Burdele cynamonowe

Dawid Juraszek

Gdyby żył, miałby 125 lat. Rocznica urodzin Brunona Schulza to świetna okazja, by porozmawiać o naturze ludzkiej – i o seksturystyce.

Lato. Poranek. Zaciągnięte zasłony. Podnoszę się z łóżka, sięgam na półkę pod oknem, biorę do ręki tom w twardej szarej oprawie, który zostawiła moja ówczesna, zaczynam czytać:

„W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacyj, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.”

Rozdziawiam gębę, bo szczęka mi opada, i tak czytam dalej, nieruchomy, jak gdyby nie chcąc kogoś spłoszyć, czegoś upuścić.

Powyższe jest w czasie teraźniejszym, mimo że minęło już dobrych kilkanaście lat. Pamiętam wszystko, jak gdyby działo się dzisiaj (no, nie tak znowu wszystko: cytat oczywiście przepisuję teraz z leżącego przede mną innego wydania). Dlaczego? Literacka wirtuozeria Schulza uderzyła mnie wtedy jak tsunami i pochłonęła bez reszty. Zapomniałem, jak – i czy w ogóle – przerabialiśmy Sklepy cynamonowe w liceum; tamtego poranka, już będąc studentem, doznałem usunięcia jakichkolwiek wcześniejszych Schulzowskich plików z twardego dysku pamięci.

Teksty w Sklepach... nie są co do jednego równie uderzające – dźwiękiem, znaczeniem, wyglądem, układem słów, umiejętnością przedzierzgnięcia zwyczajności w mit – ale wszystkie posiadają gęstość, która sprawia, że przy kolejnej lekturze nie spływa z nich farba, że spod pozłoty z czasem nie wyłazi plastik. Dlatego można, warto, trzeba do nich wracać.

Wracałem kilka razy, w różnych odstępach czasu, na wyrywki, szukając tego samego oszołomienia, którego doznałem owego poranka. Nigdy nie wróciło z podobną intensywnością, ale odnajdywałem jego ślady, które nie pozwalały mi zapomnieć. Aż wreszcie parę tygodni temu, słuchając podczas nocnych przebieżek audiobooka, znów doznałem oszołomienia, czymś jednak innym, czymś zgoła niespodziewanym.

Na scenę zapraszamy Emila, kuzyna narratora, „z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło jakby wszelki wyraz”, którego „strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których powrócił”. Tajemnicza i tragiczna to postać: jego „twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których, jak linie na zatartej mapie, plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia”. Kim był Emil? Otóż „mistrzem sztuk karcianych”. Czym się trudnił? Otóż „palił długie, szlachetne fajki”. Jaki był jego znak szczególny? Otóż „pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów”. Emil pojawia się w tymże samym pierwszym opowiadaniu Sklepów, czyli Sierpniu, ale nie pamiętam, bym zwrócił nań dotąd wystarczającą uwagę. A powinienem był.

Sklepy cynamonowe – prawdopodobnie jeden z lepiej zakamuflowanych tytułów genialnych, nienachalny, a potężny, dyskretny, a pełen mocy. Niby ot, tak sobie zaczerpnięty z jednego opowiadania w zbiorze, a tymczasem ogniskujący w sobie cały blask i brud książki. Jak dzieło Schulza w ogóle ujawnia pokłady ponadczasowego mitu w ulotnej rzeczywistości, tak te dwie opowieści w szczególe obnażają całą nonszalancko, egoistycznie, krótkowzrocznie, mimochodem kultywowaną mroczną stronę natury ludzkiej.

Nie przesadzam.

Przedmiotem „gorących marzeń” narratora są sklepy z towarami kolonialnymi, które to sklepy on nazywa cynamonowymi „dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są wyłożone.” Zanim wrócimy do Emila, opiszmy sobie te przybytki:

 

Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znaleźć ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń mandragory, norymberskie mechanizmy, homunkulusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki, stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj.

 

Magiczny to opis, porywający czytelnika w przeszłość jakże odmienną od dzisiejszej, pełną woni dalekich stron i barw przeszłości, w dawne czasy, gdy państwa i regiony nosiły inne niż dziś, ciekawsze nazwy; gdy w zamorskich (jak to brzmi!) krajach czekały rzeczy i idee świeże i nowe, gdy życie było bardziej naturalne, tajemnicze, romantyczne...

Nie. Ani nie jest to opis magiczny, ani przeszłość taka wcale od teraźniejszości nie odmienna. Powiedzmy sobie wprost, ów sklep cynamonowy to sklep z badziewiem jak dziś „Wszystko za cztery złote”, oferujący klientom duperele dosłownie i w przenośni mejd in czajna, na domiar złego profitujący dodatkowo z handlu egzotycznymi zwierzętami. Wystawione na sprzedaż w owych wonnych sklepach przedmioty noszą znamię cierpienia upokarzanych w koloniach ludzi, tępionych dla zysku gatunków, wycinanych w pień lasów, deflorowanych kopalnianymi tunelami gór.

