Gdybym był królem, chciałbym zbudować duży kapelusz stacji dyskietek, jak ten miałem w Aragonii i że te łotry z Hiszpanami nie bezczelnie skradzione ode mnie. Można również dostać się parasol i duży płaszcz, który spadnie na piętach.
Kupiłem rano arbuza. Ledwo skurwiela do domu dotaszczyłem, musi z dziesięć kilo ważyć. Ale dojrzały jest jak trzeba i dźwięcznie odpowiada na pukanie w to specjalne miejsce, w które puka się arbuzy, żeby porozmawiać z nimi na straganie. Choć targu dobijałem zdrowo przed południem, owoc zdążył już nagrzać się w porannym, lipcowym słońcu. Dlatego aż do tej chwili chłodził się w wannie.
Są wakacje – zależy dla kogo. Są upały – niestety dla wszystkich. Ale jest jedna dobra strona tego wszystkiego, że – póki co – nie ma wojny. O wojnie nie gadam często, ale w tym przypadku chcę pokazać, że choć gorąc jest, to wojny jednak nie ma. Na pocieszenie. To będzie historia o Agacie, która jest jednostką wyjątkową, niezależną, dla której nie liczy się nic poza ekstremizmem duchowym.
Widziałeś kiedyś coś takiego, Paweł, jechałeś sobie pustą na amen słowacką drogą, którą najwyraźniej zbudowano w jakichś latach sześćdziesiątych i natychmiast o niej zapomniano, i nagle przy drodze, pośrodku niczego, stał Cygan i stepował. Stepował sobie na wąskim poboczu słowackiej drogi jak, kurwa, Fred Astaire, nawet nie popatrzył na ciebie, jak przejeżdżasz w swojej świętej pamięci vectrze, i stepował dalej.
Na ambicji Polaka zaczął grać patriotyzm lokalny. I wyniesione z licznych lektur przeświadczenie, że prawdziwy polski inteligent, nie jakiś tam pieprzony jajogłowy dekonstrukcjonista czy komparatysta, ale rodzony brat Stasi Bozowskiej, zawsze ma pod górkę. – Wszędzie jest podobnie – pocieszał się. Ale zaraz grdyka zaczynała mu latać z powrotem, bowiem przypomniał sobie wysokość ostatnich poborów.
Otis przestał stukać w klawisze holograficznego fortepianu. Obrócił się, jakby czymś przygnębiony, dotknięty czy wręcz ugodzony; i był to już człowiek-nieczłowiek, zadumany, z widocznie występującymi na skronie żyłami i zupełnie blady, gnijący pustymi godzinami tego miejsca.
I wtedy wsiadła Ona. Wpłynęła do wagonu z grupką trzynastolatek i wkomponowała się w rozszczebiotane towarzystwo. Początkowo wziąłem ją za jedną z nich. Nie mogłem bardziej się pomylić. Była starsza, mogła mieć z piętnaście-szesnaście lat. Wysoka blondynka, w okularach z grubymi oprawkami. Mała miała wyraz głębokiej pogardy dla wszystkich i wszystkiego wyryty na twarzy. Maska nienawiści i nos wyżej czoła.
Wewnętrzny spokój rozwiał się jak dym. Żona wróciła z pracy, co dyskretnie zakomunikował pisk domofonu. Wciąż siedziałem w przepoconej pidżamie, wpatrzony w monitor. Ręka zamarła na myszce. Gdzie ulotnił się ranek, południe, popołudnie? Co się stało z czasem, którego nie zdążyłem skonsumować? Żona wkroczyła do mieszkania, włączyłem czujność.
Spędziłem kilka popołudni rozmyślając nad tym pudełkiem, by od tych rozmyślań odetchnąć, dumałem nad Bursztynową Komnatą. Bo mogło być tak, że ten ktoś od pudełka i śpiwora przyjechał tam i spał w trawie, żeby zbadać tę drogę. Niemniej i tutaj moje wątpliwości podsycał fakt, że ktoś spał w tej trawie w październiku. Były przecież w Szalejowie i okolicach miejsca noclegowe.