Capitalsim (8): Czy od masturbacji można zajść w ciążę?

Maja Staśko

Po mieście przechadza się przeotyły mężczyzna z ostro wymalowanymi oczami, ale bez szminki. W samej bieliźnie – w serduszka. Za rękę trzyma swojego męża. Spokojnie rozmawiają. Co jakiś przysiadają na ławce i się całują. Mijający ich przechodnie nie zwracają na nich uwagi. Nikt się nie ogląda, nikt nie rzuca złośliwych uwag, nikt im nie pluje pod nogi. Czasem ktoś się uśmiechnie, ktoś skinie głową, gdy zna małżonków. Niedzielny spacer znów minął normalnie.

Co to za świat? Utopia?

Nie, to The Sims™ 4.

 

 

Czy od masturbacji można zajść w ciążę?

 

Stwórzmy się od podstaw. Najlepiej w trybie tworzenia rodziny.

 

8) Miasto:

Do wyboru dwa: Wierzbowa Zatoczka i Oaza Zdrój. Czyli odpowiednio ekwiwalenty Europy (Zachodniej) i Ameryki (Północnej) – dwóch centrów rozwiniętych społeczeństw konsumpcyjnych. W starym i nowym stylu, ale właściwie to samo. Europa to bogate arystokratyczne rody osnute potężnymi parkami i połaciami zieleni, a Ameryka to westernowi kowboje popijający Coca-Colę w barach pod kaktusem. Europa to, powiedzmy, XVIII-wieczna prowincjonalna Francja, a Ameryka – na przykład Teksas XIX i pierwszej połowy XX wieku produkcji Howarda Hawksa; czyli (nie tak znów) Dziki Zachód. Stąd wyrastamy, tu nasze korzenie: burżuazja i przebojowe mieszczaństwo ujeżdżające wierzchowce, Indian i piękne kobiety (dostajemy w wyczekanej paczce z Ameryki kolejno: antropocentryzm, kolonializm, patriarchat; antropocentryzm, kolonializm, patriarchat; antropocentryzm, kolonializm, patriarchat). Feudalni chłopi i lud to jakieś wieśniaki – nie ma tu dla nich miejsca, nie ma pól czy hodowli; podobnie z robotnikami – fabryki to jakaś bujda. Całą robotę wykonuje lodówka (o tym niedługo).

 

 

W każdym mieście znajdują się parcele publiczne i parcele prywatne. Prywatne to domy, w których mieszkają Simowie (rodzina może i musi mieć dokładnie jedną nieruchomość). Parcele publiczne to budynki otwarte, przeznaczone dla wszystkich po równo do spędzania wolnego czasu i rozwijania umiejętności. W Wierzbowej Zatoczce to: Park Kwiat Magnolii (park), Miejskie Muzy (muzeum), Niebieski Aksamit (klub nocny), Ruchy, Ruchy (siłownia), Archiwum w Wierzbowej Zatoczce (biblioteka). W Oazie Zdrój z kolei: Pustynny Kwiat (park), Przeszłość Przyszłości (muzeum), Rozbłysk Słoneczny (elegancki klub), Spalaj i Buduj (siłownia), Sok z Grzechotnika (bar). Parcele publiczne ograniczają się zatem do kilku budynków zapewniających zaspokojenie podstawowych potrzeb społecznych (towarzystwa i zabawy) oraz rozwój podstawowych umiejętności: park (potrzeba towarzystwa i zabawy, umiejętność logiczna – gra w szachy), muzeum (potrzeba towarzystwa i zabawy, umiejętność malarska), biblioteka (potrzeba towarzystwa i zabawy, umiejętność literacka, nauka innych umiejętności przez czytanie książek), klub (potrzeba towarzystwa i zabawy, umiejętności komediowe i muzyczne), bar (potrzeba głodu, towarzystwa i zabawy), siłownia (potrzeba towarzystwa i zabawy, umiejętności siłowe). Wszystko dla dobrze sytuowanego Sima i jego (własnej) satysfakcji. Parcele publiczne zapewniają darmowe sprzęty do samorozwoju, a w przypływie samotności udostępniają wirtualne ludziki do pogadania, popieprzenia. Własność rządząca parcelami prywatnymi przychodzi tu pod postacią własnego ciała i własnych potrzeb. O żadnej wspólnocie nie ma mowy. Nie ma schroniska dla bezdomnych (nie ma bezdomnych, więc problem z głowy), nie ma domów dziecka (skąd te dzieci z adopcji? z komputera?), nie ma domów samotnej matki czy domów spokojnej starości. Ba, nie ma nawet ministerstw czy uniwersytetów – jest za to siłownia i klub. Darmowe, publiczne. Specjalnie dla białego, młodego mężczyzny z wysokorozwiniętego społeczeństwa z dyplomem.

