Spowiedź zmywaka (7): Dedykacja

Jan Krasnowolski

“Never argue with stupid people, they will drag you down to their level and then beat you with experience.” – Mark Twain
Potwór objawił mi się jako kolega po piórze. Odezwał się do mnie na Facebooku. Było to ponad dwa lata temu, kiedy po mojej poprzedniej książce znikły ostatnie kręgi na wodzie i nawet Eryk Lubos poddał się z pomysłem ekranizacji.

Otwieram pewnego dnia skrzynkę mailową, a tu jakiś Pijawski mi pisze, że czytał wszystkie moje książki i że bardzo mu się podobały. Że mieszka w Luton i jest listonoszem, że sam też pisze i że marzy o tym, żeby wydać książkę.

Czy uczynilbys mi ten zaszczyt i zaakceptowal wyslane przeze mnie zaproszenie? Byloby mi bardzo milo. Jesli nie, oczywiscie zrozumiem, i z gory przepraszam za spamowanie. Nie jestem jakims zakreconym przesladowca, nie martw się”

To już powinno wzbudzić moją czujność, bo skoro normalny, to po co zapewnia, że nie jest świrem? Powinno, ale nie wzbudziło, choć moja żona od razu go wyczuła. Mówiła, żeby na tego gościa uważać, ale ja jej oczywiście nie posłuchałem.

Kolejna wiadomość od Pijawskiego zawierała pytanie – do kogo najlepiej wysłać teksty, bo on strasznie chciałby coś opublikować. Najbardziej to chciałby w „Lampie” albo w „Ha!arcie” i może mógłbym go jakoś poprzeć?

Nie szukam żadnej protekcji, ale... myślisz że mógłbyś szepnąć o mnie słówko panu Mareckiemu?” – tak dosłownie napisał, co mnie mocno rozśmieszyło, bo w sumie to nie mam zwyczaju szeptać Mareckiemu do ucha. Ale napisałem mu grzecznie, żeby przysłał jakiś kawałek, żebym mógł przeczytać. Postanowiłem, że jeżeli chłopak fajnie pisze, to zrobię co w mojej mocy, żeby mu pomóc, a jak jeszcze nie gotowy, to może coś doradzę. Tak czy siak, dla niego to win – win situation.

No to przysłał. Krótkie opowiadanie, kilka stron dosłownie, ale czytanie tego to była absolutna droga przez mękę – jakaś mętna historia o kolesiu, co siedział na murku, przyszła jakaś obca dziewczyna i go pocałowała, z języczkiem. A potem poszła dalej.

Żenująco beznadziejny styl. Drętwy język. Fabuła miałka i kompletnie nijaka. No po prostu litość i trwoga, jak śpiewał Kazik. Ani jednego zdania, które by przykuło uwagę. Nawet przecinki jakieś byle jakie.

W tym momencie powinienem umilknąć. Odfriendować go na Facebooku i udawać, że wyjechałem w inne rejony świata, gdzie nie ma Internetu. Tak mi Łukasz doradzał, a ja powinienem posłuchać. Ale głupi wówczas byłem, nie widziałem, co się święci. Ponadto żal mi się biednego grafomana zrobiło, bo wtedy jeszcze wierzyłem, że z grafomanem to trochę jak z upośledzonym – nigdy nie wstąpi do MENSA ani nawet nie rozwiąże krzyżówki, choć to nie do końca jego wina. Tak go matka natura poszkodowała, ślepy los skrzywdził. Więc uważałem, że nie wypada śmiać się i szydzić ani tym bardziej odtrącać, kiedy jednak próbuje coś tam po swojemu tworzyć. Po prostu nie wypada.

Dziś już wiem, nauczyłem się z własnego doświadczenia, że grafoman jest raczej jak wampir, który będzie chciał wyssać ze mnie krew. Albo jak gnijące, mamroczące zombie, które wylazło z piwnicy, zatacza się w moją stronę i sięga do gardła łapami. Najlepiej takiego odpędzić kamieniami albo zdzielić kijem przez łeb. Jak dalej się będzie narzucać – kołek prosto w serce, a dla pewności polać benzyną i spalić.

Ale wówczas tego jeszcze nie wiedziałem i za miękki byłem.

Skoro nie chcę go olać, czego tak czy inaczej później będę żałował, powinienem zrobić sandwicha, tak mi Łukasz, bardziej doświadczony w tych sprawach, doradził.