Nie wygląda to dobrze, co? Tym gorzej dla nas. Dziś nie trzeba nawet zapuszczać się w labirynt błędnych, pokątnych, tajemniczych bocznych uliczek, jak czynił to narrator opowieści, by wziąć udział w tym upokarzaniu, tępieniu, wycinaniu i deflorowaniu. Wystarczy pójść do marketu. Bajeranckie gadżety, montowane w tnących na wszystkim koszty fabrykach krajów rozwijających się, rzadkie metale do smartfonów, wydobywane przez dzieci w kopalniach trzeciego świata, oddychające sportowe koszulki, szyte w dusznych szwalniach globalnego południa, obfitujące w tłuszcze omega 3 ryby, wydzierane na skalę przemysłową z dziewiczych do niedawna głębin dalekich, ciepłych mórz – w schulzowskich sklepach cynamonowych robimy zakupy na co dzień.

Wróćmy do Emila. Kuzyn pachnący „zapachem dalekich krajów” – jakich? Syjamu? Indochin? Persji? Dziś taki facet pachniałby pewnie Tajlandią. No bo spójrzmy dalej:

 

Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia.

 

Pomijając palącą kwestię, jakim ekwilibrystycznym cudem narrator w jednym zdaniu znajduje się między kolanami darzonego nieprzepartą sympatią kuzyna, a w drugim już stoi jak gdyby nigdy nic u jego boku, powiedzmy sobie szczerze, o jakie to nagłe zrozumienie chodzi. Emil jest otóż seksturystą, który zmarnował życie – nie tylko swoje – na wykorzystywanie seksualne kobiet i dzieci w krajach egzotycznych. Na dodatek, jak dowodzi „mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego skroniach pulsującą żyłą”, zdolny jest nawet do zaaranżowania dwuznacznej sytuacji z własnym nieletnim kuzynem.

Oczywiście there is no smoking gun, ale że zbrodnia jest przedawniona, a zbrodniarz to postać literacka, nie będę się asekurował, że oto „rzekomo”, „domniemany”, itp.

I tyle, opowiadanie się kończy, Emil schodzi ze sceny, i choć erotyka fetyszystowska i masochistyczna przewija się przez kilka kolejnych opowiadań, to ten akurat wątek, wątek pedofilii i seksturystyki, już się w Sklepach nie pojawia. Schulz nie wraca doń nawet, kiedy okazja wydaje się jak znalazł, tzn. przy opisie tytułowych pachnących, jak i Emil, dalekimi krajami sklepów, gdzie nawiązanie do eskapad kuzyna byłoby bardzo nomen omen pożądane. Nie wraca może dlatego, że wracać nie musi. Podniecający się sklepami kolonialnymi narrator, obojętny na konsekwencje swoich ciągot, wykorzystujący inność dla własnej przyjemności, rozkoszujący się błogą ignorancją, ot, tak po prostu dający upust mrocznej stronie natury ludzkiej, sam jest swoim ulubionym zboczonym kuzynem.

Nie z taką tezą siadałem do niniejszego felietonu, ale w trakcie pisania narzuciła mi się z mocą objawienia i nic się już z tym nie zrobi.

W świecie Schulza towary kolonialne to powiew szerokiego, nieosiągalnego świata zamorskich krajów, a pornograficzne zdjęcia nieletnich – ambarasująca ciekawostka. W naszym świecie sklep kolonialny to każda galeria handlowa i każdy hipermarket, ba, każdy osiedlowy spożywczak z chilijskimi winogronami i każdy kiosk z chińskimi długopisami, a posiadanie pornografii dziecięcej grozi więzieniem.

Progres? Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie, w jaki sposób przyszłe pokolenia odczytywać będą dzisiejsze książki, których wzorowani na nas bohaterowie i bohaterki nakładają na włosy odżywkę (zawierającą olej palmowy z wyrąbywanych milionami hektarów lasów Indonezji), wciągają przez głowę tiszerty (z grzebiących szwaczki pod gruzami fabryk Bangladeszu), klepią kciukami w ekrany smartfonów (skonstruowanych w oparciu o kobalt wydobywany przez dzieci w kopalniach Konga), i lśniącymi od tłuszczu ustami pałaszują mięso (z ciał istot żywych hodowanych w warunkach nie tylko okrutnych, ale i niszczących środowisko planety).

Jak Bóg da, to przyszłe pokolenia nawet nie zauważą tych nawiasów, bo szczęki im opadną nad naszą literacką wirtuozerią – ale Boga nie ma, a zboczony kuzyn jest, i to w każdym z nas.

• • •

Czytaj także:

• • •

Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, współpracuje z www.polska-azja.pl, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information