Kto jednak jest właścicielem owych przestrzeni „publicznych”?

Państwo? Jakie państwo? Czy państwo to miasto, Wierzbowa Zatoczka bądź Oaza Zdrój? A może to dwa miasta w tym samym, nienazwanym i nieokreślonym, państwie? A może to dwie dzielnice miasta – kilka domów na krzyż, kilka budynków użyteczności publicznej, i tyle? Twórcy The Sims™ 4 sprawnie uciekli od takich pytań – dwie odrębne przestrzenie nazywają światami. Światem może być zarówno cała Ziemia, jak i własny pokój – granice są całkiem otwarte. I nadal nic nie wiadomo. Skurczybyki.

To może załóżmy, że miasto to państwo-miasto – niewielkie, ograniczone do kilkunastu/kilkudziesięciu mieszkańców, ale z własnymi prawami, władzami i funduszami. Władza samorządowa scala się z władzą państwową – z perspektywy jednostki (Sima, domu) to absolutnie nie ma znaczenia.

No dobrze, ale skąd państwo-miasto ma pieniądze, skoro nie ma tu podatków? Jakie państwo-miasto? Gdzie są jego władze, jakie są jego prawa? Gdzie są organy pilnujące porządku publicznego, gdzie są podstawowe instytucje opieki społecznej (szpital, remiza strażacka, policja), skąd się biorą zabezpieczenia socjalne (w prawie pracy – trzydniowe urlopy, urlopy macierzyńskie i tacierzyńskie; odszkodowania za zniszczenia w trakcie pożaru) i darmowe instytucje publiczne (szkoła, żłobek)? Co to za przedziwne państwo-miasto bez władz, ale z instytucjami publicznymi? Bez praw, ale z zabezpieczeniami socjalnymi?

Zacznijmy od parceli publicznych. W większości to obiekty otwarte, bez pracowników, którzy byliby skazani na łaskę bądź niełaskę państwa. W parku nie ma parkowych, w bibliotece nie ma bibliotekarek, w muzeum nie ma muzealników, w siłowni nie ma siłaczy. Wszystkie przestrzenie są całkowicie otwarte i całkowicie darmowe – nikt nie wprowadza tu siłą porządku ani reguł, żaden siłacz i żaden polityk. Można robić, co tylko się chce.

Wchodzisz do biblioteki. Tysiące książek. Wybierasz tę, która ci się podoba. Czytasz. Po przeczytaniu odkładasz. Wychodzisz.

I tak za każdym razem. Nikt nie prosi cię o kartę biblioteczną, nikt nie nakazuje ciszy, nikt ci nie patrzy na ręce, czy nie brudzisz bądź nie kradniesz książek. Pełne zaufanie, pełna wolność.

Maksymalnie otwarta kultura? Wolne lektury? Wolne podręczniki?

Blisko: wolność od wyboru. Wolność od wyborów – samorządowych, prezydenckich, każdych. Tu nie ma wyborów, jesteśmy od nich wolni.

Nikt nie prosi cię o kartę biblioteczną, bo każdy twój krok i każdy twój ruch już jest w systemie, gdy ilość swoich pryszniców i przygotowanych posiłków możesz sprawdzić w odpowiednich statystykach. Nikt nie nakazuje ciszy, bo podczas czytania nie umiesz hałasować. Nikt nie patrzy ci na ręce, bo nie umiesz pobrudzić ani ukraść książek. Nie ma takich opcji w grze. Zostajesz pozbawiony możliwości wyjścia poza niepisane prawo biblioteki. Nikt cię nie musi pilnować – fizycznie nie jesteś w stanie zrobić niczego wbrew systemowi. Kontrola zachodzi na wyższym poziomie, na poziomie kodu (ciała), który reguluje twoje czyny w sposób absolutny.

