Spowiedź zmywaka (10): Flaszka

Jan Krasnowolski

„Choose life” – Irvine Welsh
Kamil zadzwonił jakoś tak zaraz po Świętach.
– Jest sprawa – powiedział. – Mam tu trzech takich, którym trzeba pomóc.

Jak Kamil mówi, że trzeba pomóc, to nie ma tu kitu. Spośród wielu ludzi, których tu poznałem, ten facet wyrobił sobie u mnie naprawdę mocną markę. Za solidność i rzetelność przede wszystkim. No i za bycie w porządku gościem. Ilu ludzi, odebrawszy telefon w niedzielę po południu, że mi rura pod umywalką cieknie, rzuca wszystko, przyjeżdża z narzędziami w ciągu pół godziny, naprawia fachowo w okamgnieniu, a na pytanie: „ile się należy?”, macha lekceważąco ręką.

– Jakoś się tam kiedyś rozliczymy.

Słucham więc uważnie historii Kamila. Sprawa wygląda tak, że wracając wieczorem do domu, przyuważył trzech bezdomnych Polaków. Kamil mieszka w centrum, w bocznej uliczce niedaleko Market Square. Kamienica, w której mieszka, sąsiaduje z drukarnią lokalnej gazety. Obok wejścia do kamienicy znajduje się nieużywane, tylne wejście do drukarni – wnęka w fasadzie budynku mieszcząca pięć betonowych schodów z podestem szerokim na półtora metra, długim na dwa i pół. Nad podestem umieszczono wylot wentylacyjny z drukarni, odsysający z budynku śmierdzące farbą drukarską, ale za to rozgrzane powietrze. Tam właśnie mieszkają. Podobno stracili pracę, potem mieszkanie i teraz nie mają gdzie się podziać. Podobno cały dzień chodzą po mieście w poszukiwaniu pracy, pytają po agencjach, ale jak na razie bez efektu, bo – jak wiadomo – styczeń to kiepski miesiąc na szukanie pracy. Na noc przychodzą na schodki, gdzie urządzili sobie legowisko – kilka warstw zgniecionych na płask tekturowych pudeł, na których się kładą i przykrywają starymi śpiworami. Choć temperatura zbliża się do zera, dzięki ciepłemu nadmuchowi z góry jakoś udaje im się przetrwać noc.

– Przecież nie może tak być, żeby nasi spali na ulicy, jak jacyś bezdomni – mówi Kamil.

Żyjemy tu wszyscy już prawie dekadę. Choć przyjechaliśmy z niczym, poza własnymi zdolnościami, chęcią do pracy, potencjałem i marzeniami, teraz wreszcie stanęliśmy na nogi. Mamy pracę, zakładamy własne firmy, robimy kariery. Mamy coraz lepsze samochody. Ubieramy się w coraz lepszych sklepach. Jadamy w coraz lepszych restauracjach. Mamy konta na facebooku, na które wrzucamy foty z wakacji w coraz bardziej egzotycznych miejscach. Mamy zdolność kredytową, na którą ciężko pracowaliśmy przez te wszystkie lata, a która pozwala nam kupować domy i mieszkania. Mamy konta w banku, mamy lokaty i karty kredytowe. Mamy środki, które coraz częściej wydajemy na zaspokajanie swoich przyjemności, rozwijanie pasji i realizowanie marzeń, na edukację naszych dzieci. Mamy miękkie sofy, na których możemy się wyłożyć po pracy, mamy swoje płaskie ekrany, na których oglądamy angielskie programy, bo jakiś już czas temu wypieprzyliśmy polskie satelity, kiedy to, co dzieje się w Polsce, przestało nas już całkiem interesować. Mamy zawsze pełne lodówki i barki, w których stoją markowe alkohole. Mamy zmywarki do naczyń i elektryczne otwieracze do konserw. Mamy swoje komputery, laptopy, tablety, kindle i smartfony oraz całą resztę kosztownego badziewia, które poniewiera się po naszym domu, utwierdzając nas w przekonaniu, że nie jesteśmy już bandą obciachowych Boratów, którzy najechali ten kraj, żeby nachapać się jak najwięcej i uciec z powrotem. Mamy swoje własne, uczciwie wypracowane miejsce w tym społeczeństwie, mamy ciężko wywalczoną opinię wschodnioeuropejskich twardzieli i coraz rzadziej zdarza nam się słyszeć fuckin’ Polish za plecami. Nasze dzieci mówią po angielsku bez śladu obcego akcentu i to miejsce uznają za swoje. Coraz więcej z nas ma już brytyjskie paszporty, coraz mniej osób wspomina o powrocie. Jasne, spełnione marzenia zawsze mają jakąś swoją cenę, niekiedy całkiem wysoką, ale tutaj płacimy ją jakby z większą ochotą, wiedząc, że transakcja odbywa się przynajmniej na uczciwych zasadach.

