Spowiedź zmywaka (9): Who the fuck steals books

Jan Krasnowolski

W angielskiej szkole nie ma listy lektur. Dzieciaki mogą czytać cokolwiek im podpasuje, i nie musi być to wcale Moby Dick ani Oliver Twist. Jak gówniarz ma ochotę czytać Captain Underpants, gdzie połowa książki to obrazki, a tekst jest na poziomie przedszkolaka – też dobrze, byle by czytał. Nie każdy musi wyrosnąć na erudytę ani znawcę literatury światowej, w fabrykach też potrzebują ludzi. Którzy wcale nie muszą umieć czytać. Pracując na magazynach, spotkałem kilku gości, którzy z trudem składali literki. Pewnie było im trochę wstyd, ale nie na tyle, żeby się jednak z tych literek podciągnąć. Wbrew temu, co się zwykło powszechnie uważać, czytanie wcale nie jest umiejętnością niezbędną do życia, nawet w dużym, zachodnioeuropejskim kraju, w początkach XXI wieku. Żyjemy w czasach politycznej poprawności, a jeśli przyjąć, że analfabetyzm jest ułomnością, wyśmiewanie się z analfabety można zaliczyć do dyskryminacji, nieprawdaż?

Wychodząc z założenia, że nie można nikogo nauczyć niczego na siłę, brytyjski system oświatowy wymaga wysiłku tylko od tych, którzy mają ochotę chłonąć wiedzę, resztę pozostawia w spokoju. Jeśli ktoś ma ochotę opuścić szkołę jako tuman, to w sumie jego sprawa, czemu go jeszcze stresować z tego powodu? Natomiast jeśli nauczyciel widzi zaangażowanie ze strony ucznia, zaczyna mu podnosić poprzeczkę. Wyżej i wyżej.

W sumie trudno mi się z takim podejściem nie zgodzić, bo wciąż pamiętam koszmarnie przeładowany program nauczania, którego produktem jestem; który wymagał wkuwania na pamięć megabajtów całkowicie zbędnych informacji z każdego przedmiotu, od języka polskiego po chemię, przysposobienie obronne i wiedzę obywatelską. Każdy nauczyciel uważał, że jego przedmiot jest najważniejszy, co skutkowało lawirowaniem, ściąganiem na klasówkach, a przede wszystkim stresem. Polski system oświaty przeżuł mnie i wypluł, a efekt jest taki, że ze szkoły w ogóle niewiele pamiętam, a jeśli coś, to przede wszystkim beznadziejne apele i okolicznościowe akademie o charakterze patriotycznym, na które ściągano weteranów ze ZBOWiD-u, żeby opowiadali o swoich bohaterskich dokonaniach pod rozkazami oficerów Armii Czerwonej na szlaku bojowym spod Lenino do Berlina. Pamiętam sprawdziany, przed którymi dostawałem sraczki z nerwów i pamiętam koszmarnego faceta od geografii, który odpalał jednego peta od drugiego na szkolnym korytarzu, podtruwając wszystkich dookoła kłębami dymu ze swoich ulubionych carmenów. Kiedy geograf wreszcie dostał zawału i trafił na intensywną terapię, miałem szczerą nadzieję, że wykorkuje i bardzo byłem zawiedziony, kiedy tak się nie stało. Facet był takim idiotą, że ledwo go wypuścili ze szpitala i wrócił do szkoły, od razu zaczął kurzyć jak komin, robiąc mi znowu złudne nadzieje.

Wszystko to sprawiało, że z całej duszy nienawidziłem szkoły – od zerówki po maturę. Nienawidziłem szkoły jako instytucji i nienawidziłem, z małymi wyjątkami, nauczycieli, którzy tą instytucję reprezentowali. Zresztą wydaje mi się, że ze wzajemnością. W podstawówce jedna z wychowawczyń często powtarzała mi, że skończę przy łopacie, bo do niczego innego się nie nadaję. Jak wredną francą trzeba być, żeby wmawiać dziesięcioletniemu dzieciakowi coś takiego? Faktycznie, zdarzało mi się później w życiu kopać rowy, czego się jakoś nie wstydzę. Bo to ona powinna się wstydzić. Była też inna nauczycielka, pani B., która wpajała nam otwarcie antysemityzm posiłkując się nowelkami pozytywistycznymi.

