Fazy i zwały X muzy (8): Breaking the Taboo & Maria łaski pełna

Julia Girulska

Gdyby w codziennej praktyce „radzenia sobie” umieć stosować efekt Pollyanny (tzw. Pollyannaism), czyli rodzaj pokrętnej „logiki” uwypuklającej pozytywne strony danego zdarzenia i równocześnie ignorujące jej przykre, nieprzyjemne aspekty, to z mojego wielogodzinnego pobytu na lotnisku w Caracas, podczas którego zostałam poddana złożonej i w pewnym sensie brutalnej kontroli antynarkotykowej, można by było wysunąć krzepiące wnioski. Ale co jeśli tak się nie umie?

Biofeedback stosowany 100 lat temu przez Pollyannę, bohaterkę powieści Eleanor H. Porter pod tym samym tytułem, nie różnił się wiele od wyśmiewanego przez Voltaire’a leibnizowskiego optymizmu, do wykładni którego posłużyła mu postać naiwnego (nomen omen) Kandyda. Pollyanna, w przeciwieństwie do Kandyda, który widział we wszystkim celowość boskiego planu, rozsławiła swoje idiotyczne imię dzięki upartemu stosowaniu mechanizmu zaprzeczania nieprzyjemnym faktom. Charakterystycznym przykładem na ową „zabawę w radość”, jakiej nauczył Pollyannę jej ojciec, była z pewnością wymuszona radość w sytuacji, w której zamiast wymarzonej lalki Pollyanna dostała od Koła Opieki drewniane kule dla inwalidów. Pozytywnym aspektem całego zdarzenia miała być – zdaniem jej ojca – okoliczność, że Pollyanna kul nie potrzebuje, bo nogi ma zdrowe, więc zasadniczo ma także powody do radości. Przekarmieni przez 4chan smutną wiedzą o otaczającym nas świecie, nie jesteśmy – jako pokolenie – tak skłonni szafować nadwyżkami nadwątlonego optymizmu życiowego i tak bezwarunkowo łaknąć doświadczeń wszelkiego rodzaju, jak mogli sobie na to pozwolić jeszcze nasi dekadenccy prapradziadowie. Słowem, nie cieszy nas już ta drewniana kula – chcemy lalki.

 

Ależ Panie Celniku, jeśli nie w żołądku, to jak?

 

Niedawno w Małopolskim Ogrodzie Sztuki w Krakowie odbyło się spotkanie wokół filmu Breaking the Taboo z 2011 r. (reż. Cosmo Feilding Mellen, Fernando Andrade), który wprowadza nas w kontekst trwającej od przeszło 50 lat, prowadzonej przede wszystkim przez Stany Zjednoczone, światowej Wojny z Narkotykami (War on Drugs). Film – pełen wypowiedzi „nawróconych”, emerytowanych polityków wagi ciężkiej (Jimmy Carter, Bill Clinton, Fernando Henrique Cardoso i inni) – przedstawia kontrowersyjny projekt wspierany m.in. przez wyżej wymienionych. A musicie wiedzieć, że każdy z tych gości ma swoje za uszami, jeśli chodzi o dawne zasługi zdobyte na polu bezwzględnej walki z narkotykami i z ich konsumentami. Realizacja tego projektu nie byłaby możliwa, gdyby szacowni dżentelmeni w końcu nie uderzyli się w pierś i nie powiedzieli: „Popełniliśmy błąd. Twarda polityka antynarkotykowa nie pomogła, a wręcz sprawę pogorszyła. Wiemy coś o tym. Trzeba całkowicie zalegalizować narkotyki”. Wow. Wyobrażaliście sobie kiedyś Billa Clintona, tożsamego z pojęciem Ameryki w czasach, kiedy pierwszym większym politycznym skandalem, w jaki się angażowało będąc nastolatkiem niezainteresowanym jeszcze polityką, była gorąca sprawa: „zrobiła mu go czy nie zrobiła?”, który wyznaje, że jego brat był uzależniony od kokainy? Ja w każdym razie sobie nie wyobrażałam.