Po co policja, sądy i więzienia, gdy nie ma przestępców i przestępstw? Po co szpital, gdy nie ma chorób? Po co władze, kiedy prawa ustalone są raz na zawsze i leżą w samych fundamentach kodu gry?

W The Sims™ 3 twórcy zachowywali jeszcze pozory. W centrum każdego miasta stał reprezentacyjny ratusz, istniała kariera polityka, a przed ratuszem co jakiś czas odbywały się zbiorowe manifestacje. Wprawdzie polityk nie mógł nic zmienić w istniejącym świecie i jego regułach, manifestujący na sztandarach nieśli dowcipne obrazki owoców (marsz wegan?) i wykrzykiwali bełkotliwe slogany (marsz niedoreprezentowanych i wykluczonych?), ale prawo miało swój materialny (ratusz), ludzki (politycy), obywatelski (możliwość demonstracji) wymiar. Można było żyć w przekonaniu, że coś tam się robi dla zmiany społeczeństwa. Pojęcie społeczeństwa – w perspektywie ratusza i władz – miało jeszcze rację bytu. W The Sims™ 4 nie ma. Nie ma realnie istniejącego i ucieleśnionego prawa, a zatem nie można go zmienić. Nie można też złamać prawa. To, co istnieje, wsparte jest na regułach i zasadach, które są naturalne. Naturalne reguły i zasady nie mogą ulec zmianie. The Sims™ 4 to Game for No-Change.

Naturalne reguły i zasady to kapitalizm. Takie to prawa. Prawe. Prawicowe. Własność prywatna, wolny dostęp do przestrzeni publicznej (w celach prywatnych) i darmowa kasa – lewaki nie mają z tym szans.

Prawo dla prawicy, życie dla lewicy? Na to wygląda, twórcy symulacji życia wdrożyli w życie prawo, ale zapomnieli o życiu, które z prawem może (i musi) kolidować.

Nie ma życia, więc nie ma tu przestępstw i zbrodni – nie ma złodziejów (w The Sims™ 2 i 3 byli), więc nie ma policjantów (w The Sims™ 2 i 3 byli). Świat od poprzednich części uległ sporej poprawie – zawody publiczne są niepotrzebne, bo nie ma publicznych problemów. Tylko rozwiązania. Każdy ma co jeść, każdy ma dostęp do dowolnej prestiżowej pracy, każdy ma dostęp do samorozwoju, każdy ma dostęp do czasu, każdy ma dom, każdy ma kompletne i symetryczne ciało. Z góry, od razu. Zapisane w kodzie.

 

 

Tu nie potrzeba konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, bo nie ma przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Prawicowi politycy powtarzali nam to przecież od lat, gdy blokowali uchwalenie tej ustawy.

O tak, kapitalizm to najlepszy system pod słońcem – wreszcie. Demokracja może mu possać, socjaldemokracja to w ogóle jakiś śmiech na sali.

Wolno wszystko to, co wolno – czyż to nie ostateczna realizacja neoliberalnych postulatów? Pełna kontrola, czyli pełna wolność? Wolność od wyboru?

Najgorsze (najlepsze?) jest to, że – będąc w tym świecie – nie jesteś w stanie tego dojrzeć. Nigdy nie żyłeś w rzeczywistości, w której możliwe byłoby realne wyjście poza prawo. Nie wiesz, że można brudzić książki bądź je kraść. Nie wiesz, że można zabić człowieka bądź go molestować – wiemy to my, gracze, w naszym świecie. To wszystko – a zatem wolność wyboru i konieczność poniesienia odpowiedzialności za własne czyny – jest dla ciebie niedostępne. Cokolwiek zrobisz, mieści się w prawie. Wierzysz w prawo i w wykroczenia poza prawo, wierzysz nawet w etykę i w nieetyczność, bo możesz wybrać aspirację dewiacji, cechę „Zły” lub karierę przestępcy. W ramach aspiracji dewiacji, z pomocą natchnienia przez cechę „Zły”, możesz obrzucać innych wyzwiskami, a nawet się bić. Podczas przestępczej kariery popełniasz najgorsze przewinienia – o wszystkich informują cię pisemne komunikaty, które pojawiają się podczas twojego pobytu w pracy.

