Spowiedź zmywaka (3): Jak nie zostałem literatem

Jan Krasnowolski

Tak, zgadza się. Mój dziadek nazywał się Jan Józef Szczepański, i to był właśnie ten Szczepański, znany pisarz. Żadna w tym moja zasługa, ani też i wina. Przecież nie dlatego zacząłem pisać, bo sobie wykombinowałem, że mnie dziadek wkręci w towarzystwo, zagada, z kim trzeba, i w ten sposób zostanę pisarzem.

Tak właściwie, to znany literat w osobie dziadka mógłby być dla mnie wystarczającym powodem, żeby za pisanie w ogóle się nie brać.

Był rok ’97 i mój kumpel Kamil powiedział, że jak chcę poznać Stasiuka, to mam okazję, bo Świnia właśnie przyjechał do Krakowa i będzie impreza na jego cześć. Kamil przyjaźnił się ze Stasiukiem, robił mu okładki do książek, jeździł wciąż do Wołowca i w ogóle trzymali sztamę. Stasiuka wtedy wszyscy czytali i każdy początkujący literat chciał tak jak on pisać. Mnie też to nie ominęło. Więc bardzo się ucieszyłem, że będzie okazja pogadać z gościem, może mi coś doradzi, pomyślałem, albo przynajmniej przybijemy piątkę i będzie miło.

Kupiliśmy browary i z pełnymi siatami wbiliśmy się na imprezę, która kręciła się już na wysokich obrotach. Mieszkanie należało do obiecującego, aspirującego i niestety staczającego się w alkoholizm młodego krytyka. W dwóch pokojach zebrało się sporo ludzi, niektórzy mieli coś wspólnego z pisaniem, inni po prostu wpadli, bo była impreza albo – tak jak ja – chcieli poznać Stasiuka. Wszyscy rozmawiali o książkach, muzyka leciała na full, nikt się nie przejmował sąsiadami, bo wszyscy byli już na niezłym rauszu. Była duszna, sierpniowa noc i alkohol mocno walił do głowy. Kilka osób już znałem. W jednym z pokoi rozsiadł się na podłodze pewien umiarkowanie znany krakowski literat średniego pokolenia. Z sobie tylko znanych powodów, na nieszczęście dla innych, postanowił postanowił zdjąć przepocone trampki i serowy zapaszek wypełnił pokój. Starając się nie oddychać przez nos, chłonąłem artystyczną atmosferę imprezy, której pisarz zwany przez przyjaciół Świnią był niekwestionowaną gwiazdą. Wszystko kręciło się wokół Świni, który siedział pośrodku z miną mędrca i raczej milczał.

Podeszliśmy i Kamil mnie przedstawił.

– To wnuk Szczepańskiego – dodał, starając się mnie widocznie jakoś umiejscowić w stasiukowej percepcji.
– Aha – powiedział Stasiuk.

Bardzo chciałem powiedzieć coś mądrego albo przynajmniej zabawnego, ale autor Białego kruka mocno mnie onieśmielał. Duży był z niego facet, wyglądał jak twardziel z filmu, a zanim zapalił papierosa, odrywał od niego filtr. Co prawda od szczeniaka obcowałem z ludźmi pióra, w naszym domu bywali Lem, Mrożek, Szymborska, Miłosz, Różewicz i cała reszta, ale Stasiuk był kompletnie inny. Z innej gliny ulepiony. Kanciasty i szorstki, raczej przywodził mi na myśl wędrowca, człowieka drogi niż literata.

– W sumie to faktycznie trochę przypominasz Hłaskę – wypaliłem, bo w jakimś niestosownym przebłysku przypomniałem sobie, że w świecie literackim toczyła się dyskusja, czy pisarz świadomie upodabnia się do Marka Hłaski, pozując do zdjęć z nieodłącznym papierosem. Patrząc z perspektywy czasu, była to prawdopodobnie najciekawsza dysputa literacka dekady.
– Gdzie tam – skrzywił się Stasiuk i odwrócił się do mnie plecami.

Był środek nocy i szliśmy Alejami Trzech Wieszczów w stronę Jubilata. Stasiuk, Kamil, ktoś tam jeszcze i ja. Boleśnie świadom tego, że konkretnie spieprzyłem pierwszą szansę zbliżenia się do najbardziej uznanego z pisarzy średniego pokolenia, postanowiłem dać sobie drugą szansę. Autor Opowieści galicyjskich właśnie pisał kolejny rozdział swojej legendy twardziela. Kiedy przechodziliśmy koło jakiegoś znaku drogowego, wybijał się z ziemi, podskakiwał i z całej siły walił głową w znak, aż po Alejach niósł się huk. Takich rzeczy nie robił nawet Hłasko, pomyślałem, po czym wyczekałem na moment, kiedy przed nami nie było żadnego znaku i zrównałem swój krok ze Stasiukiem.

