Spowiedź zmywaka (4): Znaczek z wiewiórką

Jan Krasnowolski

Kiedy miałem dwanaście lat, spędziłem dwa tygodnie w Sztokholmie i myślę, że ten pobyt odcisnął się na całym moim późniejszym życiu. Był rok ’85 i w Polsce skończył się właśnie stan wojenny. Milicja wyłapywała ostatnich ukrywających się przywódców Solidarności, a mordercy księdza Popiełuszki siedzieli już na ławie oskarżonych.

Moja matka dostała zaproszenie od uniwersytetu w Uppsali, na cykl wykładów albo na konferencję iranistów, tego akurat nie pamiętam. W każdym razie zaprosili i jeszcze zapłacili za przyjazd, ja się załapałem przy okazji.

Wyobraźcie sobie dwunastoletniego chłopca żyjącego w kraju, gdzie w najlepsze panuje komuna. Taka obskurna i smętna jak z czarno-białych kronik filmowych. Na ulicach szaro i ponuro, na półkach sklepowych króluje ocet, ludzie kupują gazety zamiast papieru toaletowego, bo tego akurat kupić się nie da, telefon w domu jest prawdziwym luksusem, mały fiat to nieosiągalne marzenie przeciętnego Polaka, a telewizja ma tylko dwa kanały – program 1 i program 2. Wyobraźcie sobie, że ta obskurność, nijakość, bylejakość i ogólny brak wszystkiego; ciasne mieszkanie w bloku i koszmarna podstawówka na osiedlu to jedyna rzeczywistość, jaką ten dzieciak zna.

I nagle ten smarkacz znajduje się w kraju, gdzie dobrobyt jest rzeczą najzwyklejszą pod słońcem.

Czułem się, jakbym wylądował na innej planecie.

Mieszkaliśmy u państwa Ś. w podmiejskiej dzielnicy Täby. Państwo Ś. uciekli z Polski w latach 70-tych, uzyskując w Szwecji status uchodźców politycznych. Wyjeżdżając z Polski z niczym, po kilku latach mieli już wszystko, o czym przeciętny Polak nawet nie marzył – dom na przedmieściach, nie żeby wielki, ale i nie za mały, samochód volvo i zawsze pełną lodówkę. Mieli także odtwarzacz video i kserokopiarkę w garażu – na tamte czasy absolutny high-tech.

Matka całe dnie spędzała na uniwersytecie. Państwo Ś. wyjeżdżali do pracy, ich dzieci szły do szkoły. Od rana do późnego popołudnia miałem mnóstwo czasu dla siebie.

Co miałem ze sobą zrobić? Mogłem siedzieć w domu i przerzucać kanały w telewizji, których było kilkadziesiąt, cóż z tego, kiedy wszystkie po szwedzku. Mogłem jeździć z matką na uniwersytet i zanudzać się na śmierć w towarzystwie szwedzkich iranistów, którzy, jak podejrzewałem, byli równie nudni co polscy.

Ja miałem swój sposób na Szwecję.

Täby Centrum to największe centrum handlowe w tym kraju. Tak się składa, że ulica Klövjevägen, na której mieszkaliśmy, znajdowała się o pięć minut na piechotę od tej świątyni konsumpcji.

Täby Centrum… Równie dobrze mogłem znaleźć się w Raju, nie zauważyłbym różnicy. Z zachwytem przemierzałem setki metrów kwadratowych niczym baśniowy Sezam wypełniony towarami, które jawiły mi się jako Dobro Absolutne. Całe dnie spędzałem włócząc się po galeriach handlowych, rozłożonych na kilku poziomach, chłonąc ten dobrobyt, starając się ogarnąć wszystko, co widzę. A było tego tyle, że nie ogarniałem.

Jak zaczarowany kręciłem się po wielkich halach zastawionych sprzętem AGD, sprzętem sportowym, ogrodniczym i sam nie wiem, czym jeszcze; oglądałem dobra wszelakie zalegające na półkach. Każdy z tych produktów, począwszy od otwieracza do konserw czy długopisu, skończywszy na telewizorach, odkurzaczach czy pralkach, był sto, co ja mówię – tysiąc razy lepszy od tego, co można było dostać w Polsce. A i to, jak się miało cierpliwość, żeby spędzić długie godziny w kolejce.