Mamy dobre życie, bo tego właśnie chcieliśmy i po to tu przyjechaliśmy.

Mamy przyszłość, jaką sobie wybraliśmy.

Jadę na miejsce obadać, jak wygląda sytuacja. Razem ze mną jedzie Arek, wydawca lokalnego polskiego tygodnika. Już w drodze zastanawiamy się, co można tutaj zrobić. Arek planuje napisać artykuł na pierwszą stronę. Ponieważ Święta właśnie przeszły i w każdym domu jeszcze stoi choinka, ludzi powinno to jakoś ruszyć, kombinujemy. Czytelnicy powinni się przejąć, że ktoś miał w życiu taki niefart. No i może ludzie jakoś się zbiorą i pomogą, w końcu jest nas w tej okolicy, lekko licząc, kilkanaście tysięcy. Na pewno się znajdzie ktoś, kto pomoże znaleźć mieszkanie, pracę i stanąć chłopakom z powrotem na nogi.

No bo przecież nie może tak być, żeby nasi spali na ulicy jak jacyś menele.

W centrum spotykamy się z Kamilem, który prowadzi nas na miejsce. Jest już zmrok, opatula nas zimny, styczniowy wieczór, nasiąknięty wilgocią jak brudna szmata zanurzona w lodowatej wodzie. Wilgoć w powietrzu sprawia, że choć temperatura jest wciąż powyżej zera, wydaje się, jakby była minusowa. W taką pogodę człowiek w ogóle niechętnie wychodzi z domu, spędzenie całej nocy na zewnątrz ciężko mi nawet sobie wyobrazić.

Trzech facetów siedzi na schodach.

Zarośnięci, ale tylko trochę. Ubrani w ciepłe kurtki i szare od brudu jeansy. Jedzą ciepłą zupę i makaron przyniesiony przez jakąś kobietę. Okazuje się, że to Portugalka, która mieszka w pobliżu i która podobnie jak Kamil przejęła się losem bezdomnych. Co więcej – kupiła im nawet telefon na kartę, licząc, że pomoże to chłopakom w znalezieniu pracy. Chłopaki dziękują jej grzecznie: „Senkju, senkju”, mówią i widać, że chcieliby powiedzieć więcej, ale nie potrafią. Kiedy Portugalka zabiera puste miski, zaczynamy z nimi rozmawiać. Każdy ma trochę inną historię. Jeden pracował na kuchni w hotelowej restauracji, ale go wygryzł zawistny Angol. Drugi został ściągnięty do pracy na farmie w Walii, gdzie po dwóch miesiącach ciężkiej harówy przy truskawkach został z dnia na dzień wywalony bez płacenia. Trzeci wspomina coś o robocie na budowie, która skończyła się nagle.

– A nie chcielibyście może wrócić do kraju? – pyta Arek. – Moglibyśmy zrobić zbiórkę wśród naszych, żeby kupić wam bilety powrotne.
– Nie ma mowy! Do Polski nie chcemy! – zaczynają mówić jeden przez drugiego. – Do Polski w żadnym razie, tam nic nie ma, nie mamy do czego wracać.
– No to jak wam można pomóc? – pyta Arek.
– Tak właściwie nic od nikogo nie chcemy. Tylko żeby tak mieć pracę, to my już byśmy sobie poradzili…
– Zobaczymy, co da się zrobić – mówię, po czym zapisuję sobie numer komórki, którą dostali od Portugalki.