– Eee… Andrzej?
– Co tam? – ledwo na mnie spojrzał.
– No bo ja też… No wiesz… Piszę trochę.
– Aha – powiedział Stasiuk.
– No i wiesz, chciałem cię spytać o kilka rzeczy – wydusiłem z siebie, panicznie starając się przypomnieć sobie, o co właściwie zamierzałem go zapytać.
– Pytaj – powiedział Stasiuk, pociągając piwo z puszki. Dochodziliśmy właśnie do skrzyżowania z Karmelicką, oprócz naszej grupy w zasięgu wzroku nie było żywej duszy.
– No wiesz… Chodzi mi o to, czy jak piszesz… To czy myślisz o tym kimś, kto to będzie kiedyś czytał, czy piszesz tylko dla siebie?
– No ja pierdolę – Stasiuk spojrzał na mnie i miałem wrażenie, że dopiero teraz tak naprawdę mnie zauważył. – Co to w ogóle jest za pytanie?

Wzruszyłem ramionami.

– Ty, młody, wiesz co? Pisz sobie, co tam chcesz, i myśl sobie, o czym chcesz – powiedział, a nieskrywany sarkazm w jego głosie ciachnął mnie jak brzytwa. – Dziadek Szczepański na pewno jakoś ci pomoże.

Po czym popędził w stronę następnego znaku i pierdolnął weń takiego baranka, że aż echo się niosło po Parku Krakowskim.

Minęły kolejne cztery lata, zanim wydałem pierwszą książkę. Chociaż liczyłem, że coś się zmieni w moim życiu, nie zmieniło się absolutnie nic. Dalej tyrałem za głodową stawkę w kiepskiej pracy, pies z kulawą nogą się mną nie zainteresował. Krytycy nawet nie zawracali sobie głowy moim debiutem, a rzesza rozentuzjazmowanych czytelników nie rzuciła się w pośpiechu do księgarń, żeby wykupywać nakład.

Nic. Cisza i totalny olew.

W tym samym czasie, w naiwności swojej, starałem się o Stypendium Miasta Krakowa dla młodych twórców. Chodziło mi o złapanie oddechu, żebym przez chwilę nie musiał martwić się pracą i mógł skupić na pisaniu, ale też chciałem potwierdzić w ten sposób swoją wartość jako pisarza. Stypendium przyznano komuś innemu, z czym oczywiście się liczyłem, ale jak dowiedziałem się jakiś czas później, już na starcie nie miałem szans. Urząd Miasta Krakowa przyjął bardzo proste kryterium selekcji przy wyborze utalentowanych młodych pisarzy – jedno miejsce rezerwowano dla Związku Literatów Polskich, drugie dla Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Widocznie urzędnicy magistratu stwierdzili, że tylko przynależność organizacyjna może być wiarygodną miarą talentu, nie pozostawiając miejsca dla takich jak ja wolnych strzelców. Szkoda, że nie wspomnieli o tym w regulaminie.

Tak więc, mimo przedmowy napisanej do mojej książki przez samego Lema, nie odniosłem żadnego sukcesu, żadnej korzyści majątkowej, co więcej – przysporzyłem sobie kilku zajadłych wrogów.

Marek Oramus był sympatycznym facetem, z którym miło się siedziało w knajpie, pijąc piąte piwo i gadając o wszystkim, co dotyczyło pisania i fantastyki, a przede wszystkim pisania fantastyki przez Oramusa. Facet był dokładnym przeciwieństwem Stasiuka – obły i ciastowaty, bynajmniej nie na fali, żył raczej wspomnieniami minionych sukcesów literackich. Autora Sennych zwycięzców poznałem przez przyjaciółkę mojej ówczesnej dziewczyny – mimo niemal dwukrotnej różnicy wieku, gwiazdor fantastyki socjologicznej bezkompleksowo smalił cholewki do panny, licząc, że ją w końcu zaciągnie do łóżka. Przy jednym z piwnych posiedzeń wspomniałem Oramusowi, że mój dziadek od lat przyjaźni się z Lemem, nieświadomie otwierając tym samym puszkę Pandory. Ledwie maskowana obsesja na punkcie Lema wylała się z Oramusa jak rzeka. Potrafił mówić godzinami o „Mistrzu”, a w jego wypowiedziach uwielbienie mieszało się z szyderstwem. Długo nie mogłem rozkminić, dlaczego tak. Jak się poniewczasie dowiedziałem, próbował on kilka lat wcześniej zdobyć „namaszczenie” Mistrza pisząc kontynuację Powrotu z gwiazd, jednak Lem, który nie bawił się w sztukę dyplomacji i zwykł mówić to, co myślał, zamiast docenić inicjatywę, przejechał się po kontynuatorze jak po burej suce.

Pewne rzeczy powinienem był umieć przewidzieć, jednak kiedy w końcu moja pierwsza książka się ukazała, byłem zaślepiony sukcesem. Z dumą wręczyłem egzemplarz Markowi. Ten przyjął egzemplarz z uśmiechem, po czym wzrok jego padł na przedmowę podpisaną nazwiskiem Mistrza. Uśmiech momentalnie ulotnił się z jego twarzy.

– Nieźle – wycedził tylko.

