Spowiedź zmywaka (13): Temp

Jan Krasnowolski

Praca cleanera wcale nie była taka zła. Zaczynałem zawsze o dziesiątej wieczorem, kończyłem o szóstej rano. Jeździłem po magazynie platformą podnośnikową i odkurzałem regały. Ponieważ magazyn był gigantyczny, miał powierzchnię kilku boisk piłkarskich, niekończące się rzędy wysokich na kilkanaście metrów regałów oraz mnóstwo zakamarków, z pozoru wyglądało to na syzyfową pracę. Szybko jednak odkryłem, że wcale nie muszę się przemęczać. Musiałem tylko wyglądać na zajętego, a wszyscy wokół byli szczęśliwi.

Parkowałem platformę w jakiejś alejce, wyjeżdżałem na podnośniku pod sam dach i zaczynaliśmy gadać z PK, czarnym koleżką, z którym tworzyliśmy dwuosobowy team. Jak mi się nudziło, mogłem jeździć po magazynie elektrycznym autkiem ze szczotkami z przodu, ten samochodzik naprawdę zapierdalał. Często urządzaliśmy wyścigi z chłopakami, którzy jeździli na wózkach do przewożenia palet, bo każdy myślał tylko, co by tu zrobić, żeby zabić nudę. Ogólnie praca była mocno luzacka. Nikt mi nie mówił, co mam danego dnia zrobić, byle bym cokolwiek robił, bo jak się okazało – dwóch kolesi, którzy byli tu przede mną, nie robiło totalnie nic. Nawet nie udawali, że coś robią. Po prostu przesypiali zwykle całą zmianę na kanapach w pustym biurze i minęło dobrych kilka miesięcy, zanim kierownictwo się połapało i ich wywaliło. Ja na ich tle wychodziłem na pracoholika, choć naprawdę się nie przemęczałem.

Praca w nocy była męcząca sama w sobie i kiedy odsypiałem w dzień, często śniły mi się kilometry betonowej podłogi magazynu z namalowanymi żółtymi liniami.

Do dzisiaj mi się czasem jeszcze śnią te linie.

 

 

Mając luz w robocie, całą swoją energię poświęcałem za to na naukę języka. PK okazał się świetnym nauczycielem. Cierpliwie poprawiał mnie, kiedy coś przekręcałem, tłumaczył, dlaczego coś się mówi w ten, a nie inny sposób, oraz uczył mnie różnych slangowych grepsów. Dzięki niemu zrozumiałem, dlaczego niegrzecznie jest mówić do kogoś, że zobaczymy się w najbliższy wtorek1 oraz dlaczego piątek jest dniem poetów2. Wspierając się pomocą naukową w postaci YouTube'a na swoim telefonie, nauczył mnie odróżniać akcenty z poszczególnych części Zjednoczonego Królestwa – od szkockiego, przez irlandzki, walijski, północny aż do londyńskiego cockney’a.

PK opowiedział mi też o afrykańskiej elektronice.

Choć sam wychował się w Londynie (skąd został zesłany przez rodzinę do tego nadmorskiego zadupia, bo za bardzo narozrabiał w Hounslow, gdzie wcześniej mieszkał), chłopak wierzył święcie w moc afrykańskich czarów. Był przekonany, że za pomocą magii można kogoś dojechać konkretnie i definitywnie. Podobno tak załatwił swoją nauczycielkę.

W ogóle opowiedział mi dużo, nie tylko o Londynie, ale i o Ghanie, skąd pochodził.

Jednej nocy opowiedział mi historię o złodzieju, złapanym na miejskim targowisku. Wściekły tłum założył człowiekowi oponę na szyję, do środka wlano benzynę i podpalono. PK był świadkiem tego zdarzenia, miał wtedy zaledwie pięć lat. Powiedział, że nikt nie zabronił dzieciakom patrzeć, a spalone ciało nieszczęśnika leżało na zakurzonym placu przed domami przez cały dzień i całą noc, aż do następnego ranka, ku przestrodze dla innych. Ten okrutny lincz, który odbył się na jego oczach, wrył mu się chyba w psychikę, zapadł tam na całe życie, bo choć pracowaliśmy w magazynie pełnym drogich perfum i teoretycznie można było kraść ile wlezie, chłopak się nigdy na nic nie skusił.

Większość z pracujących na magazynie kradła bez skrupułów.