– Bo widzicie, dzieci, Żydki takie właśnie były – powtarzała, kiedy przerabialiśmy Kamizelkę albo Naszą szkapę. – Ohydne Żydki żerowały na polskiej biedzie i wykupywały od nas wszystko za bezcen. Dobrze, że już w Polsce Żydków nie ma.

I chociaż już wtedy wydawało mi się, że mówić coś takiego niespełna 40 lat po Holokauście to spore przegięcie – cóż jednak mogłem zrobić? Miałem tylko 10 albo 11 lat, mnóstwo problemów w domu, byłem miernym uczniem i co roku groziło mi zostanie w tej samej klasie, podczas gdy ta bladź należała do partii i była nietykalna. Cicha nienawiść była jedynym luksusem, na jaki mogłem sobie pozwolić.

Dużo się teraz mówi na temat poprawności politycznej, do jakich absurdów się posuwa i jakim bywa przegięciem, ale, szczerze – wolę już poprawność polityczną ze wszystkimi jej wadami i śmiesznościami niż chamską indoktrynację rasistowską na goebellsowskim poziomie, w wydaniu rudej suki z legitymacją PZPR w skajowej torebce.

 

* * *

Mój syn nie jest nałogowym czytaczem, co trochę mnie martwi, ale cóż na to poradzę? Nie można nikogo zmusić na siłę. Jedyne, co mogę zrobić, to zabierać go do biblioteki na Boscombe i pozwolić mu wybierać, na co ma ochotę. Biblioteka jest świetnie zaopatrzona, jest tam nawet polska półka, bardzo demokratyczna. Piątek przytula się do Grocholi, Masłowska wspiera się o Felicjańską. Ogólnie groch z kapustą, a w tym wszystkim królują poradniki. Spomiędzy książek o gotowaniu i makijażu nieśmiało, i jakby lekko zażenowane, wychyla się Lubiewo. Ponieważ przeczytałem z tej półki już wszystko, co by zasługiwało na uwagę, zostawiamy ją w spokoju. W dziale dla dorosłych wybieram sobie kolejną książkę o seryjnych mordercach albo korporacyjnych psychopatach, w części dla małolatów Karol wyszukuje coś dla siebie. Nie kłócę się z nim ani nie próbuję wciskać na siłę czegoś, co uważam za bardziej wartościowe, bo co mogę na tym ugrać? Najwyżej zniechęcę go na dobre do czytania. Niech bierze, co chce, nie będę mu robić awantur nawet o Captain Underpants. Ważne, że czyta. Potem idziemy do maszyny, skanujemy kartę, skanujemy książkę i załatwione. Później zwrot książki odbywa się tak samo – skanujemy kartę, klikamy na „zwroty”, skanujemy książkę i odstawiamy na półeczkę obok.

Ostatnio tak się jednak zdarzyło, że Karolowi zginęła książka wypożyczona z biblioteki.

– Nie opowiadaj mi tu, że zginęła, tylko lepiej szukaj – wydzieram się na niego. – Masz bajzel w pokoju, Captain Underpants pewnie gdzieś tam leży.
– Nie ma nigdzie – mówi dzieciak cokolwiek nerwowo. – Nie mogę znaleźć, chociaż wszędzie szukałem.
– No to szukamy jeszcze raz – mówię.

Tak już mam, że pożyczone rzeczy szanuję. I próbuję to samo wpoić dzieciakowi. Jak widać, bez większych rezultatów. Przeszukujemy więc cały dom. Zaglądamy nawet pod sofę, za półki i do szafy. Cholernej książki nigdzie nie ma.

– Na pewno zostawiłeś w szkole – wkurzam się. – Zawsze gubisz rzeczy w szkole.
– No to poszukam w szkole.

Następnego dnia dzieciak wraca ze szkoły i po minie widzę, że nie znalazł.

– Szukałeś dobrze? Pytałeś kolegów?
– Pytałem. I wiesz co? Tyrone ma taką samą. Też z biblioteki.
– Aha, Tyrone… I to nie jest twoja książka?
– Mówi, że też pożyczył.
– Aha.

