Przypadki Piotra Polaka (7): Polityka dla radomiaka

Marcin Kępa

Piotr Polak i Melchior Ostrówski, goście o całkiem odmiennych charakterach, mieszkają w Radomiu. Wrócili tutaj po studiach polonistycznych i pracują w kulturze. Organizują wystawy, piszą teksty, łażą po mieście. Jak wszyscy inteligenci, stykają się z absurdami świata, ale że jest to Radom, odczuwają je w dwójnasób. Lokalne piekiełko przypala skrzydełka. Remedium na radomską rzeczywistość znajdują we wspólnym piciu alkoholu i długich, sokratejskich rozmowach o wszystkim i o niczym. Napędzają się tym samym i motywują do działania. W bliższym tle żyje ćwierćmilionowe miasto, raz lepiej, raz gorzej. W tle dalszym – Polska współczesna. Na pierwszym planie – zmęczony życiem Piotr Polak, tuż za nim – kreujący się na narodowego (na razie lokalnego) wieszcza Ostrówski.

Czy praca w radomskiej kulturze, marnie nagradzana, ma sens?
Czy Polak znajdzie wreszcie żonę?
Czy Ostrówski zrobi w końcu literacką karierę?
Czy komuś w Radomiu potrzebne jest lotnisko?
Czy Radom to miasto, czy sposób myślenia?

 

 

Przypadki Piotra Polaka. Głosy z Radomia (7): Polityka dla radomiaka

 

Piotr Polak w zasadzie był apolityczny. Nie podobała mu się żadna partia, choć światopogląd miał raczej skrystalizowany. Jednakże czuł głęboką niechęć do wszelkich politycznych ugrupowań, żerujących w jego opinii na naiwności obywateli. Popierał niektóre postulaty prawicy, zgadzał się z częścią programu lewicy, w detalach nawet przyklaskiwał ekstremom. Ale nikomu w stu procentach. A już najbardziej mierziła go obecność polityki w jego ukochanej kulturze, gdzie stanowiska i etaty w dużej mierze zależały od politycznych konotacji, a w wielu przypadkach też od rodzinnych powiązań. Wytworzyło to sieć pod-środowisk i pod-towarzystw wzajemnej adoracji, grup wspierających się lub spierających, gdzie sensowni artyści i animatorzy wałkowali się, jak w bębnie pralki, z miernotami i osobami z przypadku.

Ale Polak lubił, paradoksalnie, ten cały lokalny establishment, tych wszystkich quasi-włodarzy od kultury, którzy mieli z nią, w większości, tyle wspólnego co Piotr z zaawansowaną astronomią. To było uczucie ofiary perwersyjnie kochającej swojego kata (syndrom sztokholmski?), podświadomie dążącej do usprawiedliwienia podłych poczynań oprawcy, wspaniałomyślnie wybaczającej, byleby tylko zejść z trajektorii zainteresowania publicznego. Rzygał kolejnymi benefisami coraz to młodszych i przypadkowych artystów, na rzadko defekował już na samą myśl o kolejnym wernisażu, ograniczającym się w swej istocie do powieszenia kilku zdjęć w wyszczerbionych, lekko przybrudzonych antyramach, które przed chwilą niezbyt udatnie pucowała tanim detergentem sfrustrowana sprzątaczka, szepcząc pod nosem: „Kurwa, sztuki im się, jebanym, zachciało, a sprzątać po tym bajzlu nie ma komu”. Polak trwał w rozterce. Zwolnić się z tego gówna czy wytrwać w nim do zasłużonej, wymęczonej emerytury? Z przerażeniem i dreszczem niezdrowych emocji słuchał wiadomości w telewizji, gdzie ponuro wieszczono rychły koniec ZUS-u, KRUS-u, srusu i gusu. – Dlaczego? – pytał sam siebie zrozpaczony, lekko chwiejąc się przed lustrem. – Dlaczego wylądowałem w tej radomskiej czarnej du... mazi, kiedy rzeczywistość gdzie indziej jest dużo lepiej rokująca na przyszłość? Dlaczego? – powtarzał w kółko, stukając paznokciem w szybę okna swojej zadbanej kawalerki w śródmieściu. W tym oknie widział ciemność, a na jej tle własne, zatroskane i wykrzywione w egzystencjalnym bólu oblicze, po którym ściekały krople krwawego potu po dwunastogodzinnej harówce, podczas której on – wielki animator kultury, absolwent dwojga uniwersytetów – przestawiał stoły w sali koncertowej, nosił ciężkie podesty, kupował papier toaletowy w Tesco, podpierał chrypiący mikrofon i wieszał, wieszał te cholerne antyramy z byle czym w środku. – Sam się, kurwa, powieś – mruczał. A przecież... Przecież mogłem, cholera mać, inaczej. Gdzieś się pchać w tej Warszawie, może Krakowie, cisnąć, wyciskać, wypacać swoją pieprzoną karierę w kulturze rzędów wyższych. Napisać doktorat, powieść, książkę o współczesnej sztuce... Ale ja, durny, wróciłem do tego cholernego miasta i tu się męczę z byle czym.

