Fazy i zwały X muzy (11): Mad Men S6E8

Julia Girulska

Jonatan Szynka, szerzej znany jako Donald Sukiennik (dla przyjaciół Don), traci ostatnio grunt pod nogami. Jego niezawodny do tej pory instynkt gubi punkty orientacyjne w gąszczu rozrośniętego ego i zalewających go wzburzonych fal, których bursztynowy kolor do złudzenia przypomina whisky.

W szóstym sezonie serialu Mad Men scenarzyści pochylili się nad losem rozgoryczonych fanów i dali im do zrozumienia, że główny bohater ma ewidentny problem alkoholowy. W końcu. Ileż można bezkarnie pić od rana w pracy i drażnić tym uczciwych widzów, którzy też by przecież tak chcieli. Koniec tego dobrego, Don. Najlepsze lata już za Tobą.

 

 

Świetny szósty sezon w dużej mierze dedykowany jest upadkowi Dona Drapera, głównego bohatera – byłego dezertera i sieroty ukrywającego przed światem swoją przeszłość – a obecnie błyskotliwego, władczego dyrektora kreatywnego w jednej z najlepszych agencji reklamowych w Nowym Jorku. Don nie zdaje sobie do końca sprawy, że coraz częściej naraża się na śmieszność i że nie nadąża za przemianami obyczajowymi, postępującymi w miarę rozwoju fabuły rozgrywającej się na przestrzeni burzliwych lat 60. Przez pięć sezonów mogliśmy oglądać, jak Don zwycięsko wychodzi z każdej słownej potyczki; jak z elokwencją zadziwiającą nawet jego najbliższych współpracowników przedstawia śmiałe wizje ekstrawaganckich kampanii reklamowych, i jak w każdej dziedzinie, może poza życiem rodzinnym, odnosi sukcesy. Napięcie stopniowo opadało, serial – poza nielicznymi ekscentrycznymi wstawkami, które podtrzymywały jego wysoką pozycję – brnął powoli, acz uparcie, w obyczajową operę mydlaną. Aż tu nagle – dość niespodziewanie nastąpiło wyjście poza ramy tego typu realizacji.

Częściowo wymusił to sam schemat produkcji, oparty na chronologicznym przebiegu fabuły i na historycznym kontekście przedstawianych przemian społecznych – czas w serialu płynął, i oto znaleźliśmy się w napęczniałym od wydarzeń roku 1968. W większej jednak mierze wpływ na oryginalność stylu, z jaką zrealizowany został szósty sezon, miała świadoma decyzja i geniusz scenarzystów, którym wprowadzenie narkotyków w fabułę otworzyło furtkę do eksperymentów formalnych i pozwoliło odświeżyć problematykę oraz psychologię postaci. Serial Mad Men, nagrodzony piętnastoma statuetkami Emmy – oglądany nawet przez moją babcię, do tej pory wierną tylko Modzie na sukces przypieczętował tym sezonem swój powrót na szczyty sztuki filmowej i przygniótł swoim zawstydzająco błyskotliwym scenariuszem coraz bardziej niewystarczające, klasyczne, półtoragodzinne narracje filmowe. Przygniótł, lecz zrobił to majestatycznie i z klasą, jak – nie przymierzając – serialowa Joan swego szefa, Rogera.

 

 

Wszystkim, którzy nie mieli okazji zapoznać się z tym, znajdującym się na siódmym miejscu listy 101. Najlepiej Napisanych Telewizyjnych Seriali Wszech Czasów, dziełem, polecam zapoznać się na początek z krótkim, ale jakże użytecznym tekstem pt. Jak udawać, że oglądałeś Mad Men. Ten mini-przewodnik, za pomocą kilku skutecznych tricków, pomaga wyjść z twarzą z niejednego party, którego tematem przewodnim są perypetie pewnej sekretarki, która stała się copywriterką (Peggy), a także niejakiego dezertera, który został dyrektorem kreatywnym (Don). Nie obiecujcie sobie jednak po nim za wiele. Porady w nim zawarte są jak kawałeczki kiełbasy rzucone wściekłym dobermanom strzegącym posesji, na którą chcecie się włamać. Na chwilę odwrócą ich uwagę od Waszych zamiarów, ale dozgonnej sympatii tymi ochłapami sobie nie zaskarbicie

W przekomicznym ósmym odcinku szóstego sezonu pt. The Crash narkotyki zostają zaprzęgnięte do ciężkiej, korporacyjnej roboty – mają wspomóc kreatywność przemęczonych pracowników agencji reklamowej. Począwszy od awansujących sekretarek, przez czarnoskóre kobiety przyjmowane na swoje stanowiska w ramach akcji afirmatywnej, wpływ przemian obyczajowych manifestowany jest przez eksperymenty bohaterów z narkotykami: z kwasem, z haszyszem, a w omawianym tutaj odcinku – z amfetaminą, występującą pod tajemniczą nazwą „SCDPCGC”. Jak wyjawia zaproszony do firmy lekarz-drug-designer, to jego autorska mieszanka – serum energizujące czyli kompilacja witamin B oraz łagodnych stymulantów. To „24 do 72. godzin nieprzerwanej kreatywności, skupienia, energii, pewności”, niewskazane przy chorobach serca.

