Kwiaty kwitną, tyłki więdną: najokrutniejszy miesiąc to kwiecień

Aldona Kopkiewicz

Choć otwarcie Ziemi jałowej należy do najmocniejszych w całej znanej mi literaturze, choć wśród tejże literatury niewiele jest dzieł, które poważam tak bardzo, jak twórczość Eliota, i choć sama pozuję na katastrofistkę, żeby dodać życiu nieco pikanterii, frazę „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień” podczas wiosennych spacerów mruczę tylko przekornie. Dziwi mnie, że można brać ją na serio, lecz podziwiam autora za bezczelność, drapieżność i piękno tego początku:

Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Płodzi
Bzy z martwej ziemi, miesza
Pamięć i żądzę, wiosennym
Deszczem podnieca ospałe korzenie.

(przeł. Adam Pomorski)

Zima była w sam raz: tliła się wówczas jedynie „drobina życia”, ledwie tyle, by przetrwać w hibernacji, w zmrożonej pamięci, a spojrzenie mieć utkwione w pustej, kamiennej przestrzeni, która zgadza się doskonale z tym, czym ludzka egzystencja naprawdę jest – chłodnym podmuchem prochu. Właśnie skończyła się I wojna światowa, ale to nie jedyna przyczyna utrapienia. Owa zgodność, doskonałe odzwierciedlenie duszy i natury, zostaje zakłócona wraz z wiosną – tak zaczyna się proces dezintegracji, z którego zdaje sprawę poetyka Ziemi jałowej. Drzewa i krzewy budzą się do życia, zaraz rozsnują bogactwo swych liści i kwiatów w całkowitej pełni, płodne i wybujałe. Zgroza.

Dlaczego te wersy są tak niebywałe? Odmiana pór roku, niezmienność rytmu natury, stanowiła tradycyjne źródło pocieszenia dla stroskanych już to osobistą tragedią, już to marną kondycją ludzkości: po burzy przychodzi słońce, fortuna kołem się toczy itd. I nawet jeśli ktoś nie wierzy, że zdarzy mu się jeszcze coś dobrego, zawsze może znaleźć ukojenie w samym tylko doświadczeniu piękna przyrody. Dla mnie to doświadczenie jest dziwne i absurdalne, ale działa, więc czemu nie – nie będę sobie wszystkiego zabraniać, nawet jeśli to nie takie piękno ma zbawić świat. Umysł Eliota zaś panuje nawet nad tak niewinnym doznaniem, jak cichy zachwyt urodą kwitnącego drzewa wiśni lub jabłoni. To prosta droga do innej piosenki, napisanej przecież przez pierwszego tłumacza Ziemi jałowej, w której dobrotliwa opowieść o sielance zwykłego dnia podprowadza nas już całkiem bezbronnych pod kodę „Innego końca świata nie będzie”.

O wszystkim wspominam tylko dlatego, że wcale się tym nie przejmuję. Pozwalam sobie na radość z wiosny. Dobrze, gdy w sercu tli się iskra głupoty, bo tylko naiwni mogą otwierać się wciąż na nowe, czyli mieć na cokolwiek nadzieję. Z tym że akurat tegoroczny kwiecień naprawdę okazał się miesiącem odsłon, w których triumfy święci najprawdziwsza bezwstydna przemoc.

 

 

Wprawdzie te kwietniowe ewenementy stanowią medialną codzienność późnego kapitalizmu i pewnie bywało już znacznie gorzej nawet przed kapitalizmem; lecz jest już połowa maja, mam lepsze rzeczy do roboty w życiu, a wciąż myślę o tym, że Kim Kardashian straciła 100 tysięcy fanów, kiedy paparazzi ujawnili nieretuszowane zdjęcie jej gigantycznego tyłka, podczas gdy jej siostra, Kendall Jenner, stała się twarzą oburzonych, którzy na ulicach domagają się lepszego świata czy też po prostu Pepsi, w każdym razie wyglądają na ludzi prawych, sympatycznych i zaangażowanych.

 

 

 

Reklama Pepsi współgra jednak – jako przypadek z jedności przeciwieństw – z nazi stylizacją Reserved (za którą firma przeprosiła), nazi paktem handlowym Staropolanki z Red is Bad (z którego woda jest dumna, kłamiąc w żywe oczy, że nie ma tu żadnej ideologii) i legalnym przemarszem ONR przez Warszawę. Wiem, wiem, Staropolanka była już 2 maja, nieważne jednak. Nazi obscenę odłożę tymczasem na bok, by bliżej przyjrzeć się związkom tyłka i kapitału.

Na Instagramie Kardashian śledzona jest przez bez mała 100 milionów ludzi, więc te 100 tysięcy rozczarowanych faktem, że udoskonala graficznie swoją pupę, te 100 tysięcy nic jeszcze nie znaczy. A jednak: to 100 tysięcy ludzi. Być może nawet zamiast załamki nad kretynizmem 100 tysięcy jej fanów – czy naprawdę przypuszczali, że adorują cud natury i ciężkiej pracy? – historia ta powinna dawać nadzieję, że są ludzie, dla których fałsz jest wciąż gorzkim rozczarowaniem. Dla całej reszty najwyraźniej nie jest – nie chodzi im o więcej niż poślinienie się nad półnagą lasencją i co ma zedytowane, a co naturalne, już od dawna nie robi nikomu różnicy. Właściwie to dość mądra decyzja, bo i tak została zoperowana, więc to poszukiwanie „prawdziwej Kim”, niczym „prawdziwych kobiecych krągłości”, to jest: olbrzymich tyłków, będących dzisiejszym wcieleniem wiecznej kobiecości, wyróżnia się co najmniej bezrefleksyjnością.