To centrum tego systemu – zło i wyjście poza prawo. Dzięki temu możesz się łudzić, że jesteś wolny, że masz realny wybór. Problem polega na tym, że twoje (złe) czyny nie mają żadnych konsekwencji. Nikt po nich nadmiernie nie cierpi (wolna wola Simów poza domem jest wyjątkowo wolna, niespieszna, a właściwie prawie żadna), nic się za bardzo nie zmienia (poza tobą), a prawne konsekwencje w ogóle nie wchodzą w grę. Wszystko, co możesz robić, możesz robić. Wszystkiego, czego nie możesz robić, nie możesz robić. Nie wiesz, że mógłbyś pobrudzić lub ukraść książkę, nie wiesz, że mógłbyś zapaść na chorobę, bo twoja wolna wola i twoje wolne ciało uzależnione są od interakcji zaplanowanych w grze. A nic, co wychodzi poza system gry, nie jest w nią wpisane. Nie widzisz swojego zniewolenia, bo nie wiesz, że można inaczej. Fizyczne zniewolenie nie daje ci poczucia ograniczenia: to nie tak, że – choćbyś bardzo chciał – nie możesz czegoś zrobić przez kod rządzący grą. Ty nie chcesz niczego innego poza tym, co jest ci dostępne, bo nie wiesz, że cokolwiek innego istnieje. Wszystko poza granicami twojego ciała, twojego domu, twojego miasta – a zatem twojego majątku – jest dla ciebie niedostępne. Nie ma dowodów na istnienie czegokolwiek poza tym, co twoje własne. Zapewne to jedynie ściema z tym, co wspólne, z całą tą wspólnotą – jak z bogiem.

Dlatego nie ma tu Kościołów, kościołów, wiary ani grup zgromadzonych wokół wspólnych wartości – bo nie ma dobra i zła, nie ma innych wartości niż prywatne. Cechy „Dobry” i „Zły” służą uspokojeniu wyrzutów sumienia graczy, które rodzą się w momencie dojrzenia, że sumienia nie ma. Że to system bez sumienia. Sumienie to tylko wyraz Lyotardowskiej nostalgii – bez niego świat wyglądałby jakoś obco. A tak jest spoko.

Jak wielu wolności jesteśmy pozbawieni w ten sposób? Jak wiele dyskryminacji przemycane jest przez poczucie własności? Gdzie kończy się nasze państwo-miasto, a zaczyna niedostępna zagranica?

Państwo-miasto nie potrzebuje zatem prawa, sądów, władz ani organów porządku publicznego. Porządek jest i zawsze będzie – właśnie dlatego, że jest prywatny, nie publiczny. Pieniądze publiczne na parcele publiczne, na szkołę, żłobek, urlopy w pracy czy odszkodowania wydają się tak oczywiste, że ich źródło zupełnie nas nie interesuje. Wiadomo, że parcele publiczne, szkoła i żłobek są darmowe, podobnie jak urlopy w pracy i odszkodowania – to nasze podstawowe prawa. Przy silnej wierze w postulaty własności (własność praw – mam prawa i się ich nie wyrzeknę!) umyka jednak ich źródło – skąd biorą się pieniądze na utrzymanie tych postulatów w mocy? Kto finansuje żłobek, szkołę, kto daje kasę na świadczenia socjalne?

Nie ma tu podatków. To jasne – mój majątek to mój majątek, prywatny. Nie publiczny. Kapitał prywatny. Nie będę oddawał ciężko zarobionych pieniędzy po to, żeby się rozpłynęły w bliżej nieokreślonym kierunku. Z moich pieniędzy nie będą żyli ci oszuści, szuje-politycy! Niech założą sobie swój własny biznes, a nie żerują na porządnych obywatelach. Moje własne pieniądze są moje własne – będę ich strzegł jak Cerber i nikomu nie oddam. Nikomu. Nikomu. Nikomu. Komu-ni.

Tak rodzą się obsesje. Gdy mocna granica własnego „ja” zostaje przekroczona (przez obcy brud, obcą myśl, obcy przedmiot, obcego człowieka), „ja” kompulsywnie stara się ją przywrócić do porządku. Gdy inne dziecko zabierze własnemu dziecku jego własną zabawkę, dziecko wydziera się wniebogłosy, że to moje, moje, moje. Gdy właśni rodzice zabierają własnym dzieciom ich własne łakocie, dzieci wpadają w szał. Własność to podstawa panującego systemu i wprawiającej w niego socjalizacji. Prywatne jest dobre i zadbane. Publiczne jest niczyje, więc złe i zaniedbane.