Wracam do domu. Leżąc już w łóżku, oglądając film na trójwymiarowym ekranie w mojej sypialni, wciąż nie mogę pozbyć się widoku trzech nieogolonych facetów śpiących na kartonowym posłaniu. Przychodzi mi do głowy, że gdyby moje życie potoczyło się innym torem, być może też bym się teraz trząsł z zimna na jakiejś ławce, nie mając dokąd pójść i nie mając do kogo się zwrócić. Zbyt łatwo przyjmujemy pewne rzeczy, które nam się przytrafiają, za oczywistość. Rodzina, dom, praca – uważamy, że to wszystko dostaliśmy, bo na to zasługujemy, bo nam się należy.

Ilu naprawdę genialnych ludzi umarło z zimna na ławce w parku?

Jak na razie żaden z trójki bezdomnych nie wykazuje się jednak bystrością. Przynajmniej jeśli chodzi o prostą sprawę odebrania telefonu. Po kilkunastu próbach z mojej strony, wreszcie jakiś zachrypnięty głos odzywa się w słuchawce.

– Chodzi mi o tego budowlańca – mówię. – Mogę mu dać pracę na jakiś czas.

Prawda wygląda tak, że mam w firmie typowy dla stycznia przestój, więc w tym czasie kończę remont swojego domu. Piętro jest prawie skończone, została klatka schodowa, hall na parterze i jedna z łazienek. Do tego ocieplenie strychu, zmiana dachu nad pomieszczeniem gospodarczym i ogarnięcie garażu. O uprzątnięciu ogrodu już nie wspomnę. Robota, lekko licząc, na kilka tygodni.

– Szymon jest budowlaniec – mówi ten, co odebrał telefon. – Robotny chłop jest, nie pożałujesz.

Umawiam się, że podjadę rano, na ulicę, gdzie nocują, i zgarnę Szymona.

Kolejnego ranka odwożę dzieciaka do szkoły i ruszam w stronę centrum. Podjeżdżam na Albert Road, widzę, że na schodkach pusto. Tylko kartony wygniecione walają się na podeście. Próbuję więc dzwonić na komórkę, bez większej nadziei, że ktoś odbierze.

– Policja nas nad ranem przegoniła – mówi ten, co odebrał. – Szymon podejdzie tam za chwilę.

Czekam dobre pół godziny, wreszcie się zjawiają. Cała trójka. Brudni, wymięci, nieświeży. Z plecakami, z których wystają śpiwory i plastikowe butelki. Na mój widok Szymon podąża ochoczo do auta. Lokuje się na przednim siedzeniu, plecak wrzuca do tyłu. Kabinę pickupa wypełnia momentalnie smrodek brudnego chłopa i nieprzetrawionego alkoholu.

– Szefie – mówi jeden z pozostałej dwójki – a dla nas by jakiejś roboty nie było? Też na budowie możemy robić.
– Mam pracę tylko dla jednego – mówię. – Ale podzwoniłem po ludziach, podałem numer waszego telefonu. Na pewno niedługo ktoś się odezwie.

Po czym ruszamy, Szymon rozparty na przednim siedzeniu, dumny jak paw, tylko zerka w lusterko, czy koledzy mu zazdroszczą. Zauważam, że cokolwiek zielony na twarzy.

– Ty jadłeś coś w ogóle? – pytam.
– Ostatnio wczoraj, jak ta Portugalka nam przyniosła zupę. A potem to już nie…

Zjeżdżam na parking ASDA, gdzie mieści się też McDonald’s. Zamawiam człowiekowi zestaw śniadaniowy i dużą kawę. Zjada z apetytem, ja w międzyczasie próbuję się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Więc mówi mi, że ma trzydzieści pięć lat, czyli wychodzi, że jest o sześć lat młodszy ode mnie, co mnie naprawdę zaskakuje, bo z wyglądu oceniałem, że ma przynajmniej czterdziestkę. Mówi, że pochodzi spod Kielc, że jego rodzice wcześnie umarli, że brat go wygryzł z gospodarki, że pojechał w świat, bo w rodzinnej wsi nie było dla niego miejsca. Że w Anglii siedzi już cztery lata, że większość czasu spędził na budowach, że jak stracił robotę, to nie mógł znaleźć nowej, „bo z angielskim u mnie ciężko”. Że jak chodzi o budowlankę, to on wiele potrafi, nie mówi, że wszystko, bo jak ktoś mówi, że wszystko potrafi, to znaczy, że tak naprawdę chuja potrafi – ale on, Szymon, potrafi naprawdę dużo. Tylko gładzi się kłaść nie nauczył ani za kładzenie kafelek się nie bierze, bo łatwo spierdolić. Trochę mnie ta informacja rozczarowuje, bo – szczerze mówiąc – liczyłem, że chłop będzie w stanie mi pomóc właśnie przy gładziach oraz kładzeniu kafelek. Cóż, trudno, szczerość również trzeba cenić.