Jako dzieciak byłem pozostawiony sam sobie na pastwę krwiożerczego ciała pedagogicznego. Moi rodzice nie widzieli sensu w tym, aby mierzyć się z potężną machiną polskiego szkolnictwa. Chyba sami się bali, bo też byli jej ofiarami. Nie wierzyli, że są w stanie coś wywalczyć, więc jak tylko mogli, unikali konfrontacji z nauczycielami. Skutkiem tego nieudacznicy i psychole na etacie Ministerstwa Oświaty wyżywali się na dzieciakach takich jak ja, gdyż wiedzieli, że pozostaną bezkarni.

Ja mam skrajnie inne podejście. Lubię się postawić, bo wiem, że warto. Choćby po to, żeby mój syn nie obrywał w dupę, co może skutkować ewentualnym wstrętem do nauki. Takim, jakiego ja się kiedyś nabawiłem.

Bo dziś już wiem, że edukacja to klucz do sukcesu i jedyna właściwie szansa na godne życie. Szkoda tylko, że zrozumiałem to trzydzieści lat za późno.

Następnego dnia idę do szkoły i uderzam prosto do dyrektora.

– Mojemu synowi zginęła w szkole książka – mówię. – Książka z biblioteki. Jak się nie znajdzie, będę ją musiał odkupić. Nie podoba mi się to, gdyż uważam, że w szkole nie powinny ginąć książki.
– Poszukamy tej książki, obiecuję – mówi dyrektor, z miną cokolwiek cierpiętniczą. – Na pewno gdzieś się zapodziała.
– Przy okazji – mówię, uśmiechając się cierpko. – Słyszałem, że inny dzieciak w klasie ma taką samą książkę. Też z biblioteki. Absolutnie nie rzucam oskarżeń, ale…
– Przyjrzę się temu, obiecuję – wzdycha ciężko dyrektor i po jego minie widzę, że facet ma mnie już dość. A nie wie jeszcze najlepszego. I ja mu nie powiem, niech sam to odkryje.

Następnego dnia książka się odnajduje. Tak jak się spodziewałem, w plecaczku małego Tyrone’a. Koniec końców, dyrektor zrobił dobrą robotę, choć nie mam wątpliwości, że tylko dlatego, że go nacisnąłem. W dodatku, mogę sobie wyobrazić, jak musiał się biedak spocić, kiedy odkrył, kto jest sprawcą kradzieży. Polityczna poprawność potrafi dać w kość.

Właśnie rozbrzmiał dzwonek i dzieciaki wysypują się z klas. Stoję na szkolnym boisku, a naprzeciwko stoi Tyrone ze swoim tatą Vincem. Szanuję Vince’a, bo wiem, że chłop ciężko pracuje, żeby utrzymać rodzinę. Ma w sobie tę determinację człowieka, który nie urodził się w tym kraju, który przyjechał tu, żeby zacząć wszystko od nowa, bo w jego kraju strzelają na ulicach z chińskich kałasznikowów i rżną się maczetami, ile wlezie. Zostawiając piekło za sobą, człowiek ma niesamowite ciśnienie, żeby tam nie wracać. Strach przed piekłem jest chyba najsilniejszą możliwą motywacją, zwłaszcza, kiedy nie ma się najmniejszych wątpliwości, że istnieje, bo widziało się je na własne oczy i przeżyło na własnej skórze.

Odkąd go znam, Vince zasuwa na nocną zmianę jako sanitariusz w szpitalu psychiatrycznym. Niechętnie mówi o swojej pracy, ale z tego co wspominał – to wyjątkowo paskudna robota. Ale Vince nie narzeka, co to, to nie.

– No już. Przeproś tatę Karola.

Dzieciak stoi obok ojca i patrzy się na mnie spojrzeniem mordercy przyłapanego na gorącym uczynku. Nie ma w nim żalu ani skruchy. Ziora na mnie tymi swoimi wielkimi, orzechowymi oczami, w których szaleje nienawiść.