Po chwili jednak jaśniejsza strona duszy sugerowała otrzeźwienie. Na ambicji Polaka zaczął grać patriotyzm lokalny. I wyniesione z licznych lektur przeświadczenie, że prawdziwy polski inteligent, nie jakiś tam pieprzony jajogłowy dekonstrukcjonista czy komparatysta, ale rodzony brat Stasi Bozowskiej, zawsze ma pod górkę. – Wszędzie jest podobnie – pocieszał się. Ale zaraz grdyka zaczynała mu latać z powrotem, bowiem przypomniał sobie wysokość ostatnich poborów. Obiecana podwyżka, rzędu 50 PLN brutto, została w ostatniej chwili cofnięta. Kasę przesunęli na wybicie pamiątkowych medali dla kombatantów, oczywiście z AK. Decyzja była ściśle polityczna; bez najmniejszych skrupułów wyrolowano Piotra i jego kompanów, aby tylko móc podlizać się trzęsącemu miastem, znanemu posłowi, z udowodnionym naukowo genetycznym patriotyzmem i legitymacją członka Armii Krajowej, choć urodzonego kilkanaście lat po wojnie. Ów polityk zresztą, o ironio, mienił się być człowiekiem kultury, podkreślał to nieraz przy okazji pokazywania się na różnych wystawach, koncertach czy spotkaniach, gdzie zawsze był witany i przemawiał do swoich zawodowych pobratymców, dodając im otuchy. Sam pracował kiedyś w domu kultury, nieźle malował – jak głosił folder jego indywidualnej wystawy – już od przedszkola, gdzie zainspirowała go twórcza świetliczanka. Talenta artystyczne, idąc tropem tekstu katalogu, rozwinął znacznie w wojsku (na parszywe, komunistyczne studia, rzecz jasna, się nie pokusił), ale potem tego świetnie zapowiadającego się animatora kultury pochłonęła polityka i genetyczny patriotyzm, zmuszający do rządzenia, a nie do żmudnej pracy u podstaw. Poza tym kasa, misiu, kasa była inna.

No i dla tej kasy Piotr gotowy był na pewne moralne ustępstwa. W chwili największej determinacji miał nawet ochotę zapisać się do jakiejś partii, oczywiście tylko i wyłącznie z ekonomicznych powodów. Myślał o obrotowym i obrotnym PSL-u, które pójdzie w koalicję z każdym, byleby rządzić, więc z Polakowej perspektywy było to ugrupowanie najbezpieczniejsze. Paru znajomych już to zrobiło, no i wkrótce jakieś posadki się znalazły. Ale zaraz pomyślał sobie, co na to powiedzą rodzice, inteligenci starej daty (choć ze sztuką lotów wysokich raczej nieobyci), którzy z chłopstwem i ziemią orną nie mieli nic wspólnego, a na wieś wyjeżdżali tylko na wakacje, i to rzadko. A syn, filolog, filozof i eseista w PSL? Nie. PO nie wchodziła w rachubę, w mieście rządziła od lat koalicja PiS i PSL, więc rządziła i Piotrem, pracownikiem miejskiej instytucji kultury. Zapisanie się do Platformy byłoby, w przekonaniu Polaka, zawodowym samobójem. Zaś do PiS – szczytem konformizmu. Zresztą, z kim i o czym miałby tam gadać? O antropologii kultury i Przybosiu? O nowych koncepcjach wystawienniczych? O literackich transgresjach? No, może od biedy o ekonomice kultury, ale jakoś to wszystko, ta cała lokalna polityka, jawiły się Piotrowi jako grząskie bagno. Podpompowywał go w tej opinii Ostrówski, dawny anarchista i miłośnik punka, który w towarzystwie ostentacyjnie nazywał wszystkich lokalnych decydentów debilami, co nie przeszkadzało mu ściskać się przy byle okazji z prezydentem miasta czy przewodniczącym rady miejskiej, wdzięcząc się do nich jak panienka.

– Muszę grać na dwa fronty – tłumaczył mu się Melchior nieraz przy piwie, kopcąc papierosa za papierosem. – Wiesz, ich trzeba wysadzić od wewnątrz, jak Wallenrod. Rozumiesz, trzeba pełzać milczkiem i łudzić despotę. A potem – cap! Za kark i wysiadka, panowie.
– Jak ich wysadzisz, panie prezesie? – pytał niepewnie Piotr.
– Jeszcze nie wiem – odpowiadał Ostrówski. – Ale jakoś to zrobię.

