Rzondzi xionc

Ziemowit Szczerek

Kościół katolicki, ach Kościół katolicki. Ach, kej-kej, przepraszam – Kej-kej. Z dużej litery. Pisałem już kiedyś, że w PRL-u, w zdychającym PRL-u, widać było tylko jego.

Tylko on był widoczny, tylko on był. Ani pół Lenina nie było, ani ćwierć szturmówki. Nic. Były tylko gruzy, była apokalipsa, Polska była krajem z Mad Maxa, który obracał się w ruiny – więc był i Kościół, bo to w sumie normalne, że w czasach, które wyglądają na ostateczne, nadchodzą zapowiadacze sądu bożego, przyjścia Królestwa, i tych wszystkich rzeczy, które teoretycznie mogły przyjść spokojnie i wcześniej, bez tej całej szopki z apokalipsą – ale z jakiegoś powodu nie chciały. Może Bóg lubi efektowne wejścia, kto wie. Może jest niespełnionym aktorem. Niespełnionym artystą.

Nigdy, w każdym razie, kościoły nie były tak pełne jak wtedy, tak rozmodlone i tak rozśpiewane. Już nigdy nie będzie takiego lata. To znaczy – oby.

„Nasz” osiedlowy kościół był mały i drewniany. Dopiero potem zaczęli stawiać wielkiego maszkarona, który stoi teraz i wprawia w głęboką zadumę całą okolicę swą bryłą, która, zapewne, miała przypominać arkę Noego albo coś takiego, ale przypomina przedwieczny chaos, z którego zaraz wyłoni się Kronos na krakenie. Pod wezwaniem świętej Jadwigi bodajże był ten kościół. I salka katechetyczna była, cała w wieśniackiej boazerii, za to wykładano tam całą historię Kościoła i szczegółowo opowiadano o męce Jezusa Chrystusa.

Katecheta bardzo się tą męką jarał. Twierdził, że nikt w historii nie przeżył takich katuszy, jak Chrystus. Działało to na wyobraźnię, ale i skłaniało do weryfikacji. Internetu jeszcze nie było, dlatego musiałem szperać w historii tortur gdzieś po bibliotekach i biblioteczkach. Oczywiście, potwierdziło się to, co podejrzewałem: katecheta pieprzył kocopoły, bo historia tego, jak człowiek robi innemu człowiekowi kuku, znacznie wyrasta poza to, co zrobiono Jezusowi. By wspomnieć choćby rozkoszny przepis z Constitutio Criminalis Carolina, nakazujący za pewnego rodzaju przestępstwa: 1) przybić koniec jelita skazanego do drzewa, 2) pędzić go wokół rzeczonego drzewa, aż te flaki, rozwijające się z jego brzucha jak kabel elektryczny z odkurzacza, je owiną. Albo na przykład takie metalowe grabki służące do zeskrobywania z wiszącego bliźniego skóry wraz z mięsem, słowem – oskrobywanie go za życia do gołej kości. Tak więc brat katecheta pierdolił jak potłuczony, ale wyraźnie go to kręciło.

Ach, tajemnica męki pańskiej.

Był wietrzny listopad, zimny wiatr wiał między ruinami PRL-u i wszystkich innych poprzedzających go Polsk, a ja słuchałem brata katechety i za cholerę ciężką nie mogłem pojąć, co ma wspólnego coś w stylu samobójstwa na krzyżu (bo przecież sam się dał, nie?) z jakimś odkupywaniem czyichkolwiek grzechów (odkupywanie, swoją drogą, kojarzyło mi się z tym, że jak się komuś coś zepsuje, to mu potem trzeba odkupić).

Wyobrażałem więc sobie, że oto wychodzę z salki katechetycznej ozdobionej dziecinnymi rysunkami świętej Jadwigi, że wychodzę w to połupanie, i widzę kogoś uginającego się pod ciężarem winy.

Dajmy na to – milicjanta, który szantażuje bimbrowników, prostytutki; bije pobożnych opozycjonistów – a wieczorami ciężko mu z tym wszystkim na duszy. I siedzi, powiedzmy, na ławce za trzepakiem i budką trafo, siedzi pod napisem „KATYŃ POMŚCIMY” wymalowanym farbą (sprayów jeszcze nie było) – i pije. Pije, i żyletkę polsilver, wyciągniętą z maszynki do golenia, trzyma na nadgarstku. I płacze, ciężki od grzechów własnych i instytucji, którą reprezentuje. A wtedy ja, jako że od dziecka miałem tendencje do melancholijnych chandr (jak to ktoś wychowujący się w Radomiu w latach 80-tych), mówię temu komuś: „Spokojnie, pan się nie martwi”, zabieram mu tę żyletkę i mówiąc: „Proszę się nie fatygować, to ja umrę za pana, odkupię pana grzechy” – rozcinam sobie na jego przerażonych oczach gardło od ucha do ucha.