Mały Tyrone. Wschodzące słońce naszej dzielnicy. Jedenastoletni chłopiec, który za parę lat będzie rządzić Boscombe. Ta pozerka na „’sup, bro” i „shizzle my nizzle” niebawem zmieni się w autentyczny lifestyle. Zapatrzony w swoich hip hopowych idoli podąży prostym szlakiem wytyczonym przez gangsterski rap. Oświecony przez raperskie disy zrozumie, że dostanie od życia tylko tyle, po ile odważy się sięgnąć. Kierując się prosta logiką pojmie, że w tej sytuacji nie opłaca się bać. Chłopak zdobędzie nóż, a potem klamkę i od razu będzie świetnie wiedział, jak ich użyć. Już teraz Grand Theft Auto to dla niego więcej niż zwykła gra, to jego handbook i konkretny plan na życie. Nie tak, jak w przypadku białych chłopaczków z bogatych domów, którzy grają w GTA i bredzą coś o West Coast style, ale tylko dopóki nie przerzucą się na Call Of Duty albo całkiem znudzą się konsolą. Tyrone pozostanie na zawsze wierny arcydziełu produkcji Rockstar North. To do tej gry zacznie urabiać rzeczywistość. Najpierw skroi komórkę dzieciakowi z sąsiedztwa, potem ukradnie rower. Zapali pierwszego skręta, wciągnie kreskę i poczuje się silny. Zauważy, że ludzie schodzą mu z drogi i zacznie to wykorzystywać. Może i zbierze kilka razy bęcki, ale w końcu sam wyśle kogoś na ER. Szybko wyrobi sobie imię, a potem szacunek wśród podobnych sobie, nastoletnich wannabes. To mu jednak przestanie wystarczać. Przez licznych kuzynów porobi kontakty w Londynie i ściągnie do naszego miasta towar. Zarobi pierwszą dużą kasę na handlu białym prochem, a następnie wszystko wpuści w nos. Narkotyki szybko pozbawią go resztek uczuć, pozbawią sumienia. Nawet kumple będą się go normalnie bać, bo zrobi się nieobliczalny. Otworzą się nowe możliwości, interesy wejdą na wyższy poziom. Kasa popłynie szerokim strumieniem, bo w tym biznesie dobrze jest znać podstawy ekonomii, ale bezwzględność jednak liczy się bardziej. Najlepsze nocne kluby będą go wpuszczać wejściem dla VIP-ów, najładniejsze bitches w mieście będą się kręcić wokół niego. Przez chwilę będzie głównym aktorem we własnym filmie, opartym zresztą wiernie na grze GTA. Aż wreszcie trafi na większego od siebie, a może nawet mniejszego, tylko z jeszcze większym ciśnieniem. Znajdą go w zaułku na tyłach Sainbury’s albo na mokrym piasku koło molo. Będzie leżał z dziurą w kształtnej głowie albo w swoim kamiennym sercu, a jego piękne, orzechowe oczy będą spoglądać w pochmurne, brytyjskie niebo z tą samą szaloną nienawiścią, z jaką gapi się teraz na mnie.

Momentalnie przechodzą mnie ciarki i zimny pot spływa po plecach, bo w całej rozciągłości dociera do mnie, z kim zadarłem. Ten jedenastoletni szczyl już teraz mnie przeraża, a raczej nie on, tylko potencjał zła, jaki w nim siedzi. Gnojek przeszedł na ciemną stronę mocy prawdopodobnie jeszcze w przedszkolu. Bestia w środku tylko czeka, aż urośnie na tyle, żeby wyrwać się na wolność.

Na razie dzieciak stoi na szkolnym boisku, lampiąc się hardo i prawdopodobnie lokując mnie w tym momencie na pierwszym miejscu swojej kill list. Każdy taki wredny, mały gnojek ma swoją listę wrogów do wykończenia. Wiem coś o tym, bo też taki byłem. Na mojej liście nauczyciel od geografii przez długie lata zajmował pierwszą pozycję, zaraz po nim była ruda polonistka.

I w tym momencie coś we mnie pęka.

Nachylam się nad nim, żeby sobie zapamiętał, że jak na razie jestem jeszcze od niego sporo większy. Spoglądam mu w te jego otwory, z których bucha czysta nienawiść, docieram wprost do jądra mrocznej, jedenastoletniej duszy. Musi to jakoś odczuwać, bo trochę się cofa i jego twarz przybiera wyraz jakby lekko zdziwiony.

– What’up, homeboy? What the hell’s wrong with you? – mówię, starając się jak najbardziej uwypuklić mój wschodnioeuropejski akcent, co jakoś nigdy nie przychodzi mi z trudem. – Real gangsters steal only proper shit, like phones and cash. Or bling bling and rides – cedzę, odnajdując w jego oczach światełko rozpoznania. – But books? Who the fuck steals books?!

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information