No dobrze. Skąd jednak majątek publiczny?

Problem w tym, że w grze to nie problem. Usługi publiczne należą się jednostce tak samo, jak należą jej się pieniądze na wejściu do gry, własny dom, własny pokój i własna praca. To jej własne prawa, prawa naturalne. Esencjalne i oczywiste, a zatem przezroczyste. Spływają na Sima tak, jak spływa na niego ponętne, symetryczne i kompletne ciało. Minimum egzystencji to własne ciało, własny pokój, własny dom i własne miasto. Wszystko własne. Wszystko – w rzeczywistości – odziedziczone.

Przestrzeń publiczna też jest własna, prywatna.

Tylko że w przestrzeni publicznej także pracują ludzie. Nie tam, gdzie należy Simów kontrolować – kontroli tu nie ma, bo w kodzie gry nic poza kontrolą nie ma – lecz tam, gdzie należy im usługiwać. Na przykład przy barze w klubie, by podać Simowi najlepszej jakości drink. Do służenia w przestrzeni publicznej oddelegowani są więc Simowie, którzy nie mieszkają w mieście (w domach mieści się ledwie kilkunastu Simów – reszta jest w bezrodzajowej próżni i pojawia się od czasu do czasu w okolicy), a mają jako-takie umiejętności, na przykład miksologiczne. Żaden „czysty” mieszkaniec miasta, właściciel własnej nieruchomości, nie plami się pracą publiczną: powtarza się casus ze sprzątaczką z poprzedniego odcinka. Nawet nastolatek zatrudniony jako barista nie naleje nam drinka w klubie – jego praca odbywa się w bezdechu, a informują o niej jedynie tekstowe komunikaty. Należy założyć, że praca publiczna jest po prostu darmowa, po wprowadzeniu usługującego Sima do domu (na przykład w wyniku małżeństwa, a właściwie przeważnie tą właśnie drogą) nie ma on bowiem żadnej kariery w swojej historii, tak jakby ów nieprzyjemny epizod wyzyskiwania przez system (w pracy publicznej trzeba wyjść ze swojego najpodstawowszego minimum socjalnego – prywatności) chciał wymazać z pamięci.

Nie wiadomo też, kto pracuje w szkole bądź w żłobku. Nie wiadomo w ogóle, co to za szkoły i żłobki – w grze nie istnieją. Dziecko o 8:00 znika z domu, a o 15:00 pojawia się z powrotem. Nie ma nawet pozorów istnienia szkoły, jak autobus w The Sims™ 2 czy budynek szkoły (niemożliwy do penetracji przez gracza, ale istniejący) w The Sims™ 3. Pobyt w publicznej szkole to nieprzyjemny, ale konieczny obowiązek. Dziecko w szkole nie nabywa żadnych nowych umiejętności, może jedynie polepszać swoje oceny przez codzienne odrabianie pracy domowej i udzielanie się na lekcjach. Udzielanie się na lekcjach i praca domowa nie mają nic wspólnego z późniejszymi zdolnościami ucznia – szkoła całkowicie odszczepiona została od prywatnego życia i kariery, w której możliwe są sukcesy i rozwój. Szkołę trzeba odhaczyć i już. Właściwie mogłoby jej nie być.

Właściwie rzeczywiście – w takim wymiarze – mogłoby jej nie być. To w szkole nabieramy się na wizje samoświadomej, integralnej jednostki wyzbytej z kulturowo-ekonomicznych naleciałości i zbiorowych funkcji. To w szkole nabieramy nawyków, które pozwolą nam potem wykluczać to, co obce, jako nienormalne, czyli nienaturalne. To w szkole tracimy czas, by odpracowywać go w domu – pracą własną, czyli pracą domową. To w szkole poznajemy aspiracje, które warto mieć i do których warto dążyć – za wszelką cenę, po trupach, wyłącznie własnym wysiłkiem i własnym potem, by osiągnąć wymarzoną kwotę (i godnie uzupełnić rodzinny majątek). To szkoła pokazuje, że instytucje publiczne są do dupy. Szkoła sugestywnie i bez skrupułów zwraca nas ku własności prywatnej, odwracając tym samym od samej siebie – jako lewackiego (więc niedobrego) wynalazku.