Projekt aktywistów – przy silnym zaangażowaniu polityków mających własne, często straszliwe doświadczenia w wojnie z narkobiznesem (byli prezydenci Kolumbii, Brazylii, Meksyku) – postuluje całkowite przekierowanie pieniędzy lekką ręką wydawanych na de facto wojskowe operacje wymierzone w uprawy – na anulowanie wojny ze środkowo- i południowoamerykańskimi kartelami, legalizację (już nawet nie depenalizację!) wszystkich narkotyków, opodatkowanie rodzimej produkcji heroiny oraz leczenie i pomoc uzależnionym. Śmiała, a nawet trochę demagogiczna propozycja, ale skoro wysuwają ją ludzie, którzy zęby zjedli na walce z narkotykami, to może coś w tym jest? Dużą zaletą tego filmu jest zaakcentowanie społecznego i lokalnego tła produkcji oraz transportu dragów w inne części świata; wyraziste przedstawienie sytuacji najbardziej poszkodowanych – tych, którzy tracą bliskich (matki, siostry, żony) w wojnach karteli; tych, których uprawy znajdujące się nieopodal nielegalnych upraw są dewastowane z powodu pechowego sąsiedztwa; i wreszcie tych, którzy nie mają za bardzo szansy na to, by uprawiać coś innego niż główki maków lub liście koki, bo nic innego nie zagwarantuje utrzymania rodziny. Dla tych, którzy chcą podpisać się pod petycją popierającą ten rewolucyjny projekt.

Na liście przygotowanej w 2012 r. przez meksykańską organizację pozarządową Bezpieczeństwo, Sprawiedliwość i Pokój (ironiczne, czyż nie?) wśród pięćdziesięciu miast o najwyższym wskaźniku zabójstw na 100 tys. mieszkańców, tylko siedem nie leży w regionie Ameryki Łacińskiej i Karaibów. W zestawieniu pod uwagę brane są miasta mające powyżej 300 tys. mieszkańców, których dane dotyczące ilości morderstw zostały podane do wiadomości publicznej. Stolica Wenezueli, Caracas, od lat nie wypada poza pierwszą piątkę zestawienia, będącego, jak sądzę, solą w oku każdego „¡Pa'lante Comandante!” sprawującego władzę w państwach-sierotach po Simónie Bolívarze. Na marginesie mówiąc, najłatwiej jest zostać zamordowanym w Hondurasie, ale wracając do Wenezueli, to pogrążające się w przemocy Caracas dzierży palmę pierwszeństwa jako najniebezpieczniejsza stolica świata, ze swoimi 118,8 morderstwami na 100 tys. mieszkańców.

 

''Caracas sangrante'', fot. Nelson Garrido

 

W Caracas miałam być tylko przejazdem, ale jako że lotnisko oddzielone jest od miasta wysoką, porośniętą dżunglą górą – przesłaniającą widok – to „być tylko przejazdem” staje się mierną przechwałką. Jak przystało na owoc zakazany, kusiła mnie perspektywa skonfrontowania się ze stolicą skąpaną we krwi jak halalowa ubojnia. Odradzono mi to jednak. Szwendam się więc po lotnisku, przymierzając bezkształtne sombreros w oczekiwaniu na wieczorny samolot powrotny, aż tu nagle: słyszę z megafonu znajome nazwisko. Moje. Zastygam przy płaceniu za sproszkowane kakao. Wiem, że w wenezuelskiej ruletce można co najwyżej wygrać szczegółową kontrolę osobistą, z której nie wraca się z uśmiechem. Czy to teraz?