Mijały lata, a władza trzymała się mocno, mimo licznych wpadek. Melchior dalej grał na dwa fronty: przy Polaku mówił coś o zawiązaniu stowarzyszenia lokalnych inteligentów, które w cuglach wygra wybory samorządowe, zmiecie w pył dawny porządek, a raczej bałagan, i przejmie władzę w Radomiu; przy rozmowach z przaśnymi samorządowcami śmiał się z ich infantylnych dowcipów i kiwał ze zrozumieniem głową, kiedy po raz kolejny obwieszczali mu, że na kulturę to za bardzo kasy w miejskim skarbcu nie ma.

Powoli jednak obaj pięli się w hierarchii radomskiej kultury, byli już kierownikami działów, pisali ciekawe artykuły do gazet i udzielali się w mediach. Byli też jakoś aktywni społecznie, sporo działań realizując charytatywnie. Tylko z pieniędzmi było krucho, bo sektor kultury należał w Radomiu (i gdziekolwiek indziej też) do najgorzej wynagradzanego. Tkwili więc w radomskiej czarnej dziurze, goszcząc się często i debatując o lokalnym upadku pojęć: wernisaż, festiwal czy benefis. Przestrzeń publiczna Radomia podupadała coraz bardziej, zabytkowe centrum miasta lepiej wyglądało za niemieckiej okupacji niż obecnie. Tymczasem wciąż do najlepiej i najwyżej ocenianych przez lokalny establishment kulturalnych wydarzeń należały kombatanckie uroczystości upamiętniające kolejne nieudane narodowe zrywy, widowiska historyczne utrwalające stereotyp dobrych Polaków i złej reszty świata, otwarcia martyrologicznych, ściskających za gardło wystaw, no i wszystko, absolutnie wszystko, co w nazwie miało przymiotnik „katolicki” albo ofiarowane było w hołdzie Janowi Pawłowi II.

– To się w pale nie mieści – pukał się w czoło Ostrówski – żeby w ćwierćmilionowym mieście był taki beton.
– I asfalt – dodawał Polak, w kwestii budowy obwodnicy południowej.
– O „Żywej Bibliotece” w Radomiu1 mówiła cała Polska. Wstyd.
– Ja tam gejów nie lubię – mruczał Polak. – I Murzynów nie bardzo.
– A co ci oni przeszkadzają? – nadymał się Melchior.
– Nic. Ale jakoś tak żeby w dupę... No, niehigieniczne to jest.
– A Murzynów? Też, że w dupę? – wzdychał Ostrówski nad nietolerancją przyjaciela.
– No, nie. Ich tak jakoś z... ja wiem... – plątał się Polak.
– Ty normalnie jesteś faszystą!
– Tak jest, panie prezesie.

I tak to się toczyło. Politycy mieli się dobrze, oficjalnie wszystko wyglądało całkiem ładnie, Polak i Ostrówski jakoś tam sobie radzili. Narzekali, fakt, ale przecież zawsze mogło być gorzej. Tymczasem zima skuła Radom lodem i nie zanosiło się na rychłą odwilż.

1Głośna sprawa związana z usunięciem przez lokalne władze z jednej z miejskich instytucji kultury w Radomiu projektu edukacyjnego „Żywa Biblioteka”, w której jednym z gości miał być zadeklarowany gej. Ostatecznie impreza, propagująca tolerancję wobec mniejszości, będąca częścią Spotkań z Kulturą Żydowską, została przeniesiona do prywatnego lokalu.

• • •

Przypadki Piotra Polaka. Głosy z Radomia – spis odcinków

• • •

Marcin Kępa (ur. 1977, w Radomiu) – pisarz, publicysta, animator kultury. Absolwent polonistyki UW i zarządzania kulturą UJ. Współpracownik „Gazety Wyborczej”, gdzie prowadzi stałą rubrykę „Literacki Atlas Radomia”. Współautor (z Ziemowitem Szczerkiem) zbioru opowiadań Paczka Radomskich oraz autor książki Twierdza Radom. Napisał teksty do wielu popularnonaukowych i naukowych wydawnictw poświęconych rodzinnemu miastu, m.in. Radom. Spacer sentymentalny i Na pamiątkę. Radomianie na starych fotografiach. Opowiadania publikował w ukraińskim „Granosłowije”, „Gazecie Wyborczej” i „Miesięczniku Prowincjonalnym”. Wieloletni pracownik Ośrodka Kultury i Sztuki „Resursa Obywatelska” w Radomiu, w którym kieruje Działem Dziedzictwa Kulturowego. Twórca Klubu Dobrego Filmu i Radomskiego Festiwalu Filozofii „Okna” im. prof. Leszka Kołakowskiego. Od 2010 r. prezes Radomskiego Towarzystwa Naukowego. Laureat Radomskiej Nagrody Kulturalnej za 2013 r. Kocha skomplikowaną i trudną miłością swój prowincjonalny Radom, dlatego czasami mu tu ciasno i wyściubi nos poza rogatki. Tylko po to, żeby przekonać się, że wszędzie jest podobnie, a Radom to Polska w pigułce.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information