Podobnie z pracą. W mieście nie ma miejsca na budynki pracy, w pracy nie ma szefa czy współpracowników – to czysto wirtualna instytucja. Konieczna do odhaczenia, ale właściwie niekonieczna – bez pracy i tak starczy na jedzenie (które po zakupie lodówki jest częściowo darmowe – prawa! prawa!), na ubrania (które są całkowicie darmowe), na kosmetyki (j.w.) i jakieś drobne rachunki (woda, prąd). Pracownik znika na wiele godzin z domu całkiem bez celu. Wraca bez dodatkowych umiejętności, przyjaźni czy doświadczeń, wymęczony i zestresowany. Z kupką pieniędzy, z gówienkiem stęchłym mamony. Realna praca odbywa się dopiero w domu – to tutaj ambitny Sim ma do wypełnienia zadania konieczne do otrzymania awansu, to tutaj musi zadbać o odpowiedni nastrój. Do pracy przychodzi z odrobioną pracą – domową, jak w szkole – i stresuje się przez kilka godzin. Wszystko to, co istotne, dzieje się w przestrzeni prywatnej, w domu. Cała reszta to instytucjonalny szlam, by wymusić od nas pracę „na rzecz ludzkości”. A wiemy dobrze, że żadnej ludzkości, żadnej wspólnoty, żadnego społeczeństwa tu nie ma.

 

 

Przestrzeń wspólna, praca, to próżnia. Sim wpada do niej na wiele godzin i wypada śmiertelnie znudzony. Żadna publiczna zmiana i tak nie jest możliwa – przestrzeń wspólna to przestrzeń niczyja.

Czy jeden głos może cokolwiek zdziałać w trzydziestokilkumilionowym państwie?

Czy rezygnacja z jednego mięsa (razy 365, razy 73) może cokolwiek zmienić w taksonomii bytów (to naprawdę nie jest takie trudne!)?

Czy jedna decyzja o ekologicznym trybie życia może cokolwiek zmienić w kwestii globalnego ocieplenia klimatycznego i zanieczyszczenia środowiska? Czy może zmienić wszystko?

Czy jedna szklanka wody może uratować komuś życie?

Czy jedna rezygnacja z przejadania się może cokolwiek zmienić w problemie głodu na świecie?

Czy jedna demonstracja pacyfistyczna może cokolwiek zmienić na Ukrainie?

Czy podatki jednego człowieka mogą cokolwiek wnieść do skarbu państwa?

Czy 1% z podatków może coś zmienić?

Mogę zdziałać cokolwiek tylko w przestrzeni własnej. Reszta to bullshit dla naiwnych (socjal)demokratów: reszta to próżnia, która pochłania mój czas i moje pieniądze. A ja i tak nic z tego nie mam (szkoła naturalnie jest darmowa – zresztą i tak tracę w niej czas na potęgę, żłobek naturalnie jest darmowy, naturalnie należy mi się urlop i odszkodowanie z góry). Jeśli chce się działać, można to zrobić tylko własną (WŁASNĄ!) pracą. Funkcje zbiorowe służą wyłącznie do wyzysku (w kapitalizmie – na pewno; tylko Marks to nie jest najlepszy tu kontekst).

Ale jest wyjście. Można rzucić tę bezużyteczną pracę (w przeciwieństwie, niestety, do szkoły) i zacząć biznes na własną rękę. Domowy, samodzielny, bez szefów i zwierzchników. Robisz, co tylko chcesz – i zarabiasz o stokroć więcej. Chciałeś być pisarzem? Porzuć karierę literacką i zacznij pisać własne książki – zarobisz o stokroć więcej! Chciałeś być astronautą? Porzuć karierę astronauty i zacznij budować własny statek kosmiczny na własnym podwórku – zarobisz o stokroć więcej! Chciałeś być programistą? Porzuć karierę guru techniki i zacznij projektować własne aplikacje i własne programy – zarobisz o stokroć więcej! To, oczywiście, nie daje poczucia stabilizacji i bezpieczeństwa, ale co w czasach prekariatu i umów śmieciowych je daje? Po co tracić swój cenny czas na bezproduktywne wysiadywanie w pracy, w której i tak nic nie uda ci się zrobić, na przestrzeń wspólną nie masz bowiem żadnego wpływu – lepiej zainwestuj w samorozwój i własny interes!

Interes to też fallus. Gdy będziesz miał potomków, majątek się nie zmarnuje i będziesz żył wiecznie. Non omnis moriar, nareszcie możliwe.