Pokoik z fototapetą przedstawiającą błyszczącą obietnicami socjalistycznego raju plażę na Margaricie (wracających stamtąd Polaków najczęściej łapie z narkotykami tutejsza policja), kamienne twarze umundurowanych młodych mężczyzn, z nieodłącznymi karabinami maszynowymi swobodnie dyndającymi na ramieniu (noszą je z nonszalancją Jamesa Deana zarzucającego sobie dżinsową kurtkę na ramię) – nie pozostawiają nadziei, że coś się tu ugra uśmiechem, sytuacja podpowiada, żeby tego nie robić; patrzeć w oczy czy nie patrzeć? W pierwszej kolejności biorą się za bagaże – Jezus, czemu pozwoliłaś znajomemu włożyć drewnianego tukana, kajmana i jaguara wyrzeźbionego przez Indian do swojej torby? a co, jak...? a co, Jeśli...? no i pięknie, połamali czekoladę; a co, jak znajdą przy mnie marihuanę, której przecież nie mam? ale jeśli mi ją złośliwie podrzucono? albo jak znajdą, bo nie wiem, że mam, bo ktoś mi kiedyś ukrył w torbie-nerce dla kawału; o, albo leży gdzieś tam zbłąkana lufina? jak ja się z tej lufiny wytłumaczę? Poważna, umundurowana dziewczyna z włosami w kitkę i wielką opaską na rękawie zielonego munduru, na którym złotą nicią wyhaftowano El Comando Antidroga de la Guardia National, obmacuje mnie obcesowo i metodycznie – spokojnie, już raz dziś przez to przechodziłaś; każdy dziś to przeszedł; nie może nic znaleźć, bo nic nie masz, ale co z cholernym tukanem? jestem turystką; ręce mi się pocą; domyślam się, że trzeba płacić ekstra (tu nie przejdą afrykańskie łapówki – za kwotę 1 euro można było wywieźć garść szmaragdów w tyłku), tutaj panuje pełen profesjonalizm oparty na elementarnych zasadach nadużywania władzy, a bolivarów już nie mam; po co ci było to durne kakao, dziewczyno, by wydać walutę, bo się jej i tak już nigdzie nie wymieni, a teraz nie masz nawet na łapówkę. Zostaję wyprowadzona do vana, oblepia mnie wilgoć sięgająca 86 procent (mam zegarek ze wskaźnikiem, może dam im ten zegarek? rzecz szalenie praktyczna w tym klimacie, kto by nie chciał takiego zegarka, co mi po nim w Polsce, czy w ogóle tam wrócę? Ojczyzno!), ciepłe powietrze drga, załamując kąt, pod jakim zdezelowane chevrolety ślizgają się po asfalcie; wygląda na to, że jednak zobaczysz Caracas, dziewczyno.

Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że mam strasznego pecha; że tym vanem faktycznie jedzie się do nieodległego, ale jednak skrytego za górą Caracas, i że będą mi badać żołądek promieniami X. Za przyciemnionym oknem toczyło się życie metropolii, o jakiej nie śniłam. Poustawiane na zboczu góry, zrujnowane, prowizoryczne szopy wraz z ekskrementami toczyły się w dół jak lawina w rynsztoku. Rozrzucone na wzgórzach ranchos nie poradziły sobie z dopiero co minioną porą deszczową i jak prawdziwy kataklizm obsuwały się ku bogatszym dzielnicom. Z drugiej strony, zapierające dech w piersiach arterie czteropasmówek, poskręcane ślimaki triumfujących socjalistyczną myślą techniczną zjazdów z autostrady, niewalące się wieżowce – słowem, rozmach Bukaresztu. Potem musiałam się rozebrać do bielizny, stanąć przed rentgenem, zapytać siebie samą, czy na pewno nie połknęłam niechcący jakiejś kapsułki z kokainą i o tym zapomniałam, odpowiedzieć sobie przecząco, oddać zegarek w postaci łapówki, i po kolejnej godzinie formalności być wiezioną z powrotem. Zdążyłam. W podróży pozostało mi korzystanie z nieograniczonego dostępu do alkoholu i słuchanie bez przyjemności Music for Airports Briana Eno (na wyposażeniu samolotu) przez kolejne 10 godzin lotu.

 

Kapsułki z kokainą, których nie miałam w żołądku

 

Kolumbijsko-amerykański film Maria łaski pełna z 2004 r. (reż. Joshua Marston) to w pewnym sensie typowy przykład kina latynoamerykańskiego, czyli: zmagamy się z tematem filmowym po bożemu. Tak, jakbyśmy musieli przerabiać całą historię ewolucji języka filmowego od początku, bo nikt wcześniej przed nami tego nie zrobił. Filmy w Ameryce Łacińskiej kręci się tak, jakby Jerzy Płażewski zastawił w lombardzie swoją maszynę do pisania i się zapił. Prostota tych filmów często wiąże się niestety z ich przewidywalnością. W przypadku Marii… jakoś to się jednak broni, bo odsłonięcie kulisów pracy mułów (a właściwie „mułek”) narkotykowych jest samo w sobie na tyle ciekawe, że można wybaczyć twórcom filmu irytujące schematy typu: siedemnastoletnia bohaterka pochodząca z biednej rodziny, w której kobiety muszą sobie radzić same, zachodzi w ciążę, potrzebuje pieniędzy, poznaje chłopaka, który obiecuje jej pomóc, proponuje ryzykowne zlecenie... itd.