– Napisz, że fajnie, że tworzy literaturę, i że przeczytałeś uważnie. Potem zjedź kompletnie jego wypociny, a na koniec dodaj, że jak popracuje nad językiem, stylem i fabułą to może kiedyś coś z niego będzie.

Takiego właśnie sandwicha z recepty Łukasza wysmażyłem, wysłałem i zapomniałem o gościu, bo co z oczu, to z serca. Jakaś tam jeszcze wymiana informacji była, Pijawski skarżył się, że zarówno „Lampa” jak i „Ha!art” go zlały, co mnie jakoś wcale nie zaskoczyło. Coś mu tam jeszcze doradziłem, żeby koniecznie zabrał się za powieść, a najlepiej o doświadczeniach emigracyjnych, bo to jakby na czasie, no i zapomniałem o gościu.

Aż tu kilka miesięcy temu wyskakuje mi wiadomość na Facebooku.

„Szukam patronów medialnych dla Amfetaminy”, pisze do wszystkich Pijawski.

Po co patronat amfetaminie? Feta rozgłosu mediów wcale nie potrzebuje, o co ci tutaj, człowieku, biega, myślę sobie. Za dilerkę się wziąłeś, jak ci z pisaniem nie poszło?

Szybko się wyjaśnia, że próżne nadzieje. Dowiaduję się, że Pijawski popełnił dzieło literackie z gatunku powieść. Już ma wydawcę, już rusza z promocją. No to ja drążę temat, trzęsę Googlami. Szybko dowiaduję się, że powieść traktuje o typie, którego rodzice byli kapitalistami epoki wczesnych lat dziewięćdziesitych, ubocznym efektem sukcesu był alkoholizm. W konsekwencji tego ich syn nabył syndrom DDA, został narkomanem, a potem wyjechał do Anglii, gdzie żyje i gdzie mu się z babą nie układa, bo ma on na sobie bagaż narkomańskich doświadczeń oraz syndrom dorosłego dziecka alkoholika. A ponieważ mu się nie układa, żona puszcza się z kimś na boku, więc on wciąga krechę za krechą, tęskni za Ojczyzną i w ogóle przeżywa. Książka reklamuje się jako męska proza, w dodatku emigracyjna, czyli bardzo na czasie.

Trochę mi się dziwne wydało, jak to w rzeczy samej możliwe – dwa lata temu chłopak krótkiego opowiadanka nie potrafił sklecić, zdania jednego fajnego nawet napisać, a tu powieść cała? Wciąż pamiętam, jak kilkanaście lat temu sam rwałem się, żeby książkę wydać. Wysyłałem tu i tam, wydawnictwa nawet nie raczyły odpowiadać. Minęło sporo czasu, zanim ktoś się w ogóle zainteresował. Nie byłem wtedy geniuszem i dalej nim nie jestem, ale przynajmniej te moje opowiadania jakoś trzymały się kupy i zęby nie bolały, jak się je czytało, a mimo to nikt nie był zainteresowany. A ten już książkę wydaje, na Facebooku lans-dans odstawia i mizdrzy się do wszystkich, żeby jego książkę kupowali; hasło na Wikipedii sobie ustawił, gdzie figuruje jako „Niepokorny rocznik ‘82”, który „wyjechał za chlebem”. Dalej leci, że: „Polski pisarz, publicysta, felietonista, redaktor i dziennikarz. Laureat wielu (sic!) konkursów literackich”. O konkursach bliżej ani słowa, co gdzie i kiedy, podobnie jak o syndromie DDA, który mnie akurat zainteresował. Fotę piękną za to wstawił – męski zarost, trendy okularek na czole, mina marsowa, kawałek bicepsa z tatuażem – żeby nikt nie miał wątpliwości, że ten oto twardziel tworzy bardzo męską prozę.

Co ty, pajacu, odpierdalasz? – myślę, coraz bardziej zaintrygowany, i wchodzę na stronę wydawnictwa, czytam fragmenty powieści Amfetamina. Tak jak myślałem – żaden zaskakujący wykwit talentu tutaj nie nastąpił. Dalej pisze Pijawski, jakby mu ktoś jajka imadłem ściskał – bez polotu, bez wyczucia, a momentami nawet bez sensu, nie nazwałbym tego nawet literackim disco polo, raczej biadoleniem zakochanego w sobie, rozczulającego się nad sobą mazgaja; bolesna skarga skrzywdzonego przez życie chłopca z bogatego domu. Nudna historia pełna osobistych pretensji, zbudowana przy użyciu topornych zdań, które roją się od koszmarnych sformułowań typu „mały berbeć” albo „słoneczna Italia”.