Własna praca, praca domowa to jedyna rozwojowa i satysfakcjonująca praca. Nareszcie jesteś władcą samego siebie, nareszcie możesz na coś (na siebie) realnie wpływać. Elastyczność to twój bóg. Pracujesz zawsze i wszędzie: „Prekariusz nie ma energii i czasu na aktywność artystyczną, polityczną i towarzyską. Jego życie jest skolonizowane przez pracę”.

Tak oto prekariat staje się najbardziej pożądaną klasą. Deregulacja rynku pracy: brak zabezpieczeń socjalnych i emerytalnych, brak stabilności finansowej, brak etatów? Elastyczność! Jak sobie zapracujesz, tak zarobisz. Problem w tym, że w rzeczywistości nie ma tu i za dużych zarobków: gdy rozkładasz produkty w Biedronce czy podajesz kawę w McDonaldzie, gdy jesteś kuratorem wystawy lub artystą, twoje dochody zbliżają się do zera. To może: jak sobie zapracujesz, tak będziesz mógł dalej (niemal za darmo) pracować. A ubezpieczenie? Bezużyteczne – w końcu w grze nie ma chorób, kalectwa, starości, realnej ciąży czy przypadków losowych. Wszystko w twoich (męskich) rękach.

Nowa niebezpieczna klasa kreatywna. W grze prekariat to klasa kreatywna. Brak etatu to szansa, a nie przekleństwo. Przekleństw tu w ogóle nie ma, w końcu to gra Pegi 12.

Bądźmy kreatywni (a wszystko będzie cacy).

My, prekariat: klasa średnia, klasa robotnicza. Nie mylić z klasą kreatywną. Klasa kreatywna to uprzywilejowany i ustygmatyzowany zbiór, prawda, Apolonio Dwurnik? Creative class, do boju! Wystarczy, że masz bogatych rodziców, wystarczy rodzinny majątek, a już stajesz się białym, młodym mężczyzną z wysokorozwiniętego społeczeństwa z dyplomem. Masz kasę, by być białym, masz kasę, by być młodym, masz kasę, by być mężczyzną, masz kasę, by być z wysokorozwiniętego społeczeństwa, masz kasę, by mieć dyplom. Masz kasę i czas na kreatywność. Masz kasę, więc będziesz miał więcej kasy. Od milionera do miliardera. Wychodzenie z pięknie udekorowanego rodzinnymi pamiątkami, rodzinnymi milionami domu to jakaś głupota. Chyba że na berlińskie śniadanie z pseudokochankiem. Ewentualnie.

Zresztą, sama konstrukcja świata nie zachęca do wychodzenia z domu. Przy przechodzeniu do każdej innej lokalizacji, czy to do domu znajomego, czy to na parcelę publiczną, pojawia się wkurwiający ekran ładowania. Trzeba czekać – chwilę, ale bezproduktywnie. Nie ma snake’a, w którego można by sobie pograć w trakcie ładowania. Po wielkim, maksymalnie otwartym świecie The Sims™ 3, z możliwością dowolnego wędrowania po całej przestrzeni, ograniczenie do własnego domu zdaje się na wskroś redukujące. Ale i na wskroś znaczące.

Przestrzeń wspólna to przestrzeń niczyja, bo Simowie poza domem, z pozornie włączonym trybem wolnej woli, nic nie robią. Świat się nie przekształca, przekształca się tylko własny dom, własny pokój i własny Sim. Sąsiedzi nie mają prac, nie rozwijają umiejętności, nie tworzą relacji i związków poza relacjami i związkami z naszym domem, nie rodzą dzieci. Przechodzą tylko z jednego etapu wiekowego na drugi (przy włączonej opcji starzenia się świata), mechanicznie i zupełnie biernie. Jeśli dojdziemy naszą rodziną do drugiego pokolenia, większość Simów, którzy z nami zaczynali, będzie w wieku starczym, a młodych Simów – z powodu braku opcji relacji i porodów poza naszym domem – nie będzie. Po wymarciu wszystkich przygotowanych przez Maxisa Simów, zamiast słusznego i ostatecznego wymarcia gatunku ludzkiego, pojawiają się jednak nowi, wygenerowani, rozpłodzeni kodem (kopiuj-wklej), by podzielić los swoich poprzedników: życie aż do śmierci, bez pracy, zajęć, rodziny czy dzieci. Wspólnota wokół własnego domu służy tylko do zapełniania suwaka kontaktów i stwarzania pozorów istnienia kogokolwiek poza „ja”. Prawda jest jednak taka, że nikt poza „ja” tutaj nie istnieje.