W Täby Centrum nikt nie stał w kolejkach. Ludzie wysiadali ze swoich nowoczesnych samochodów na wielkim parkingu, potem szli do sklepów, brali wózki i krążyli między półkami. Spokojnie i bez pośpiechu, bez stresu, że im wykupią i już nie będzie, bez tej nerwowej atmosfery, jaka zawsze panowała w polskich sklepach. Z początku byłem w lekkim szoku, widząc, że ludzie nie gorączkują się, nie przepychają między sobą, żeby zgarnąć do wózka kiść bananów albo tabliczkę czekolady, nie tratują się na miazgę w wyścigu o szynkę czy polędwicę. Przeciwnie – wszyscy spokojni, jedni przepuszczają drugich, uśmiechają się do siebie, rzecz dla mnie niezrozumiała.

Oniemiały obserwowałem, jak zadowoleni z życia Szwedzi ładują do wózków, co chcą i ile chcą, przy kasie sprzedawczynie nie żądają od nich kartek na cukier, mięso czy mąkę. Zero reglamentacji. Ktoś chciał kupić rower – proszę bardzo. Z kilkudziesięciu wystawionych modeli wybierał sobie taki, jaki mu pasował. Sportowy albo turystyczny, męski albo damkę. Albo BMX – pierwszy raz widziałem takie cudo, do Polski miały dotrzeć dopiero za kilka lat.

Ja byłem dumnym posiadaczem roweru Wigry 4, zdobycie go kosztowało mnóstwo zachodu. Matka kolegi z klasy znała kierowniczkę sklepu Polsportu, która zgodziła się odłożyć jeden rower na zapleczu, ale z kolei moja matka musiała poruszyć swoje znajomości i załatwić dwunastotomową encyklopedię dla kierowniczki. Nie mówiąc o wielkiej paczce kawy dla mamy kolegi, która była przecież ważnym ogniwem całej transakcji. Kiedy wreszcie dostałem rower, okazało się, że jest wybrakowany – obity i z krzywymi kołami, ale i tak byłem w siódmym niebie.

Tutaj nie trzeba było mieć znajomości ani dawać łapówki, uśmiechnięci sprzedawcy jeszcze doradzali przy zakupie.

W Täby Centrum zobaczyłem też pierwszą prawdziwą punkową załogę w swoim życiu. Było ich pięciu, może sześciu i wyglądali jak kosmici. Kolorowe irokezy, wyćwiekowane skóry z nazwami kapel, dżinsy uszyte z samych łat, ciężkie glany. Wszędzie zamki błyskawiczne, agrafki, żyletki i łańcuchy. Dzwoniąc tym całym żelastwem punkowcy szli środkiem galerii handlowej, a ludzie schodzili im z drogi. Byli bezbłędni. Stałem i patrzyłem za nimi w niemym zachwycie. Wtedy postanowiłem, że też kiedyś będę tak wyglądał, mimo że o punk rocku miałem wówczas bardzo mgliste pojęcie, a jedyny zespół, jaki przychodził mi na myśl, to Lady Pank.

Täby Centrum wciągnęło mnie jak narkotyk. Przez pierwsze kilka dni po prostu tam chodziłem i wystarczała mi sama świadomość, że przebywam w otoczeniu tego całego luksusu. Ale zwykle tak bywa, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, nie wspominając już nawet, że moje eskapady przypominały raczej lizanie cukierka przez szybę. Ogarnęła mnie żądza posiadania, chciałem sobie coś kupić, cokolwiek, i zabrać do Polski, jako dowód, że lepszy świat istnieje. Matki o pieniądze nie miałem co prosić, mizerny grant, jaki dostała, ledwo starczał na codzienne podróże podmiejską kolejką na uniwersytet. Państwo Ś. też nie wchodzili w grę, nie mogłem nadużywać ich gościnności, która była naprawdę wielka. W każdej wolnej chwili gdzieś nas zabierali – a to do McDonaldsa, a to na zwiedzanie miasta, a w jeden weekend zabrali nas do Gröna Lund – wielkiego parku rozrywki, gdzie wybawiłem się za wszystkie czasy.

Musiałem sobie jakoś poradzić.