No żeż w mordę, i to czterdzieści lat po tym, jak Barańczak zauważył, że używanie frazy „słoneczna Italia” jest firmowym znakiem grafomaństwa!

No dobrze, myślę sobie. Zobaczymy, co dalej. Pewnie książka umrze śmiercią naturalną, jak zdeformowane ciele z dwoma głowami, za to bez jednego mózgu. Lepiej dla cielęcia i dla świata, a Pijawski zrozumie w końcu, że on i literatura to dwa skrajnie różne zjawiska, które się nigdy nie spotkają, jak dwie proste równoległe w nieskończonej przestrzeni. Może wreszcie zajmie się tą swoją biedną, zaniedbaną żoną albo przynajmniej pocztę w tym swoim Luton będzie szybciej doręczać, tak się jeszcze tutaj łudziłem.

Po raz kolejny okazałem się zbyt naiwny, a lawiny, która ruszyła, już nie sposób było zatrzymać.

Telefon mi pewnego dnia pika, patrzę, a tu Pijawski przysyła mi wiadomość, nalegając, żebym głosował na jego książkę. I dokładna instrukcja z linkiem – mam wejść na stronę znanej hurtowni księgarskiej i postarać się, żeby Amfetamina została bestsellerem na Święta.

Najlepiej głosować w kategorii Prezent dla niego” – podsuwa wspaniałomyślnie. Mocno mi się to żałosne wydało i nawet nie fair. No bo to jak świnię ludziom podkładać, tak ich podstępem wrabiać w kupienie totalnego rzygu, skoro już się zdecydowali kupić bliskiej osobie książkę, przecież jest tyle dobrych książek, które bardziej na kupienie zasługują. Ale znowu za miękki byłem i zamiast powiedzieć: „Spierdalaj”, po raz kolejny dałem się Pijawskiemu wkręcić. Z czystej przekory jednak zagłosowałem w kategorii Książka dla babci, niech starsze panie też za lekko nie mają.

Zaraz też postanowiłem sprawdzić w sieci, jak mu tam idzie z tą Amfetaminą. No i widzę, że bloga chłopak założył, gdzie trąbi o swoim bestsellerze. „Nie będę ukrywał, udało mi się napisać świetną powieść” – oznajmia światu dumny jak paw, z niezachwianą pewnością siebie, na jaką nie zdobyłby się chyba nawet Hemingway. Dalej Pijawski pisze, że książka bije wszelkie rekordy popularności oraz sprzedaży w Polsce i na Wyspach, a tak w ogóle już wkrótce pojawi się w telewizji śniadaniowej. Na stronie można też poczytać inne teksty autora oraz pooglądać zdjęcia różnych ludzi z jego książką. Mocno mnie zniesmaczyła fotka „małego berbecia”, jak się domyśliłem, Pijawskiego juniora, pozującego z książką. Zestawienie tytułu Amfetamina na okładce z niewinną twarzą trzyletniego berbecia wydało mi się mocno obrzydliwe. Tak właśnie powstaje trauma międzypokoleniowa, w tym miejscu małemu berbeciowi zostaje przekazana sztafeta, pomyślałem. Zastanawiałem się chwilę, czy nie zadzwonić do social service, bo to w tym kraju nie jest legalne, kiedy coś innego przykuło moją uwagę. Z boku strony dostrzegłem napis:

Oni mnie czytają.”

A pod spodem widzę wklejonych moich przyjaciół z Facebooka. Pisarzy, których lubię i szanuję. Widzę tam też mojego wydawcę oraz pewną zaprzyjaźnioną krytyczkę. Nawiasem mówiąc, jest tam także moje zdjęcie, mimo iż Pijawskiego czytać nie byłem w stanie.

Zaraz, myślę, spokojnie. Mniejsza o mnie. Ale może moi kumple dostrzegli w prozie Pijawskiego jakąś iskrę bożą, która umknęła mojej uwadze. Może mu na to przyzwolili.

Więc uderzam do Kuby, uderzam do Łukasza. Wypytuję ich delikatnie o relacje z Pijawskim.