Taki morał sobie wyłuskałem z lekcji religii z bratem jakimś tam, nie pamiętam, jak miał na imię, ale wyglądał jak hobbit, tyle że nie z Hobbitonu, a z Mordoru (hobbity mordorskie musiałyby być jak rumuńscy Niemcy w czasach Ceaușescu).

Tzw. misterium mszy św. średnio zresztą do mnie przemawiało. Demoniczność rzeczywistości przebijała wówczas wielokrotnie tajemniczość mszy, szczególnie w tym „naszym” kościele, który naprawdę wyglądał jak chałupa wynajmowana od górala w Zakopanem. Nudziło mnie to wszystko potwornie i tylko czekałem, kiedy ksiądz powie: „Idźcie, ofiara spełniona”, a ja mruknę z ulgą: „Bogu niech będą dzięki”. Dlatego, z tych nudów, próbowałem coś kombinować, żeby się działo. Na przykład, jeszcze przed pierwszą komunią, regularnie ustawiałem się do pobrania opłatka w ramach sakramentu, popełniając w ten sposób z rzeczonych nudów grzech śmiertelny. Albo kiedy śpiewano pieśń pt. Panie dobry jak chleb i dochodzono do momentu „więc wznieśmy ręce wielbiąc jego imię”, prowokowałem Niebiosa i śpiewałem zamiast „wielbiąc” – „jebiąc” – i czekałem na piorun z nieba, który nigdy nie nadszedł. Albo udawałem, że mdleję (bo z kościołów co chwila wynoszono kogoś mdlejącego), przez chwilę robiło się interesujące zamieszanie, po czym wynoszono mnie z kościoła i przez chwilę troskliwie się mną zajmowano. Otwierałem więc oczy, bo udawanie trupa było na dłuższą metę jeszcze bardziej nudne niż siedzenie na mszy, dziękowałem wszystkim za opiekę, po czym wstawałem, wychodziłem za kościelną bramę i przez madmaxowską Apokalipsę, po której hulały wszystkie demony, jakie Polska kiedykolwiek stworzyła; hulały i kisiły się w niej wkurwione, bo granice były zamknięte i po raz pierwszy w historii Polacy dusili się jak pieczarki w ramach swojego własnego etosu – szedłem do domu.

Katolicyzm, katolicyzm.

Nic tu nie trzymało się kupy. Poza tym, że nie kumałem, co miało wspólnego samobójstwo Jezusa z uratowaniem kogokolwiek od piekła (tym bardziej, że brat katecheta stanowczo twierdził, że za samobója idzie się w dół, w dół, w dół), nie pojmowałem, za co właściwie go skazano na śmierć. Że chodził po Judei i opowiadał Judejczykom, że jest synem bożym (ta historia też mi się zawsze wydawała naciągana)? A to bycie lokalnym frikiem, myślałem, było zakazane? Od początku czułem, że Jezus był znacznie groźniejszym zawodnikiem, niż mi mówiono, a te wszystkie baranki i owieczki na obrazkach to ściema. Nie kumałem też, o co chodziło z tym kanibalizmem związanym z jedzeniem ciała Jezusa (tzn. byłoby to cool, gdyby nie to, że Kościół oficjalnie potępiał kanibalizm. Spytałem o to kiedyś brata katechetę i kazał mi za karę wyjść i marznąć przez 10 minut na zewnątrz, a – jak już wspominałem – w PRL-u był wieczny listopad i wiecznie lało) i wampiryzmem związanym z piciem krwi. Owszem, wiedziałem, że to ściema z tą krwią i że to wino, dlatego zawsze się zastanawiałem, czy ksiądz może po mszy prowadzić swojego kremowego poloneza, czy jednak nie powinien.

Z tym całym „przemienieniem” też miałem problem, od kiedy brat katecheta naściemniał nam, że opłatek podczas podniesienia naprawdę zamienia się w ciało Chrystusa, tyle że my tego nie widzimy, bo tylko ksiądz może patrzeć, a my, pastuchy, mamy w tym czasie wbijać wzrok w posadzkę i tak go trzymać. Z miejsca wyobraziłem sobie kawał mięcha, krwawiącego nad mszalnym kielichem (jasne w tym kontekście stawało się misterium krwi, którą chłeptał ksiądz i, inaczej niż u protestantów, nikomu nie dawał) i pierwszy (i jedyny) raz w życiu nie mogłem doczekać się niedzielnej mszy – tak bardzo chciałem zobaczyć kawał Jezusa bez kości. Niestety – nic takiego się nie wydarzyło i znów musiałem znudzony czekać, aż tradycyjnie nic się nie stanie i ksiądz oznajmi: „Idźcie, ofiara spełniona”.