Nie raz podglądaliśmy, jak któryś z pracowników, myśląc, że go nikt nie widzi, brał ze zbiorczych kartonów butelki perfum i wpychał za pasek. Albo zgarniał całe garście drogich tuszów do rzęs, które pakował do foliowego worka i ciasno oklejał taśmą, żeby nie szeleściło.

Codziennie znajdowaliśmy w koszach na śmieci spłaszczone pudełeczka i zmięte celofany po markowych kosmetykach. Czasami, sprzątając magazyn, trafialiśmy na zachomikowane produkty, upchane w ciemnych kątach za regałami i czekające na swoją kolej do wyniesienia. Podsłuchaliśmy nawet, że między pewną grupą magazynierów krąży lista z wydrukowanymi lokacjami, która ułatwiała im znalezienie poszukiwanych produktów. Wszyscy wiedzieli, że perfumy można było kupić za pół ceny w sieci albo w jednym z pobliskich pubów. Nikt z tego nie robił historii.

Wychodząc z pracy o szóstej rano, przechodziliśmy przez punkt kontrolny. Na ścianie baraku ochrony, przy głównej bramie, znajdowało się urządzenie z przyciskiem. Ludzie ustawiali się w kolejce i każdy musiał wcisnąć guzik. Zielona lampka oznaczała, że możesz przechodzić, czerwona – że musisz poddać się kontroli. Rzecz w tym, że ochroniarz nie miał prawa cię dotknąć. Mógł poprosić o pokazanie zawartości kieszeni, ale zwykle ograniczał się tylko do pobieżnego przejrzenia plecaczka lub torby.

Większość ludzi, którzy kradli, wkładała sobie towar do majtek.

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak tanie, markowe towary, które kupujesz okazyjnie, opuściły swoje miejsce w magazynie? Teraz już wiesz – wywędrowały stamtąd w czyichś majtkach i lepiej ich nie wąchaj, bo wciąż mogą mieć na sobie smród spoconych genitaliów.

Ale to jeszcze nic – większość kokainy wędruje przez świat w czyimś tyłku, więc warto dobrze się zastanowić, zanim wciągnie się krechę.

Takie są fakty.

Narkotyki były w tej firmie codziennością, bez nich niektórzy nie byli w stanie pracować. Część przychodziła już naćpana na zmianę, inni znikali w kiblach, żeby wciągnąć kreskę albo szli za magazyn, żeby zapalić, a wszystko to robili po to, żeby wytrwać do rana. Pigułami też nie gardzono. Potem naćpani kolesie jeździli po magazynie wielkimi, ważącymi kilka ton podnośnikami widłowymi i ściągali z regałów załadowane wysoko palety, jebany cud, że nigdy nie doszło do tragedii. Czasami jednak komuś taka paleta spadała z wideł i potem przez godzinę trzeba było zbierać potłuczone kosmetyki z podłogi. Kierownictwo udawało, że nic się nie dzieje i problem narkotyków był ustawicznie spychany pod dywan. Kiedy coś się działo, na przykład udaremniono kradzież większej ilości towaru, a mózgiem spisku okazał się firmowy safety oficer, czyli „behapowiec”, popchnięty do tego występku przez swoje kokainowe uzależnienie, sprawę momentalnie wyciszano. I nawet kiedy jeden z team leaderów, trzydziestokilkuletni facet o imieniu Mark, zmarł w wyniku przedawkowania, o czym wszyscy wiedzieli, nadal udawano, że tak naprawdę nie ma żadnego problemu.

Zresztą do rasizmu podchodzono podobnie.

Choć oficjalnie polityka firmy zabraniała dyskryminacji kogokolwiek, ludzie są tylko ludźmi. Ci na kontraktach uważali się za lepszych od tych, co robili przez agencję. Na agencyjnych mówiono pogardliwie „temps”, jako skrót od temporary worker. Żeby było śmiesznie, niektórzy tempsi pracowali w firmie całe lata, dłużej od niejednego na kontrakcie. Zarabiając, oczywiście, znacznie gorsze pieniądze. Nazwanie kogoś tempsem było z założenia poniżające, a niektórzy nauczyli się wymawiać to słowo ze szczególną pogardą. Chodziło o to, żeby się samemu wywyższyć, bo jak ktoś jest marnym chujkiem i w dodatku ma tego świadomość, zrobi wszystko, żeby choć przez chwilę poczuć się lepszym od innych.