– Daj mi spokój z tym świrem – pisze jeden. – Co za nachalna menda! Męczył mnie, żebym mu blurba do tych jego wypocin pisał, aż go musiałem z Facebooka odkochać!
– Nie wiem, o kim mówisz, w życiu o gościu nie słyszałem – pisze drugi. – Na Facebooku tylu ludzi, jakbym miał tak każdego sprawdzać… Powiadasz, że to ten od sandwicha? A nie mówiłem?

No to już wiedziałem, co jest grane. Łobuz wbił się na mojego Facebooka jak do osiedlowego supermarketu, jak do jakiejś hurtowni pełnej towaru, i powybierał sobie tych z moich przyjaciół, którzy mu podpasowali, żeby się dalej w „pisarstwo” wkręcać. Poklikał, poklikał i w kilka minut miał wśród „swoich czytelników” uznanych pisarzy. Genialne w swojej prostocie, sam Czesław Miłosz by na to nie wpadł.

Chwilę mi zajęło, żeby tę bezczelność ogarnąć. Podumałem krzynę i przejrzałem Pijawskiego na wylot. Stał się dla mnie transparentny jak rzadki glut z nosa roztarty butem na chodniku. Zrozumiałem, że chłopak wychowany w rodzinie postpeerelowskich dorobkiewiczów, którzy karierę biznesową zaczynali od kursów po dżinsy do Turcji i termosy na Węgry, tak właśnie pojmuje prawa rządzące literaturą: trzeba się wbić szybko i na chama; stworzyć produkt, wypuścić go na rynek i nakręcić promocję. Patronat medialny zdobyć, pozytywne recenzje wykupić, a reszta pójdzie już z górki. Głośno ma być i nachalnie, to książka się sprzeda. Zmusić, kogo się da, żeby głosował w plebiscycie firmy księgarskiej. Wkręcić się do kolorowych gazetek dla kobiet i do telewizji, choćby śniadaniowej. Będzie sukces, będzie kasa. Cel uświęca środki i jebać konkurencję, tak się robi biznes i chuj z mięczakami, którzy bredzą, że w literaturze nie chodzi o pieniądze.

Tacy jak on nigdy nie pojmą, że pisać i myśleć jednocześnie o kasie to dokładnie tak samo, jak uprawiać seks i myśleć o kasie.

I jakoś w tym momencie zrozumiałem trochę bardziej Stasiuka, że się tak kiedyś ode mnie opędził, jak tylko usłyszał, że ja też piszę. Może nieco szorstko mnie potraktował, ale właśnie poniewczasie pojąłem, że tak mu kazało uczynić życiowe doświadczenie. Bo teraz sam doszedłem do tego punktu, w którym grzeczność przestaje obowiązywać, a dialog dwóch piszących ludzi osiąga poziom kija do baseballa.

Drogi Krzysztofie, nie życzę sobie, żebyś wykorzystywał mnie i moich przyjaciół w celu promowania swojej książki” – tak mu napisałem. „Trochę za daleko z tym autolansem poszedłeś.”

Reakcja była natychmiastowa i druzgocząca.

Oj ładnie mi pojechałeś, ale masz problem bo się mylisz. >>czytają mnie<< to nic innego jak osoby które polubiły mój profil. Jaki masz z tym problem? Trzeba było nie polubić! W ogóle Cię nie rozumiem. Nigdy nie wykorzystałem Ciebie ani Twoich znajomych w celach komercyjnych. Kim Ty w ogóle jesteś żeby tak twierdzić?! Ile książek wydałeś? >>Czytają mnie<< to osoby które obserwują mój blog!”

A moment później:

I nie pozwalaj sobie pisać takich tekstów bo jesteś nie dość ze niegrzeczny to jeszcze puszysz się jak paw! Już Cię usuwam i życzę powodzenia. Ps. Gówno wiesz, gówno widziałeś a zabierasz głos. Mam osoby które lubią mój blog, a zatem które są >>czytają mni<< o nazwiskach o wiele większym kalibrze niż Twoje.

Proszę Cię grzecznie o odlubienie mnie na Facebooku. Mojego profilu. Gdyż to właśnie ten profil prowadzi do >>czytają mnie<<.

Nie spodziewałam się czegoś takiego po Tobie. Nie jesteś dla mnie absolutnie żadną reklamą!”

Tak więc jako zawistny cham bez zrozumienia subtelnych mechanizmów działania wtyczek Facebookowych zostałem momentalnie wyrzucony przez Pijawskiego, co mnie w sumie ucieszyło, ponieważ rozumiałem, że sprawa została zamknięta.

I po raz kolejny się myliłem.