O ile w poprzednim sezonie Roger Sterling (prezes agencji) miał okazję próbować kwasa na eleganckim przyjęciu, w otoczeniu kobiet w perłach i jedwabnych golfach ecru, o tyle w odcinku The Crash następuje demokratyzacja używek i przesunięcie ich punktu ciężkości z bycia towarzyską ciekawostką à laseans ze stolikiem” na egalitarny, wręcz „sportowy” dostęp do wglądu w istotę rzeczy. Roger, zagorzały plutokrata, nie jest najwyraźniej gotowy na tę rewolucję, bo zaraz na początku zostaje odwieziony do szpitala – jego serce nie zniosło dobrze zastrzyku z fety czy raczej upadku własnych, elitarystycznych ideałów? Cała korporacyjna perfidia odsłania się jak na dłoni, czyniąc z rzeczonego stymulanta rodzaj kawy z automatu i, dodatkowo zagarniając pulę ludzkiej wyobraźni i efekty intymnych doświadczeń na rzecz wąsko pojętego interesu firmy oraz mitycznego Klienta (figury napędzającej fabułę). Nie wszystkim w agencji jest w smak to farmakologiczne uwolnienie kreatywności, ponieważ eksperyment obejmuje tylko mężczyzn, i to tych przemęczonych, tak jakby Peggy (główna copywriterka) nie mogła być przemęczona. Fakt, ona nie pije w pracy whisky, więc co właściwie miałoby ją tak zmęczyć?

 

 

Zatem, mimo pozorów zachłyśnięcia się przez cały zespół nową, wspomagającą pracę twórczą metodą, do niektórych dociera wyzyskujący aspekt praktyk, po jakie sięgnęła agencja, aby uzyskać maksimum produktywności oraz owocne nadgodziny swoich pracowników. Postawmy się w obrazowanej sytuacji: szef mówi do nas, że nieznany nam lekarz, dajmy na to, w piątek rano, wstrzyknie nam w pośladek niezidentyfikowaną substancję stymulującą, która sprawi, że do niedzieli będziemy z entuzjazmem pracować nad jakimś projektem. Wyższą konieczność stanowi zadowolenie ważnego klienta, dajmy na to, z Chevroleta. Czy przyjęlibyśmy ten pomysł entuzjastycznie? Mamy tu do czynienia z kapitalistycznym totalitaryzmem, a więc wspominana wyżej rzekoma „demokratyzacja używki” to zwyczajna ściema, która fabrykowana jest na potrzeby „filozofii firmy”, i, w gruncie rzeczy, pozostaje orężem w rękach przełożonego. Huxleyowska soma, która miała tłumić ludzkie niepokoje w myśl zasady: „Gdy jednostka czuje, wspólnota szwankuje", zostaje zastąpiona korporacyjnym „SCDPCGC”, mającym uczynić naszą pracę bardziej efektywną, a nasz entuzjazm nieskończonym. Czysta przemoc, i to wcale nie symboliczna.

 

 

Szczególnie żałośnie wypada w tym kontekście sytuacja Dona Drapera, który zostaje dosłownie wyżęty przez system, oddając firmie to, co ma najlepszego – swoje, być może najintymniejsze, wspomnienie. Naćpany Don doznaje licznych reminiscencji z czasów młodości, dzięki którym widz ma rzadką okazję dowiedzieć się czegoś o przeszłości postaci. Przebłyski prowadzą bohatera ku dość nieokreślonemu wrażeniu, że z ich pomocą zdolny będzie przygotować prawdziwie olśniewającą prezentację dla Chevroleta. Pewnym fabularnym novum jest wykorzystanie przez Dona nie INTELIGENCJI, ale INTUICJI, która tym razem nie pozostanie jedynie środkiem do merkantylnego celu, chmurą pojęć-skojarzeń ulepioną pod potencjalnego konsumenta ani też narzędziem manipulacji. Tym razem intuicja podpowie bowiem naszemu zagubionemu przystojniakowi, że w Tym Wszystkim najprawdopodobniej chodzi o coś więcej. Dlatego Don opętańczo trzyma się swojej epifanii, na której chciałby oprzeć cały schemat przyszłej kampanii: „I've got this great message and it's to do with what holds people together”.

