Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej

Ziemowit Szczerek

Poza sezonem było, a jaszmije smukwijne świdrokrętnie na zegwniku zdychały. Ljubljana była czarna i ciemna, ale na zachodni sposób: podświetlała się gdzieniegdzie szyldami. Były skrojone tak, żeby koić, i zastanawiałem się, gdzie tu ten duch słowiański, który rzekomo żywie, żywie, i śpiewało się nawet kiedyś, że ma żyć na wieki, dopóki nie uzmysłowiłem sobie, że słowiański rozpierdol to wyłącznie moja, wschodnioeuropejska, polska perspektywa.

Na stacji benzynowej siedzieli faceci o wyglądzie Austriaków, którym się kiedyś, w ramach Weltschmerzu, zachciało opuścić matuszkę Austrię i tyle z tego wyszło, że teraz gapili się przez zaparowane szyby na neony w ciemności za oknem. Przyszło mi do głowy, że słowiańskość to stracone szanse i nic więcej, ale zaraz potem pomyślałem, że gdyby byli Austriakami, robiliby to samo. Zapłaciłem za benzynę i kupiłem sobie red bulla, żeby postawić się do pionu. Popijałem i też, razem z nimi, gapiłem się na te znaki towarowe w ciemności, której było najzupełniej obojętne, czy jest słowiańska, czy germańska. „Gorenje” było napisane, „Elan” było napisane – i nic się z niczym nie gryzło. Ciemność i średnioklasowe samochody wolno, jak otępiałe żuki, kręciły się pomiędzy dystrybutorami.

Wszyscy mówili perfekt po angielsku. Słoweńskie historyczne doświadczenie socjalistyczne było najsłabsze z historycznie możliwych: Słowenia była najmniej demoludowym kawałkiem Jugosławii, najmniej demoludowego państwa demoludów. Ten brak demoludowości i wschodniości głupawo mnie zaskakiwał, mnie, człowieka z państwa, które było przecież bardzo postdemoludowe i bardzo wschodnie, mimo swojej histerycznie podkreślanej łacińskozachodniości. Mnie, idiocie, któremu wydawało się, że skoro Polska jest wschodnia i postdemoludowa, to wszyscy, którzy z demoluda wyszli, muszą być tak samo demoludowi jak ona sama. Myślałem Polską i tego myślenia Polską nie mogłem z siebie wykorzenić. No ale próbowałem, a w ramach tego próbowania chłeptałem red bulla, aż mi bąbelki szły nosem.

Dwudziestokilkulatek za kontuarem był rudy, kudłaty i niemieckawy w swojej konstrukcji. Mówił po angielsku tak, jak mówią Niemcy, choć nie miał niemieckiego akcentu. Ale, kurwa, nie miał też silącego się na barbarzyńską wschodniość akcentu Milana Frasa z Laibacha albo Slavoja Żiżka. Wiedziałem, że będzie wiedział, gdzie jest Metelkowa i wiedział, bo co miał nie wiedzieć.

Jechaliśmy przez ciemne miasto, a ronda były tak ułożone, żeby nie można było rozmyślić się w ostatniej chwili i zmienić pas w trakcie jazdy, i żeby chuj do reszty strzelił duch słowiański, który miał żyć na wieki. Germańska pierdolona tyrania konsekwencji.

Zaparkowaliśmy pod kamienicą z kątami prostymi i tak utrzymywanymi, żeby to te kąty proste żyły na wieki, a nie duch słowiański.

„Metelkowa”, czytałem w przewodniku, „dawne koszary jugosłowiańskiej armii, obecnie centrum alternatywnej kultury i w ogóle punk rock not dead, artyści, dżointy i kluby prześladowanych mniejszości. Graffiti i sztuka wdupcająca się z impetem w przestrzeń miejską jak jurodiwy na bal u cara”.

Chuja tam.

Hostel Celica mieścił się w dawnym pierdlu wojskowym. Celica znaczy cela. W celicach były pokoje hotelowe. Wszystko było tak alternatywnie wylizane, że aż radość brała patrzeć. Alternatywni goście byli ułożeni jak rasowe psy na wybiegu. Hipstery mogły sobie zjeść karmy albo w kantynce wzoru orientalnego i napchać się tofu za w chuj euro, albo, znów za w chuj euro, frytek w kantynce wzoru zachodniego. Na przeszklonych drzwiach wisiały plakaty zdjęć z biednej Botswany i innych biednych, i godnych ubolewania miejsc na świecie. Leciało Red Hot Chili Peppers. Tak, Red Hot Chili Peppers. Giwrułej giwrułej giwrułej nał. Deze riwer born tu bi e giwer. Giwrułej giwrułej. Wszędzie było otynkowane i wylizane. Wyglądało to jak supermarket dla alternatywnych gości. Panna za ladą była blondruda, piegowata i obojętnie miła. Gdyby nie rozciągnięty sweter, mogłaby obsługiwać konferencję menedżerów średniego szczebla. Skasowała grubą kasę za nocleg w dawnej celi i uśmiechnęła się szklanymi oczami. Była przyjazna jak Most Przyjaźni.