Niedługo potem trafiłem w sieci na recenzję Amfetaminy. Jakaś egzaltowana paniusia zachwycała się powieścią, pisząc, że „nosi ona po emocjach”. Obśmiałem się jak naćpane dziecko czytając te pełne afektu peany, dopóki nie wyszło, że baba w sumie ma rację, bo w jednym momencie mnie też zaczęło nosić po emocjach. I to jak!

Pod koniec recki natrafiłem na jedno zdanie z książki, przytoczone przez recenzentkę. Zdanie, które ujęło ją wyjątkowo. A brzmiało ono tak:

Siwy, wariacie. Zrobiłeś to. Udowodniłeś, że masz jaja. Szkoda, że zabrakło Ci serca, by żyć.”

I w tym momencie poczułem, że skacze mi adrenalina, serce wali tak, jakby miało zamiar eksplodować, a przed oczami wirują czerwone ciapki. Ręce zaczęły mi się trząść i ledwo dałem radę nalać sobie szklankę whisky, którą zaraz wychyliłem duszkiem, choć zwykle tego nie robię. Bo ze wszystkich zdań, które kiedykolwiek zostały napisane, to jedno potrafię rozpoznać w ciemno.

Ponieważ sam je kiedyś napisałem.

W 2002 roku mój dwudziestojednoletni brat Tomek popełnił samobójstwo. Wszedł do wanny i podciął sobie żyły. Nie rozwodząc się nad tym dalej, jest to najgorsza i najbardziej traumatyczna rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Kiedy więc w 2006 roku wydawałem swój zbiór Klatka, jakoś tak naturalne wydało mi się, żeby zadedykować go bratu. A dedykacja do książki brzmiała następująco:

Książkę tę dedykuję mojemu bratu Tomkowi,

Który zdecydował się rozstać z życiem

28 kwietnia 2002 roku.

Młody, pokazałeś, że masz jaja.

Szkoda, że zabrakło Ci serca do życia.”

I teraz ten śmieć, ten grafoman bez wyczucia i taktu, ten dupek transparentny po prostu skopiował najbardziej osobiste zdanie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się napisać! Po prostu zrobił kopiuj-wklej i wsadził do swojej książeczki, zmieniając nieznacznie – jakby to robiło jakąś różnicę – tym samym potwierdzając zresztą, że wiedział dokładnie, co robi.

Kumple, którym zwierzyłem się z problemu, chcieli zaraz w auto wskakiwać, jechać do Luton i urządzić polowanie na gnoja. Powstrzymałem ich, bo, po pierwsze, to my byśmy mieli kłopoty z policją, po drugie, wyrośliśmy już z takich rzeczy. Anglia łagodzi obyczaje, powiedziałem chłopakom, sam sobie z plagiatorską pijawką poradzę.

Napisałem maila do wydawcy Amfetaminy tłumacząc, w czym rzecz. Oczywiście zero odpowiedzi. Pijawski, do którego napisałem raz i drugi, domagając się przynajmniej przeprosin, również się nie odezwał. Wreszcie wyłożyłem sprawę na jego oficjalnej stronie autorskiej, skopiowałem wpis kilka razy, żeby ludzie widzieli, z kim mają do czynienia. Ten momentalnie skasował moje wpisy, po czym wreszcie raczył się odezwać:

Proszę przestać spamować mój profil. Jeśli Pan nie przestanie spotkamy się w sądzie! Za nękanie i pomówienia. Jeśli ma Pan jakikolwiek problem proszę kontaktować się z moim Wydawca. W razie ponownych nękań z Pana strony sprawa trafi na policje i do sądu. Bez pozdrowień i bez odbioru. Ps. Nawet mój Wydawca twierdzi, że jest Pan niespełna rozumu (łagodnie pisząc). A w środowisku literackim uchodzi Pan za desperata i nawiedzonego nieudacznika.”

Nie żebym się na tym etapie spodziewał przeprosin, bo już jakiś czas temu zrozumiałem, że mam do czynienia z typem, który wejdzie ci do mieszkania w zabłoconych butach i jeszcze opierdoli, że wycieraczka nie czyści. Ale tutaj przekaz był jasny: „Skopiowałem sobie z twojej książki, co mi pasowało, i co mi teraz zrobisz!”