 

 

Fenomenalnie pokazany zostaje pierwszy „łokutik” (ang. wocootick) Dona. „Łokutik” to nic innego, jak pierwsze zmysłów zblurowanie, grzechów odpuszczenie, ciała rozkoszne zmrowienie. To moment, gdy euforyk uderza do głowy, a przez kokonik otulającej ją mięciutkiej ciszy docierają do świadomości tylko własne, synkopowe oddechy oraz zniekształcone dźwięki otoczenia. Ciemne uliczki nagle przeobrażają się w paryskie boulevards; trotuary błyszczą, jakby dopiero co przejechała po nich polewaczka, a papierosy w mgnieniu oka zamieniają się w słupki popiołu.

I taki oto piękny „łokutik” dopada Dona na schodach, w połowie drogi powrotnej z piętra prezesów do jego własnego biura. Draper kaszle w chusteczkę (być może tuszując „fazę bełta”?) i staje na wprost niespodziewanego flashbacku. Czuły gest Peggy, dostrzeżony przez przypadek, przenosi go ku wydarzeniom sprzed lat, do czasów, gdy wychowywał się w burdelu. Don rozpamiętuje jedno szczególne wspomnienie, kiedy jako chory młodzieniec troskliwie pielęgnowany był przez jedną z dziewczyn. Tandetna blondynka z dorysowanym pieprzykiem staje się punktem odniesienia dla całej jego ukształtowanej w konsekwencji tego doświadczenia seksualności.

 

 

Świadomość Dona powraca do teraźniejszości, dźwięki biura nakładają się na siebie w polifonicznej frazie, kontrapunktowanej przez stukot maszyn do pisania lub sygnały rozdzwonionych telefonów. Don myli jedną z sekretarek z blondyną z dawnych lat, dostrzegając w krzywiźnie ich ust jakieś delikatne podobieństwo. Cały ekran zostaje następnie wypełniony wielkim zbliżeniem mówiących w zwolnionym tempie ust sekretarki, co oczywiście ma podkreślić „zawiechę” bohatera na owym wymykającym się jego rozumowi przebłysku analogii. Ta krótka scena (pomijając nudnawą i sentymentalną retrospekcję z domu publicznego), za pomocą kilku dosłownie ujęć, trafia w samo sedno przedstawianego doświadczenia narkotykowego. Jest piękna, prosta i trafna. Kilka następujących po sobie obrazów i po mistrzowsku nałożonych na siebie dźwięków z biura dowodzi, że amerykanie odrobili lekcję z Eisensteina. Podobieństwo do radzieckiej szkoły montażu wcale nie kończy się na SCHODACH…

I tu należy zwrócić uwagę na subtelność obrazowania, z jaką ta scena została wykończona. Sekretarka wraca do pracy przy biurku, Don rozgląda się wokół siebie –  znać po nim, że trochę oprzytomniał. Następuje najazd kamery, z planu amerykańskiego do półzbliżenia, po czym Don – dalej zapatrzony gdzieś przed siebie, poza kadr – robi krok do przodu (w dół po schodach). Kamera przytrzymuje półzbliżenie, a aktor swój nieprzytomny wyraz twarzy, przez co ulegamy wrażeniu, że Don leci do przodu, jakby spadał w przepaść. To ujęcie jest błyskawicznie ucięte i skontrowane planem pełnym, w którym ujawnione zostaje, że bohater po prostu sprężyście zszedł ze schodów. Don najwyraźniej wszedł już w fazę charakterystycznej dziarskości, symptomatycznej dla działania amfetaminy, która, z grubsza mówiąc, nie opuści go aż do niedzieli. Czar pierwszego „łokutiku” prysł. Pozostaje dla mnie jednak coś niepokojącego we wspomnieniu tego „spadania” w otchłań fazy, ku pierwocinom własnego bycia, tak elegancko i dyskretnie przedstawionemu.

Pointą dla tego pięknego i bogatego w smaczki odcinka niechaj będzie pełna goryczy, kultowa już scena stepowania, wykonywana przez Kena Cosgrove’a. Naspidowany, a więc nieczujący bólu złamanej nogi Ken, w swoim pełnym ironii monologu, chce nam po prostu powiedzieć, że „nie o taką Polskę walczył”.

 

 

• • •

Fazy i zwały X muzy – spis odcinków

• • •

Julia Girulska (ur. 1986) – zawód wyuczony: filozofka, zawód wykonywany: operatorka kamery. Jeździ po świecie; patrzy, jak ludzie łowią ryby; nawraca myśliwych; kocha zwierzęta. Kino od zawsze było jej bliskie, kino narkotykowe – dopiero, odkąd dorosła.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information