A już najmniej rozumiałem tę cała akcję z wolną wolą. Nie pojmowałem, jak Bóg może być takim sadystą, że wrzuca ludzi jak myszy do akwarium, temu da takie obciążenie genetyczne, temu siakie, temu taki bekgraund społeczny, tamtemu siaki – a potem powie: „No dobra misiaczki, wolna wola, do roboty!” – po czym będzie, jak Neron gladiatorów w cyrku, obserwował to, co się tam zacznie w tym akwarium wyrabiać. Przecież to skurwysyństwo, myślałem, czystej wody. Poszedłem więc z tym zagadnieniem do brata katechety i spytałem, czy Neron z Quo Vadis to jakaś alegoria, w ogóle czemu tak i o co chodzi z ta wolną wolą. Przecież, mówiłem, można było ogarnąć tę sprawę inaczej. Co on, pytałem, się nami bawi? Katecheta, widziałem, już chciał mnie znów wypędzić w ten peerelowski wieczny listopad i wieczne żabami nadupcanie, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i zadumał. I odezwał się w te słowa:

– Kiedy byłem mały, cwaniaki takie jak ty, gówniarzu, zadawały mi pytanie.
– Jakie, bracie katecheto? – spytałem.
– Wiedzieli, że jestem bardzo bogobojny i wierzący, że do mszy służę, próbowali mnie więc, jak to wy, młodzi, mówicie – zagiąć.
– Jak zagiąć, bracie katecheto? – nie mogłem się doczekać.
– Pytali mię się, czy – jeśli Bóg jest wszechmogący zaprawdę, to czy może stworzyć taki kamień – tu brat katecheta dramatycznie zawiesił głos – którego nie będzie mógł podnieść!
– No i co im brat odpowiadał? – byłem naprawdę zainteresowany. Czułem, że zaraz spłynie na mnie coś, czego do tej pory nie znałem – oświecenie, boska cząstka, część bożego światła, które pozwoli mi się choć na chwilę wyłamać ze struktur nudnej logiki.
– Że tak – powiedział brat katecheta.
– Ale co „tak”? – zapytałem. – To znaczy będzie mógł?
– No tak.
– Ale wtedy będzie mógł go też podnieść.
– Jeśli będzie chciał.
– Ale chodzi o to, czy jest w stanie stworzyć kamień, którego nie będzie mógł, a nie nie będzie chciał podnieść.
– Jest.
– Ale wtedy – dociekałem – nie będzie wszechmogący, jeśli będzie w stanie go podnieść.
– Będzie.
– No ale jak…
– Zaufaj mi, synu – twarz katechety przypominała twarz świętego rzeźbionego w lipowym drewnie kozikiem – będzie. A teraz za drzwi, gówniarzu.

Wyszedłem. Było zimno jak cholera. W końcu był PRL. Wszedłem więc do kościoła. Akurat spowiadano i ostatnia ondulowana i ciężka jak paczka z zagranicy kobieta otrzepała kolana i wstała, rozgrzeszona. Klęknąłem więc ja.

– W imię ojca, i syna, i ducha – powiedziałem.
– Amen – usłyszałem kojący głos księdza.
– Dlaczego Bóg dał nam wolną wolę – spytałem – a jednocześnie stworzył nas tak niedoskonałymi, że musiałby być idiotą, żeby nie wiedzieć, że doprowadzi to do tego, że się pozabijamy? Idiotą albo sadystą.
– Słucham? – zdziwił się ksiądz.
– Czy Bóg jest w stanie stworzyć kamień, którego nie będzie mógł podnieść? – wyrecytowałem szybko.
– Słuchaj no, przemądrzały chłopczyku – głos księdza wydał mi się nieco zmieniony. – Czy nie chciałbyś pobawić się w ministranta? Już my cię tam na zakrystii oduczymy takich brewerii…

Nigdy nie zostałem ministrantem. Ale do tej pory uważam, że w sprawie Boga należałoby powołać komisję śledczą mającą zbadać kiepskie zarządzanie. I być może wsadzić go za błędne decyzje administracyjne do więzienia, jak Janukowycz Tymoszenko.

• • •

Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej

• • •

Czytaj także:

• • •

Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information