Pojąłem, że ten naćpany świr zachowuje się jak złodziejaszek przyłapany na kradzieży przez ochronę sklepu. Rzuca się w spazmach po podłodze, szlocha głośno, że to jego napadnięto i domaga się wezwania policji. Zaraz zacznie straszyć mnie swoim bogatym tatą albo spróbuje wręcz odwrócić sytuację i jeszcze mnie oskarży o plagiat.

 

* * *

Piotrek to mój przyjaciel z czasów licealnych, potem nasze drogi się rozeszły. Kiedyś, będąc w Krakowie, wpadłem na niego przypadkowo na mieście. Okazało się, że Piotr skończył prawo i został specjalistą od prawa autorskiego. Pracuje w szacownej kancelarii, a wśród jego klientów są bardzo poważne wydawnictwa. Pamiętam nawet, jak żartowaliśmy, że kiedyś mogę go potrzebować. No i to „kiedyś” stało się „teraz”. Potrzebowałem Piotra teraz, natychmiast, zanim faktycznie paskudne Luton nie stanie się sceną mrożących krew w żyłach porachunków między polskimi emigrantami; zanim Royal Mail straci zasłużonego pracownika obsługującego zwykle rewir ósmy, a pewien mały berbeć zostanie półsierotą. Zwłaszcza żal mi było berbecia Pijawskiego, bo to nie jego wina, że naćpany tato na narkotycznym haju ubzdurał sobie, że wie coś o pisaniu. A w sumie jedyne, na czym mi zależało, to pocisnąć plagiatora transparentnego, żeby spieprzał w podskokach do „słonecznej Italii”.

Piotr – kiedy już zdobyłem jego numer i wyłuszczyłem, w czym rzecz – trochę ostudził moje zapały do wchodzenia na drogę sądową.

– Dla mnie to plagiat oczywisty i rzeczywiście czyste draństwo – powiedział, ważąc każde słowo. – Jasne, możemy plagiatorowi wytoczyć proces i naturalnie mogę się tym zająć. Ale, po pierwsze, zrobimy mu darmową reklamę, a tego chyba nie chcesz?
– No… to jest faktycznie ostatnia rzecz, o jakiej marzę – przyznałem. – Reklamę to on sobie sam doskonale zapewnia.
– Po drugie, nawet jeśli sąd zadecyduje, że to plagiat, to on będzie się odwoływał, bo to przecież jego prawo. Sprawa może się ciągnąć latami. Pewnie, że mu dokuczysz, ale sam też poniesiesz spore koszty. W takich sprawach nie ma tak naprawdę wygranych, uwierz mi, wiem, o czym mówię. Jak się zdecydujesz, to mogę cię reprezentować, ale naprawdę przemyśl, czy tego właśnie chcesz. Wiesz, co powiedział Mark Twain? „Nie próbuj kłócić się z głupcem, bo sprowadzi cię do swojego poziomu, a tam pobije doświadczeniem”.
– Mądre słowa – powiedziałem, wyobrażając sobie długoletnią sądową batalię na wyniszczenie przeciwnika, nie przynoszącą satysfakcji i kosztowną jak cholera. Szkoda życia na takie głupoty.
– Tak przy okazji, czytałem twoją ostatnią książkę – powiedział Piotr. – Bardzo podobała mi się dedykacja, którą tam zamieściłeś. Jak to szło?…
– „Tylko śmiechem można pokonać potwora” – podpowiedziałem. – To było dla mojej żony i chociaż niektórzy opacznie myślą, że to ona jest tym potworem, to chodziło mi raczej o pewne sytuacje…
– Dokładnie! I tego się właśnie trzymaj! Tylko śmiechem, stary… Tylko śmiechem!

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Krasnowol – urodzony w Polsce, Brytol z wyboru. Niedoszły student anglistyki, przez chwilę student dziennikarstwa, absolwent Studium Literacko-Artystycznego (ale zgubił dyplom, więc nie wie, czy się liczy). Cwaniak i lawirant, siedem lat temu opuścił Ojczyznę dla łatwego życia. Na Wyspach kontynuuje karierę lesera. Przez chwilę obijał się w różnych pracach, z których przeważnie wylatywał z hukiem. Z uporem maniaka pisywał paszkwile do polonijnych gazetek jak również szkalował wszystko i wszystkich na swoim blogu, który zmuszony był zamknąć, z uwagi na grożące mu pozwy. Ostatnio założył firmę budowlaną i z zapałem demoluje ludziom mieszkania. Autor trzech książek, które być może kiedyś przeczytaliście, jeżeli nie – to żadna strata. Istnieją uzasadnione obawy, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information