– Będziesz dostawał dniówkę do ręki. Do tego zawsze dostaniesz obiad, żebyś głodny nie chodził – mówię mu. – Z pieniędzy starczy ci na opłacenie jakiegoś pokoju, musisz coś sobie teraz wynająć. Na jedzenie jeszcze ci z tego zostanie. Potem wyrobisz sobie papiery, żeby cię można było zatrudnić oficjalnie. Jak sprawdzisz się u mnie, będę cię zabierał na inne roboty. Jest tylko jedna zasada…
– Co takiego, szefie?
– Ze mną nie ma w chuja grania. Zawalisz raz i się żegnamy.

Kiedy Szymon bierze się do roboty, ta pali mu się w rękach. Widać, że właśnie tego mu brakowało. Sprawnie przykręca ze mną plasterboardy na sufitach, potem bierze się za odparzanie starych tapet. Kiedy przychodzi pora obiadu, ledwo go mogę namówić, żeby zrobił sobie przerwę, normalnie tytan pracy. Wchodząc do kuchni ściąga zabrudzone buty, żeby nie pobrudzić marmurowej posadzki, a ja momentalnie zaczynam żałować, że go nie powstrzymałem przed tym szlachetnym gestem. Powinienem pamiętać, że smród jest nieodłącznym aspektem bezdomności, a ciepły prysznic nie jest luksusem dostępnym dla każdego.

– Jak skończysz jeść, to pójdziesz do łazienki i zrobisz sobie kąpiel – mówię. – Aha, i powiedz swoim kolegom, że mój kumpel Robert chce ich zaprosić do siebie. Nakarmi ich porządnie i wypierze im ciuchy.

Wieczorem jadę do centrum handlowego i w Sport Direct kupuję paczkę skarpet, majtki, jakieś podkoszulki. Oraz przybory toaletowe. Kiedy następnego ranka Szymon zjawia się u mnie, wręczam mu to wszystko.

– Naprawdę, nie trzeba było, szefie – mówi zawstydzony. – Ja bym sobie sam kupił…

Pytam, jak tam się wiedzie jego kolegom. Okazuje się, że ktoś tam się odezwał i zaproponował im pracę w kuchni. Właśnie dzisiaj mieli zaczynać.

– Ale ci koledzy… – macha ręką.

Wieczorem dzwoni do mnie mój przyjaciel Robert, cokolwiek podkurwiony.

– Moja żona nagotowała jedzenia. Ja pojechałem po tych chłopaków, bo tak się wcześniej z nimi umówiłem. I zgadnij co? Wcale na mnie nie czekali, telefonu też nie odbierają…
– To rzeczywiście chujowo – mówię, zafrasowany, bo tak właściwie to ja wkręciłem Roberta w pomoc tym ludziom. – Może im coś wypadło? Może zostali dłużej w pracy?
– To powinni do mnie zadzwonić – mówi Robert, którego dbałość o zasady jest powszechnie znana. – Ale wiesz co myślę? Jak ich zapraszałem, to postawiłem jeden warunek – że mają być trzeźwi. Jak tylko wyczuję od nich alkohol, to wypad.
– No tak, rzeczywiście wysoko postawiłeś im poprzeczkę.

Kolejnego dnia Szymon przychodzi do roboty spóźniony dobrą godzinę. Wygląda jak pół dupy zza krzaka, o ile już wcześniej tak nie wyglądał. Oko podbite. Zmiętolony. Nieświeży. W dalszym ciągu śmierdzący.