Rozwiązanie nasunęło się samo. W centrum handlowym panował ciekawy system związany z wózkami na zakupy. Żeby zabrać wózek, nie trzeba było wkładać w niego monety. Po prostu brało się jeden z długiego szeregu ustawionego przy wejściu. Za to po zrobieniu zakupów można było odstawić wózek na miejsce, przepuszczając go przez specjalną bramkę. Wtedy automat połączony z bramką wypuszczał z siebie znaczek z wiewiórką – symbolem sieci sklepów. Jeden znaczek wart był 25 öre, czyli ćwierć korony. Znaczki naklejało się na specjalny karnet, który można było potem oddać do kasy, w zamian dostawało się gotówkę. Karnety były w dwóch odmianach – na 20 znaczków, wart 5 koron, oraz większy, na 40 znaczków, za który płacili całe 10 koron.

Zaczęło się polowanie na wózki. Leniwi Szwedzi zazwyczaj nie zawracali sobie głowy odprowadzaniem wózków do sklepu, po prostu zostawiali je na parkingu. To była moja szansa. Pędziłem w stronę porzuconego wózka i porywałem zdobycz. Potem czekałem na następny. Kiedy uzbierało mi się kilka, pchałem je przed sobą, złączone jeden w drugi i wbijałem na bramkę. Wypluwane przez maszynę znaczki skrupulatnie naklejałem na karnet, a kiedy ten się zapełnił – szedłem do kasy po wypłatę.

Już nie włóczyłem się bez sensu po sklepach, miałem swój cel. To była pierwsza prawdziwa praca w moim życiu, w ciągu dnia potrafiłem zarobić kilkanaście koron. Za zarobione pieniądze kupowałem głównie komiksy – Batman, Superman, Conan Barbarzyńca, Gwiezdne Wojny i Indiana Jones. Nie miało dla mnie znaczenia, że są po szwedzku, liczyło się, że są kolorowe i na dobrym papierze, mogłem przeglądać je w nieskończoność. Mam je zresztą wszystkie do dzisiaj.

Po jakimś czasie zauważyłem, że nie jestem jedynym zbieraczem wózków. Oprócz mnie w taki sam sposób zarabiało kilku meneli. W pewnym momencie zaczęliśmy sobie trochę wchodzić w drogę i jeden brodacz z czerwonym nochalem podszedł do mnie i coś mi zaczął tłumaczyć. Ponieważ jedyne zdanie, jakie potrafiłem powiedzieć po szwedzku, brzmiało: „Jag talar inte svenska”, czyli: „Nie mówię po szwedzku”, trochę go to zbiło z tropu. Na migi pokazał mi, że musimy podzielić strefy wpływów, na co ja, chcąc nie chcąc, przystałem. Od tego czasu omijałem przystanek autobusowy, który zawsze obfitował w wózki, gdyż tam właśnie ów brodacz miał swoje tereny łowieckie.

Za to innego dnia los uśmiechnął się do mnie w najpiękniejszy z możliwych sposobów. Uzbierawszy całą kolejkę wózków, zaciągnąłem je w pocie czoła do sklepu i zacząłem wpychać przez bramkę. Jeden, drugi, trzeci przeszły normalnie.

Przy czwartym maszyna zwariowała!

Coś się musiało zaciąć w mechanizmie, bo nagle automat zaczął wypluwać z siebie wstęgę znaczków. Oderwałem tyle, ile mi się należało, i nie wiedziałem, co robić, bo maszyna w dalszym ciągu wypuszczała wiewiórki. Rozejrzałem się szybko dookoła, nikt nie zwracał uwagi na zepsuty automat. Wobec tego schyliłem się i podniosłem z podłogi długą, wiewiórkową serpentynę, którą momentalnie zwinąłem w kłąb i upchałem w kieszeni. Choć maszyna nie przestała wypuszczać taśmy, nie zamierzałem kusić losu. Szybkim krokiem zacząłem oddalać się od miejsca przestępstwa.

I wtedy usłyszałem za sobą męski głos. Najwyraźniej skierowany do mnie.

Serce podeszło mi do gardła. Przez chwilę miałem odruch, żeby biec, ale postanowiłem zachować się jak mężczyzna i ponieść wszelkie konsekwencję zepsucia maszyny oraz rabunku znaczków w biały dzień.

Starszy facet stał przy automacie i oskarżycielsko pokazywał palcem na zwój taśmy kłębiący się na podłodze. Coś powiedział po szwedzku, a ja już wyobrażałem sobie kajdanki zatrzaskujące się na moich chudych przegubach, przesłuchanie na komisariacie, wszystkie kłopoty, jakie swoim zachowaniem sprowadziłem na matkę i na państwa Ś. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię.