Można to rozwiązać wyłącznie własnym działaniem, własną pracą – we własnym domu, we własnym pokoju, we własnym ciele. Jak zawsze. Można – trzeba grać wówczas mężczyzną (jak zawsze) – codziennie zaliczać generowane przez komputer foczki. Czyli że szpachlować te najładniejsze poleceniem „Postaraj się o dziecko”. Po trzech dniach najpewniej urodzą prześliczne bliźniaczki, z wyraźnymi cechami naszego Sima, co jest w końcu kwestią bezpardonowo priorytetową. Gdy umrze nasz Sim (a może płodzić aż do śmierci, w przeciwieństwie do tej ograniczonej kobiety z tym jej histerycznym wymysłem – menopauzą), w mieście powinno być co najmniej trzydzieścioro młodych ludzi o szlachetnych rysach, gotowych, by świadczyć oficjalnemu spadkobiercy naszego Sima, który urodził się, porządnie i jak trzeba, we własnym domu, i ma własny pokój, i ma własne (odziedziczone) fundusze – by świadczyć mu usługi towarzyskie i umożliwiać awanse dzięki łatwemu zdobywaniu przyjaciół. To dopiero realny świat The Sims™ 4 – zapełniony kopiami „ja”, które istnieją tylko po to, by zaspokajać jego potrzeby.

Pokaż mi, jak grasz, a powiem ci, kim jesteś.

Za pomocą odpowiedniego moda można też zajść w ciążę z samym sobą – nikt więcej nie jest potrzebny do rodzenia dzieci czy zaspokajania potrzeb towarzysko-zabawowych: Kartezjusz byłby ze mnie dumny. Wreszcie jestem samowystarczalny, na amen. To trochę takie kazirodztwo, kocham się z członkiem rodziny, kocham się z własnym członkiem, więc The Sims™ 4 i najnowsze spory obcykało w czas.

Seks z członkiem rodziny – zwłaszcza gdy jest nim mój własny członek – to nic zdrożnego, proszę państwa. Nikt nie będzie cię tak kochał, jak pokochać możesz się sam.

Temat: masturbacja. Czy od masturbacji można zajść w ciążę?

Można zajść z ciążę? masturbowałam się prysznicem i palcem (wsadzałam na ok.6 cm dalej sie bałam) mam 13 lat i nie dostałam jeszcze okresu fakt że mam jeszcze nie regularny 1 miesiączke dostałam w sierpniu ubiegłego roku, ostatnia miesiaczke dostałam w grudniu(22.12.11) i do teraz nie mam , nie wiem o co chodzi, czy to przez to że mam jeszcze nie regularną?

Czy od masturbacji można zajść w ciążę?

Odpowiedź: tak. Zwłaszcza gdy masturbacja była dokonywana kablem od komputera. Posthumanizm w praktyce: rozmnażanie poprzez pączkowanie, podział komórki, fragmentację plechy, poliembrionię, bulwy, kłącza, cebule, rozłogi, pączki zimowe, rozmnóżki, zarodniki. W skrócie: rozmnażanie poprzez „kopiuj-wklej”.

Nic więcej nie trzeba. Oto świat idealny. A w centrum „ja”. Reszta kręci się wokół.

Inni? Jacy inni? Przewrót kopernikański jeszcze nie nastąpił – kod gry starannie o to dba.

Nie ma tu bezsensownych siedzib władz, urzędów, szpitali, policji, straży pożarnej, sądów, za które trzeba by płacić. Nie ma praw i zakazów. Pieniądze są na wyciągnięcie ręki. Własną robotą można zajść wszędzie. Maksymalnie (neo)liberalny świat.

Wolno wszystko.

Wolno wszystko to, co wolno (bo reszta nie podlega interakcji).

Wolno wszystko to, co wolno (bo reszta nie podlega interakcji) – mi.

Tak właśnie. Na własność. Na zawsze.

Non omnis moriar: masturbujmy się, robaczki.

 

 

• • •

Capitalsim – spis odcinków

• • •

Maja Staśko – gra.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information