Polaków w firmie przybywało regularnie, większość była tempsami – czyli mieli tyle praw, co kot napłakał, za to mogli być zwolnieni z dnia na dzień. Ogólnie robili za popychadła i kozły ofiarne, tym bardziej że zazwyczaj trzymali uszy po sobie i przepraszali za to, że są. Nie raz i nie dwa słyszałem o „pierdolonych Polaczkach”, którzy zabierają pracę, albo o Eastern Europeans, którzy kradną, psują sprzęt i demolują kible. Było to podwójnie wkurwiające, ponieważ to właśnie Polacy z agencji byli tymi, którzy zasuwali najciężej, bo tym na kontraktach się po prostu nie chciało. A kible demolowali kolesie, których roznosiło, bo wciągnęli za dużą krechę. Ale wszystko zwalano na tempsów, bo tak się przyjęło, i w końcu tempsi nie mieli możliwości się bronić, bo większość z nich nie wiedziała nawet, o co chodzi.

Problem w tym, że dzięki mojemu czarnoskóremu przyjacielowi zaczynałem rozumieć coraz więcej, a im więcej rozumiałem, tym mniej mi się to podobało.

 

 

Na papierosa chodziło się na zewnątrz, pod wiatę ustawioną za budynkiem. Pewnego dnia poszedłem tam z niejakim Łukaszem. Ani go lubiłem, ani nie lubiłem, po prostu wychodziliśmy czasem razem na fajkę.

Tak było i tego dnia. Jak zwykle gadaliśmy sobie po polsku. Oprócz nas pod wiatą stało kilku Anglików. Przysłuchiwali się nam w milczeniu.

– Co to za gadanie po Polsku? – odezwał się nagle jeden, niejaki Dave. Powszechnie znany jako wyjątkowo rasistowski kutas. Polacy bali się go jak ognia.

Spojrzałem pytająco.

– Jak chcecie sobie gadać po polsku, to wypierdalać do waszej pierdolonej Polski. Tu jest Anglia, tu się mówi po angielsku!

Wykręcanie dymu tam na miejscu mijało się z celem. Gdybym mu tak po prostu dał w mordę, wyleciałbym z roboty od razu, nikt nie chciałby słuchać moich racji i w ogóle byłbym na przegranej pozycji. Jednak wiedziałem, że nie mogę tego tak zostawić, bo jak inni zobaczą, że nie było konsekwencji, to też mi zaraz zaczną tak jechać. Łukasz, który wówczas był tam już na kontrakcie i nie chciał sobie robić wrogów, zachował się jak miękka faja i powiedział, żeby to zostawić, bo i tak nic nie wskóram.

Olałem go i poszedłem na skargę do menadżera.

– Zostałem obrażony rasistowsko – powiedziałem. – Mam na to kilku świadków.

Menadżer westchnął ciężko i skrzywił się, jakby go ząb rozbolał.

– Zajmiemy się tą sprawą – powiedział.

No to się zajęli. Po swojemu, zamiatając pod dywan.

Dave bynajmniej nie wyleciał z roboty, dostał tylko pouczenie. Oczywiście spowodowało to u niego ciężką depresję i kolejne dwa lata spędził na chorobowym, niezdolny do jakiejkolwiek pracy. Podobno nabawił się nerwicy lękowej, która wzmagała się, kiedy słyszał w pobliżu polski język. O przeproszeniu mnie nie było mowy, na to się kutas zdobyć nie potrafił, a może po prostu się do tego nie poczuwał. Za to jakiś czas później przysłał mi zaproszenie na Facebooku. Tak, jakby między nami nic nie zaszło.

Na szczęście mój angielski był już na tyle dobry, że byłem w stanie wyrazić, co o nim myślę.

Drogi Dave” – napisałem. – „Właśnie dostałem twoje zaproszenie i szczerze – jestem co najmniej zaskoczony. Ty tak na poważnie? Może twoja pamięć nie najlepiej ci służy, ale ja wciąż pamiętam całe to rasistowskie gówno, jakim mnie potraktowałeś. To było jakiś czas temu, ale ciągle pamiętam, jak podle się z tego powodu czułem, zwłaszcza że nigdy mnie nie przeprosiłeś. Jak do diabła mógłbym teraz zostać twoim »przyjacielem« po czymś takim? Jeśli chodzi o ścisłość, uważam cię za jedną z najbardziej chamskich osób, jakie kiedykolwiek spotkałem, z obrzydliwym nastawieniem do innych i nie jest to wyłącznie moje osobiste zdanie. Generalnie wszyscy uważają cię za chuja. Nic dziwnego, że szukasz »przyjaciół« na Facebooku, ale zapomnij, że stanę się jednym z nich. Istnieją specjalne grupy wsparcia dla indywiduów takich jak ty, gdzie możesz znaleźć sobie podobnych. Anonimowi Koniobijcy3 to pierwsza, jaka mi przychodzi do głowy. Czemu nie spróbujesz tam poszukać przyjaciół?