– Jag talar inte svenska – wydusiłem z siebie, z trudem powstrzymując łzy.

Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem i uśmiechnął się. Coś tam znowu powiedział, a potem pochylił się i podniósł taśmę z podłogi. Wyciągnął ją w moją stronę, tak po prostu.

Nie chciałem brać od niego tych znaczków, wiedziałem, że mi się nie należą i wietrzyłem podstęp. Ale on uśmiechał się coraz bardziej i oderwał ze zwoju kilka wiewiórek, które włożył do kieszeni. Resztę, cały kłąb, wcisnął mi do ręki. Mrugnął porozumiewawczo i przyłożył palec do ust. Teraz zrozumiałem bez problemu – staliśmy się wspólnikami, jak dwaj gangsterzy, którzy obrabowali bank. On nie mógł mnie już wsypać, bo sam był umoczony, siedział w tym po uszy. Z kłębem taśmy upchanym pod kurtką pobiegłem do toalety. Tam zamknąłem się w kabinie i rękami trzęsącymi się z emocji zacząłem dzielić taśmę na poszczególne znaczki, które ponaklejałem na karnety. Wyszło mi pięć dużych i jeszcze trochę.

Ponieważ wkroczyłem na ścieżkę występku, musiałem działać bardzo rozważnie. Choć korciło mnie, żeby od razu zanieść do kasy wszystkie wyklejone karnety i zgarnąć całą sumę, zmusiłem się do tego, żeby owoce przestępstwa spieniężać na raty, po jednym kuponie dziennie, aby nie wzbudzać podejrzeń.

Tak właśnie upływał mi pobyt w Sztokholmie. Było wspaniale i skóra mi cierpła na myśl o powrocie do Polski. Gdyby to ode mnie wówczas zależało, poprosiłbym o azyl i został tam na zawsze. Mógłbym codziennie zbierać wózki w centrum handlowym, a z czasem wynalazłbym sobie też inne zajęcia. Niestety, moja mama nie dała się namówić. Na prom powrotny wsiadałem jak skazaniec.

Na terminalu w Gdańsku od razu uderzyła mnie polska rzeczywistość w postaci chamskich celników, którzy dosłownie przeryli nasz bagaż. Przyzwyczajeni do rabowania dóbr przywożonych przez rodaków, na widok perskich książek mojej matki oraz moich komiksów pokręcili tylko głowami z niedowierzaniem, bo nie mieściło się to w durnych pałach.

Potem wróciliśmy klejącym się od brudu, wyziębionym pociągiem do Krakowa, do naszego ciasnego mieszkanka w bloku na Bronowicach, gdzie gnieździliśmy się w piątkę na czterdziestu metrach kwadratowych. Do dwóch kanałów w telewizji i do wieczorów przy zgłuszonym odbiorniku, co mnie przyprawiało o nerwicę. Znowu poszedłem do szkoły, której teraz nienawidziłem jeszcze bardziej.

Nic już nie było takie samo. Dopiero teraz widziałem syf i siermiężność schyłkowego Peerelu, skręcało mnie na widok pustych półek w sklepach i miałem dość szarości na ulicach. Dostrzegłem wszystkie niedostatki mojego roweru Wigry 4, który za nic nie chciał się dać przerobić na BMX-a. Zapiekanki z budy na Kleparzu nie umywały się do McDonaldsa, a Herbavit nie potrafił zastąpić Coca-Coli. Osiedlowy sklep 1001 Drobiazgów przestał być namiastką prawdziwego supermarketu, nie było tam nawet wózków tylko koszyki, nie wspominając, że poza koszykami nic w nim nie było.

Męczyłem się, dusiłem w tej rzeczywistości. Całymi dniami marzyłem o lepszym świecie, którego symbolem było dla mnie Täby Centrum. Czasem wydawało mi się, że nigdzie nie wyjeżdżałem, że to był tylko wspaniały sen. Wtedy wyciągałem z szuflady mój talizman – mały znaczek z uśmiechniętą wiewiórką, która w optymistycznym geście podnosiła kciuk do góry, jakby chciała powiedzieć: „Nie martw się, jeszcze się spotkamy!”.

Wiedziałem, że muszę się z Polski wyrwać. Już wtedy, w wieku dwunastu lat, zostałem tą myślą zarażony, drążyła mnie ona jak wirus, na który nie ma szczepionki.

Wyjazd był tylko kwestią czasu.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information