 

 

W obrazie wielkich i krągłych kobiecych pośladków, najlepiej odzianych w lateks tak, żeby wyglądały na doskonale napięte, sprężyste jak galaretka (oczywiście owocowa, skoro chodzi o przeciwieństwo skóry i tłuszczu); w obrazie wielkich i krągłych, plastikowych kobiecych pośladków możemy obserwować brutalność działania obrazu telewizyjnego w ogóle. Telewizyjnego, czyli takiego, który ma przede wszystkim zarobić jak najwięcej działając jak najszybciej, tworząc i spełniając jakąś fantazję o seksie lub bogactwie, bo o czym by innym, to dziś jedyne szanowane możliwości prawdziwego użycia i wyżycia, utopia doświadczenia, złoty medal z indywiduacji. Ten podwójny wymiar wielkiego tyłka uświadomiła mi instalacja Lichen! Libido! Chastity! Anthei Hamilton, za którą zdobyła w zeszłym roku nominację do nagrody Turnera.

 

 

W instalacji tej artystka utożsamia moc obrazu i moc seksu. Obraz tylko rzekomo jest niepochwytny i niematerialny – inspirując się Antoninem Artaudem Hamilton pokazuje fizyczną obecność obrazu, jego brutalną materialność i wychodzi jej ewidentnie sztuczna, przypominająca fototapetę, lecz wielka i mocna ściana z cegieł. Ze środka tej ściany wyłania się zaś wielki tyłek – rzeźba Project for Door (after Gaetano Pesce) – zaprojektowany pierwotnie jako brama do budynku, w Tate Britain stał się po prostu bramą, przejściem przez ścianę, za którą czeka niebo. Pośladki oczywiście zostały już obłapione, więc są seksowne – co za ulga. Należą do kogoś, kto otworzy przed nami przejście, z pewnością magiczne. Wszystko ogromne i posągowe, kiczowate. Jesteśmy w raju naszego pragnienia. To pragnienie jest duże i proste. Nie wiesz tylko, że marzysz o ścianie i zamiast odbić się od galaretowatej poduszki, a potem ulecieć w błogostan, wyrżniesz na twardo tą wrażliwszą częścią swego obnażonego już pewnie ciała. Że – by sięgnąć do innego znamiennego wydarzenia kwietnia – mija kolejna godzina, gdy całujesz samochód, by go wygrać. A zwyciężczyni robiła to w tym roku jakieś 50 godzin. Telewizja trenuje nas w tym pragnieniu od dawna. Nie wiadomo, czy może istnieć inne spełnienie. Ciało nie czuje już bólu. Tak, jesteśmy w raju.

 

 

Teatr obrazów, o których marzy Artaud, ma hipnotyzować, wciągać, prowadzić do doświadczeń ekstatycznych. Ma być rytualną transgresją – okrucieństwem, przez które trzeba przejść, by wyzwolić się z letniej codzienności. Ma być skrajnie niepokojącym obrazem/doświadczeniem kwietnia. Co jednak, gdy siła tego obrazu przyciąga już tylko po to, by oddać nas kasie, tyłkom, kapitałom i nazizmom, a także telewizji? Eliot skarżył się, że po katastrofie wojny i w kryzysie metafizyki świat zamienił się w „stos rozbitych obrazów”. Ale dodaje też, że ów stos to miejsce, „gdzie słońce pali, / A martwe drzewo nie da schronienia ni świerszcz wytchnienia, / Ni suchy kamień dźwięku wody”. Nie przypuszczał pewnie, że rozbite obrazy dadzą sobie radę bez sensu, ale mogą mieć siłę mitu, nad którego upadkiem jęczy. I że na tej pustyni właśnie zwykły wiosenny spacer wśród kwitnących drzew da tak potrzebny cień. Wśród mocnych, cieknących wybujałym życiem, czy też samą już tylko płodnością – seksem, pieniędzmi – obrazów, najbardziej krucha okazuje się codzienna, doświadczalna rzeczywistość. Wiosna nie obiecuje już, że zawsze będzie wracać. Tym razem to ona jest słaba. Jej powrót nie zabiera nas w wieczne pocieszenie, a w chwilowe: „więc jednak jest”. Coraz głośniej odzywa się za to żal i groza, że może przeminąć nieodwołalnie. I nic tu nie pomoże zachowanie wiosny w obrazach.

• • •

Aldona Kopkiewicz – urodzona w 1984 roku w Szczecinie. Autorka poematu sierpień (Lokator 2015), filozoficzno-fantastycznych bajek i esejów (publikowanych głównie w „Dwutygodniku”, „Ha!arcie”, „Ricie Baum”, „Twórczości”). Bywa też dramaturgiem. W 2016 sierpień został wyróżniony Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius za debiut roku.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information