Milczał przez równy miesiąc, zanim mi odpisał. Widocznie przetwarzał dane, które otrzymał, albo znowu pogrążył się w depresji, któż to wie? Ale kiedy wreszcie przysłał odpowiedź, ryknąłem śmiechem na całe gardło.

– „You twat4” – odszczeknął się kutas.

Od kiedy poradziłem sobie z Davem, wszyscy zaczęli uważać na to, co przy mnie mówią. I nie tylko przy mnie – zdali sobie sprawę, że każdy z nas rozumie coraz więcej i każdy może się postawić. W tamtym czasie w gazetach pisali o jakiejś fabryce, gdzie cała polska załoga w jednym momencie zbuntowała się i poszła do domu. Podobno produkcja stanęła w miejscu i firma była setki tysięcy w plecy. Nikt nie chciał tego przerabiać w naszym magazynie.

I chociaż PK, mój czarny przyjaciel, nie musiał łykać rasistowskiego gówna, załatwiono go jeszcze perfidniej.

Tak wyszło, że obaj awansowaliśmy. To znaczy dalej robiliśmy przez agencję, ale pewnego dnia, mniej więcej po roku harowania na nocnej zmianie powiedzieliśmy menadżerowi, że mamy już dość i odchodzimy. Wówczas ten nieoczekiwanie zaproponował nam szkolenie na kierowców podnośników. Ponieważ zawsze z zazdrością patrzyliśmy na kolesi kręcących bączki wielkimi wózkami widłowymi, przyjęliśmy tę propozycję. Zawsze to jakaś odmiana, wózkarz widłowy brzmi lepiej niż sprzątacz, no i zarabia trochę lepsze pieniądze. Poza tym, teraz na noce mieliśmy pracować tylko co trzeci tydzień, więc wszystko szło ku lepszemu. Szkolenie zrobiliśmy jeszcze razem, ale potem, żeby nie było za dobrze, rozdzielono nas. Ja poszedłem do teamu, gdzie większość facetów była starsza ode mnie, a kilku zahaczało o wiek emerytalny. Wszyscy byli w stosunku do mnie w porządku, z kilkoma się zaprzyjaźniłem. Już nikt nie nazywał mnie tempsem.

PK trafił gorzej – do teamu, gdzie był hardkor, ćpanie i podkradanie towaru. To się nie mogło dobrze skończyć. Nie, żeby zaczął z nimi ćpać albo kraść. Po prostu im podpadł, bo jednak od nich odstawał. Oraz zaczął trochę opierniczać się w pracy, co ich podobno raziło. To znaczy wszyscy się opierniczali, ale on był z agencji, więc oczekiwano, że będzie zasuwał. No i pewnego dnia ktoś podrzucił mu paczkę perfum do plecaczka.

Chłopak nawet nie musiał wciskać guzika, bo ochrona dostała cynk odpowiednio wcześniej. Wyleciał z pracy natychmiast, bo w takiej sytuacji nikt nie słucha tłumaczeń. Miałeś w torbie perfumy, to znaczy, że kradniesz, sprawa oczywista i ciesz się, że nie wzywamy policji.

Nie wiem, czy PK włączył w to afrykańską elektronikę, czy do głosu doszła zwykła sprawiedliwość życiowa, ale gość, który podrzucił mu perfumy, również wyleciał z roboty, kilka miesięcy później.

A ja zostałem tam przez kolejne cztery lata, jeżdżąc na wózkach i pisząc kawałki, które złożyły się na Afrykańską elektronikę.

 

Afrykańska elektronika

 

1 „See you next Tuesday”, co można również zapisać jako „C U Next Tuesday”, jest powszechnie rozumiane jako cunt czyli pizda i stosowane jako słabo zawoalowana obelga.

2 „Poet’s Day” czyli „Piss Off Earlier, Tomorrow’s Saturday” – ulubiona wymówka angielskich pracowników, żeby w piątek wcześniej skończyć pracę i pójść do pubu.

3 W oryginale napisałem „Wankers Anonymous”. Brzmi znacznie lepiej i myślę, że chuja skręciło, jak to przeczytał.

4 „Ty piździelcu” – mało oryginalne i ogólnie żałosne.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Polub stronę Jana Krasnowolskiego na facebooku

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information