– Co jest z tobą? Miałeś się ogarnąć. Miałeś się wziąć w garść. Do kurwy, spójrz na siebie!
– Ech… – macha ręką zrezygnowany. – To przez tych moich kolegów.
– No właśnie, co z kolegami? Przecież im też ktoś znalazł pracę, na kuchni mieli robić.
– Szefie, prawda jest taka, że ci moi koledzy to się do roboty wcale nie garną. Im tylko flaszka w głowie. I jeszcze im nie pasuje, że tu pracuję. Powiedzieli, że im psuję wizerunek. Przed tą Portugalką, co nam przynosi kolację, i tak w ogóle.
– Jaki, do chuja, wizerunek? – czegoś tu jeszcze nie mogę ogarnąć, coś mi się jeszcze nie mieści w głowie. – Powiedz tym swoim mądrym kolegom, że wizerunek to najpierw trzeba mieć.

Tego dnia robota idzie Szymonowi fatalnie. Odparza stare tapety, ale pierdoli się z tym, jakby pierwszy raz w życiu trzymał narzędzia w ręku. W pewnym momencie nieomal spada z drabiny, a mnie aż ciarki przechodzą, bo momentalnie wyobrażam sobie całą aferę, jaka by się nakręciła, kiedy by się okazało, że nielegalny pracownik spadł u mnie w domu z drabiny i skręcił sobie kark. Albo choćby złamał nogę. Bo ten ćwok nawet ubezpieczenia nie ma ani żadnych innych papierów, chociaż zaproponowałem, że pomogę mu wszystko załatwić.

– Ty, Szymon, złaź mi z tej drabiny. Co jest z tobą?
– To z głodu, szefie. Nic dzisiaj nie jadłem i mi takie mroczki latają przed oczami.

Robię mu zaraz porządne jedzenie, które zjada z apetytem, a jakże. A potem spogląda na mnie tymi swoimi przekrwionymi oczami, zapadniętymi w poszarzałej, porosłej siwiejącą szczeciną twarzy.

– A picia by jakiegoś, szefuniu, nie było? Piwko jakie przynajmniej, zaraz by mnie na nogi postawiło…

Dopiero w tym momencie do mnie dociera, że jest już najebany w trzy dupy.

– Wiesz co? Wypierdalaj!

Jakiś czas potem kładłem nowe kable pod podłogą na piętrze. W pewnym momencie natknąłem się na jakąś przeszkodę między belkami, gdzie normalnie powinna być pusta przestrzeń. Szpara po wyjętej desce była za mała i nie mogłem tam wsadzić głowy, żeby zobaczyć, co blokuje. Włożyłem więc pod podłogę rękę z telefonem komórkowym i strzeliłem fotę. Spojrzałem na ekran i ze zdumienia opadła mi szczęka. Pod podłogą ktoś schował wielką, pustą butelkę po whisky, wcale nie z tych najtańszych. Całkiem nową, żeby nie było wątpliwości. Na dnie było jeszcze kilka kropel, które nie zdążyły wywietrzeć.

Artykuł napisany przez Arka, który ukazał się w jego tygodniówce, też miał swój zaskakujący efekt. Wkrótce po publikacji do redakcji zadzwoniła pewna kobieta z Polski. Okazało się, że jakimś cudem gazeta trafiła w jej ręce. A w niej, na pierwszej stronie, na zdjęciu z podpisem „Pomóżmy bezdomnym rodakom” dostrzegła swojego męża, który uciekł z Polski, żeby nie płacić alimentów.

– Przynajmniej teraz wiem, gdzie się ten skurwysyn podziewa – tak podobno powiedziała.

Widuję go czasami na mieście. Nie poprawiło mu się, wydaje się raczej, że równia pochyła, na której się znalazł, dramatycznie napiera stromizny. Teraz wygląda już na lat co najmniej pięćdziesiąt. Kręci się zwykle pod McDonald'sem na Boscombe, z kilkoma innymi menelami pracuje z zapałem nad swoim wizerunkiem. Cały dobytek w reklamówce, puszka najtańszego piwa w ręku i niedopałek wygrzebany z popielniczki, który tli się w kąciku ust. Zawsze, kiedy przechodzę, odwraca głowę i udaje, że mnie nie dostrzega.

Ja też jakoś unikam jego wzroku.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information