Krótko potem w „Fantastyce” ukazała się recenzja. Nie owijając w bawełnę, mój przyjaciel wyłożył w niej, że jedynym powodem, dla którego autor Księgi robotów napisał pochlebną przedmowę do słabiutkiego tomiku opowiadań debiutującego krakowskiego autora, jest wieloletnia przyjaźń Lema z dziadkiem owego debiutanta.

Poczułem się dokładnie tak jak wtedy, kiedy Stasiuk wytknął mi dziadka.

A nawet jeszcze bardziej chujowo.

Przyjaźń z fantastą legła w gruzach, podobnie jak moje nadzieje na zawojowanie środowiska literackiego. Jednakże środowisko w jakiś tam sposób o mnie pamiętało, bo pewnego dnia zaprosiło mnie na festiwal literacki Tekstylia.

Byli tam wszyscy, których podziwiałem i zawsze chciałem spotkać, oraz cała reszta, z Adasiem Wiedemannem na czele.

Podczas Tekstyliów poznałem hurtem mnóstwo „młodych wilków” literatury polskiej – Shutego, Witkowskiego, Odiję, Sieniewicza i Łuczaka, a także całą masę innych, których nie pamiętam, bo słuch po nich dawno zaginął. Było bardzo literacko i sam zacząłem czuć się jak literat.

Do czasu.

Siedziałem w jednej z knajp, w której odbywała się impreza. Była to typowa krakowska piwnica, z beczkowanym sklepieniem i ceglanymi ścianami. W sąsiedniej sali odbywała się panelowa dyskusja, na której Dunin-Wąsowicz toczył zajadłą bitwę na argumenty z Kingą Dunin. Starcie Duninów mogło być ciekawe, gdyż sala była nabita słuchaczami, ja jednak nie potrafiłem wykrzesać z siebie krzty zainteresowania. Siedziałem przy barze w pierwszym pomieszczeniu i suszyłem kolejne piwo.

Obok baru stał stół zastawiony przekąskami.

Sięgnąłem po kanapkę z łososiem, ale nie zdążyłem jej nawet podnieść do ust, kiedy usłyszałem, że ktoś zwraca się do mnie kategorycznym tonem.

– Proszę nie ruszać jedzenia.

Obok mnie stała kobieta w średnim wieku, właścicielka lokalu.

– Dlaczego? – spytałem.
– To jest impreza zamknięta, mamy tu festiwal literacki. Przekąski są zarezerwowane dla uczestników.
– Ja jestem literatem – wybąkałem.

Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem. Byłem ubrany normalnie – skórzana kurtka, dżinsy, sportowe buty. Obcięty na zero jak zwykle. Widocznie jednak ten image nie pokrywał się z jej wyobrażeniem o wyglądzie prawdziwego literata, bo stanowczym gestem wskazała na schody prowadzące do wyjścia.

– Proszę opuścić lokal.
– Ale ja naprawdę jestem pisarzem. Nawet napisałem książkę…
– Bardzo śmieszne. Wyjdziesz sam, czy mam wezwać ochronę?

To zdarzenie dało mi do myślenia. Krakowskie knajpy roiły się od grafomanów, ludzi bez krzty talentu, którzy pozowali na artystów, którzy uważali się za artystów, i nikt tego nie kwestionował. Nikt im nie odbierał prawa do bycia częścią artystycznego świata, skoro tam czuli się najlepiej. Bez problemów wpuszczano ich na imprezy i festiwale, gdzie siadali ramię w ramię z uznanymi pisarzami, poklepując się wzajemnie po plecach, sycąc swoje ego i podbijając bębenek.

Mnie nawet nie chciano postrzegać jako pisarza.

Postanowiłem dać sobie spokój z pisaniem, z literaturą i całym tym światem, który najwidoczniej mnie nie chciał, który z hukiem zamykał mi drzwi przed nosem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że bycie pisarzem nie polega na zdobywaniu stypendiów, na zaliczaniu festiwali ani nawet na przesiadywaniu w knajpach z innymi pisarzami i klepaniu się po plecach.

Pisanie to samotność. To siedzenie przed klawiaturą do samego świtu, bo kiedy pojawia się dobry pomysł, a zdania gładko układają się w głowie, to trzeba je natychmiast zapisać, nie wolno przerywać i nieważne, że jutro będzie nowy dzień, bo co masz do napisania dzisiaj, dzisiaj ma zostać napisane.

Pisanie to ciężka harówa i wypruwanie z siebie flaków; to pot i łzy, chociaż jednocześnie też świetna zabawa. I nieporównywalna z niczym satysfakcja, kiedy z tego wyjdzie coś ciekawego.

To umiejętność pisania o tym, o czym naprawdę chce się pisać, a nie próba trafienia w gusty czytelnika. Jeśli to, co piszesz, ma jakąś wartość, mądry czytelnik sam się na tym pozna.

Panie Stasiuk! Gdybyś pan mi to wtedy, ponad szesnaście lat temu, powiedział, tak normalnie jak człowiek człowiekowi, zamiast niepotrzebnie wyzłośliwiać się na temat mojego dziadka, na pewno bardzo bym to docenił. I być może moje życie stałoby się trochę prostsze.

A może nie, bo jednak do pewnych prawd dojść trzeba samemu.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information