Właściwie to trudno rozpatrywać ten film w kategoriach kina narkomańskiego, bo nie mówi bezpośrednio ani o doznaniach związanych z zażywaniem narkotyków, ani o refleksji następującej w wyniku ich konsumpcji; nie konfrontuje też z odmienną optyką. Lecz jeśli uznamy, że połknięcie pięćdziesięciu kapsułek z kokainą to specyficzna formą ich zażycia, bo niewątpliwie jest to przyjmowanie narkotyku do własnego organizmu (błaga się wtedy los o coś odwrotnego niż zazwyczaj – „żeby tylko nie weszło!”), to możemy pochylić się w tekście i nad Marią łaski pełną. Film przybliża techniczne szczegóły transportu narkotyków, dość prozaiczne, ale przez to interesujące, np. jak ćwiczyć, żeby połknąć kapsułkę bez odruchu wymiotnego? Co zrobić, gdy w samolocie trzeba się wypróżnić, podczas gdy w żołądku zalega ładunek cenniejszy niż życie?

Postać Marii wydaje się być zaskakująco dojrzała i zrównoważona jak na swój wiek, co można jednak tłumaczyć zwykłą, „chłopską” prozaicznością, która spełnia się w dążeniu, by zapewnić lepszy byt sobie i przyszłemu dziecku. Na początku filmu obserwujemy Marię, jak o świcie jedzie z rówieśnicami do oddalonej od jej wioski fabryki kwiatów, w której układa różane bukiety. Ta mechaniczna, manualna praca, wymagająca tempa i koncentracji, jest dla dziewczyny tożsama z życiem, którego nienawidzi, bo w identycznym wymiarze prowadzą je jej koleżanki i inne znajome kobiety. Bunt Marii wobec tej nierozwojowej perspektywy staje się motorem napędzającym fabułę filmu. Obserwując, jak pracochłonnym zajęciem jest mechaniczne wykonywanie bukietów róż (choć ciesząc się nimi raczej nie myślimy, że ktoś mógł nie uzyskać pozwolenia na wyjście do toalety wyrabiając swoją normę) zaczynamy rozumieć, że prawdziwym tematem obu wspominanych w tym tekście filmów nie są narkotyki, ale wyzysk. I że w „naszym świecie” nie ma nic za darmo. Głośno zarzekając się, że negujemy Nike, bo wykorzystuje dzieci, że nie pijemy kawy w Starbucksie, bo chcemy być fairtrade, że torebki tylko z ekoskóry i takie tam duperele, zagłuszamy zaledwie swoje wyrzuty sumienia, podszeptujące nam, że świat posunął się już znacznie dalej w niesprawiedliwości i wyzysku. Nawet głupi bukiet róż, wyabstrahowany i przetworzony przez kulturę tak, że nie przywodzi na myśl niczego innego poza tym, czym stał się jako produkt końcowy: wyrazem wdzięczności, symbolem miłości, przyjaznym gestem – jest tak naprawdę okupiony niszczącą wyobraźnię pracą, a każda kreska, którą wciągamy, jest na wagę cudzego życia. W związku z powyższym, do każdej kreski należy podchodzić z szacunkiem i całować jak chleb, który spadł na podłogę. Halo! Proszę nie rozsypywać kokainy!

• • •

Fazy i zwały X muzy – spis odcinków

• • •

Julia Girulska (ur. 1986) – zawód wyuczony: filozofka, zawód wykonywany: operatorka kamery. Jeździ po świecie; patrzy, jak ludzie łowią ryby; nawraca myśliwych; kocha zwierzęta. Kino od zawsze było jej bliskie, kino narkotykowe – dopiero, odkąd dorosła.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information