainteresowania.

O ile wydawany od 1987 r. „Pan” miał mniej anatomii niż najgrzeczniejsza reklama ostatniej dekady, to pornografia „pierwszych lat naszej wolności” po latach zadziwia nie tylko dosadnością, topornością, ale i innymi od obecnych dziś w tym segmencie rynku pomysłami na sprzedawanie seksu. W miejsce obowiązkowych historii o dostarczaniu pizzy czy studentkach z wymiany (bohaterowie pictoriali z reguły potrzebują jakiegoś szczątkowego pretekstu do młócki) pojawiały się opowieści typu „dwie szwagierki”, mały realizm o kłopotach z maluchem, czy opowiadania o pięknym Żożu – a to hydrauliku, a to najntisowym „panisku” pióra legendarnego punkowego pornografa Ziggiego Stardusta z zespołu Rozkrock. „Peep Show” publikował także serie „zdjęć prywatnych”, gdzie Polacy płci obojga, solo lub w duetach prezentowali swe wdzięki na tle meblościanek, w swojskich dekoracjach w postaci kryształowych wazonów, makatek i sztucznego bluszczu, względnie na łonie natury – w przyzakładowych ogródkach działkowych. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie szkodliwość pornografii, kiedy w „Wyborczej” znalazł się reportaż o małomiasteczkowym policjancie, który stracił pracę i spotkał się z ostracyzmem lokalnej społeczności, kiedy wraz z żoną sprzedał rozbieraną sesję. Pamiętam, że gaża starczyła im na kinkiety, taborety i drobiazgi do kuchni.

 

Aromaty identyczne z naturalnymi

 

Delfin o ludzkich ramionach! Odebrałem poród Yeti! Piękna Hawajka o trzech piersiach! Pterodaktyl nad Warszawą! W pulpowych nagłówkach niedoścignionym wzorem dla dziennikarzy tabloidowego rynku będą „Skandale” oraz ich liczne mutacje. Populizm tamtych gazet był o tyle szlachetny, o ile, zamiast żerować na społecznych strachach i epatować patologiami życia codziennego, rozwijał ludową fantazję, pozwalał na cedowanie strachu i odrazy na stworzenia o baśniowym rodowodzie. Nawet uczniowie podstawówek nie dawali się nabrać na publikowane w tych czasopismach rewelacje, może poza cyklem opowieści o działających w różnych częściach kraju gangach nimfomanek-gwałcicielek. Ośmielę się wyrazić niepopularny pogląd, że prasa brukowa pełni niezwykle istotną rolę w życiu społecznym. To egzotyczny masaż dla mózgu, narzędzie do odprężania zmęczonego codziennymi problemami umysłu. Wolałbym jednak, by ze szpalt „kolorówek” straszyli kosmici, królisy (ten stwór doczekał się nawet reportaży telewizyjnych) i zmutowane pasikoniki niż imigranci, lewactwo czy ideologia gender. Pozostaje mieć nadzieję, że współczesne strachy wkrótce się opatrzą i redakcje poczytnych czasopism znów przeniosą swoją aktywność w krainę nieskrępowanej wyobraźni.

 

Podawać z grzankami

 

Rynek wydawniczy rozwijał się żywiołowo i amorficznie. Napędzał go głód tematów nieobecnych na łamach prasy PRL. Zarówno tych poważnych i wysokich: historii najnowszej, kontrkultury, swobód obyczajowych, jak i „niskich”, brukowych: niewyszukanej rozrywki, golizny, podszytej klasową niechęcią satysfakcji z tarapatów elit. Kiosk „Ruchu” był w ostatniej dekadzie XX wieku instytucją dostarczającą całej gamy wrażeń. Arkusze z dowcipami, miesięczniki o grach komputerowych (zajęliśmy się nimi w 43. numerze „Ha!artu”), pisma o ezoteryce, miesięczniki dla pań o luksusie i reszta barwnego, przyjemnie się starzejącego prasowego szrotu sąsiadowała na półkach z publicystyką koryfeuszy opozycji, gorącymi debatami o nowym kształcie Polski, pochwałami gospodarki rynkowej. Cieszę się, że byłem wtedy dzieckiem i z chłopięcą dezynwolturą wchłaniałem w siebie te wzajemnie znoszące się opowieści, dając każdemu z publikatorów identyczny kredyt zaufania. Dziś już nie da się czytać wszystkiego, jak leci. Wolność słowa lepiej miała się lepiej w ogólnym bałaganie.

• • •

Jan Bińczycki (1982) – doktorant na Wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek zespołu Korporacji Ha!art. Publikuje, gdzie się da, ostatnio prowadzi podcasty Od dżinsu do Kreszu i 1-2-3-4 w radiofonia.net. Z zawodu bibliotekarka.

• • •

Tekst ukazał się w 52. numerze magazynu „Ha!art” (Najntisy)

Ha!art nr 52 - Najntisy w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information