Przez oszklone drzwi władowała się na paluszkach wycieczka miłych, alternatywnych Azjatów. Cichuteńko bzyczały komputery dla gości. Można z nich było korzystać za opłatą. Internet wydzielano po kawałku, pierwsze pół godziny za friko, promołszyn, kolejne – już za euro coś. Dobrze, że za wodę w kranie nie trzeba było płacić. Pierwsze mycie zębów za friko, ale jeśli chcesz se domyć, to ajn ojho cwancić cent.

Nie było co robić.

Poszliśmy pozwiedzać Metelkową, alternatywne centrum i w ogóle. Było pusto, zupełnie, jakby wybuchła bomba biologiczna i zmiotła wszystko po ostatni hipster. Rzeźby, graffiti, instalacje i trampki zawieszone za sznurówki na linii wysokiego napięcia grzecznie rozmakały w lekkim, równym, eleganckim, bardzo zachodnim deszczu. Wszystko było pozamykane. Na pół sekundy uchyliły się jakieś drzwi i na alternatywnym centrum kultury Metelkova zaświtało nadziejątko na jakieś życie, ale drzwi się zamknęły i znów zostaliśmy sam na sam z wysmarowanym sprejami trupem. Powyginanymi drutami, ironiczną kopią klasycznej rzeźby i kałużami na popękanym asfalcie, które jednak nie miały na tyle jaj, żeby przemoczyć nam buty. Pogapiliśmy się na pucowane przez uprzejmy deszczyk ciałka porządnie utrzymanych samochodów, które parkowały na Metelkovej, i wróciliśmy do celi.

Cele miały kraty w drzwiach – ładnie odnowione i odmalowane. Możliwe zresztą, że były zupełnie nowe. Na korytarzach było cicho. Pachniało świeżuteńkimi banknotami eurowymi. Nieliczni hipsterzy-goście nudzili się jak mopsy w kantynce zachodniego wzoru i w kantynce azjatyckiej, w której siedzieli boso i po turecku, i jedli otręby w sosie curry albo coś równie smakowitego.

Jakiś ciemnoskóry koleś o wyglądzie świeżego imigranta siedział na dole przy stoliku i rozpaczliwie strzelał oczami dookoła, próbując zawiesić je na czymkolwiek, z czego ten wzrok by się nie mógł ześlizgnąć. Wyglądał na zrozpaczonego. Bałem się, że za chwilę zacznie krzyczeć i rozpierdoli sobie łeb o równo otynkowane cegły. Przerażało go to miejsce, podobnie, podejrzewałem, jak cały pierdolony zachód Europy. Myślał, że trafi do raju, do tego raju płynął pontonem przez Morze Śródziemne z przystankiem na Lampedusie, którą odwiedził papież Franciszek i na której było papieżowi bardzo przykro, że świat jest zły, a trafił do czyśćca, który nic nie robił, tylko się czyścił i brał za to co pół godziny euro pięćdziesiąt.

Uznaliśmy, że trzeba stąd wypierdalać, jak się tylko rozjaśni.

Gdy wychodziliśmy, przed wejściem do hotelu Celica stał brodaty koleś z gitarą i bez specjalnego przekonania grał pustym murom klasykę rock'n'rolla. Zastanawiałem się, czy nie jest wynajęty przez hostel Celica, żeby było jeszcze bardziej alternatywnie i hipstersko. Deszczyk nadal był bardzo elegancki, a wysmarowane sprejami centrum – nadal bardzo puste i martwe. Samochody były wypucowane do kości przez deszcz nocny, a ten poranny już je tylko delikatnie myział. „Stop gentryfikacji!” – głosiło hasło na murze. Hipster z gitarą przestał grać, popatrzył smutno w niebo i wlazł przez oszklone drzwi do hostelu.

Położyłem na kontuarze klucze do celi.

– Dziękuję, było bardzo przyjemnie i bardzo alternatywnie, nie będziemy już korzystać, wyjeżdżamy, hvala, do widzenia, pa, oddajcie mi cwanciś ojho depozytu bite – powiedziałem do szklanookiej recepcjonistki.
– A pościel? – spytała celnica zza kontuaru.
– Co pościel? – nie zrozumiałem.
– Tu jest więzienie – uśmiechnęła się recepcjonistka. – Trzeba zdać pościel.
– To znaczy przynieść do recepcji? – zapytałem.
– Tak – odpowiedziała przyjaźnie. – Jak to w więzieniu.
– Serio? – zapytałem.
– Serio – odpowiedziała i uśmiechnęła się jeszcze bardziej przyjaźnie.

No to poszedłem, zabrałem i przyniosłem. Co miałem robić.

• • •

Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej

• • •

Czytaj także:

• • •

Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information