My

Wojtek Żubr Boliński

Nawet nie wiecie, jaka to bywa niezręczna sytuacja: trochę nie lubić ludzi, a trochę być niedopieszczonym atencjuszem. Niezręczna zwłaszcza w kontekście mediów społecznościowych, z których najzdrowiej – z upływem czasu widzę to coraz wyraźniej – byłoby nie korzystać w ogóle. Z owej niezręczności wynika to, że czasem na te media społecznościowe zaglądam. O, na przykład mam najlepszy polski profil na Ello, polecam. Nadal zerkam czasem również na ten najważniejszy, jedyny portal społecznościowy – jeden, by wszystkim rządzić i w ciemności związać. Ostatnio miałem przyjemność trafić tam na status znajomego, wybierającego się na wakacje. Nad polskie morze. Dajmy panu na imię P. Wiadomo nie od dziś, że kiedy jedziemy nad Bałtyk, w dobrym guście jest odciąć się od tzw. polaczków, co zresztą P. nie bez ironii uczynił. Otóż okazało się, że znajduje się P. wśród januszy, grażyn, parawanów, brzuchów, białych skarpet, najtańszych pociągów, a wokół nie rozbrzmiewał wcale Bersarin Quartett, a co najwyżej Zenek Martyniuk. Żeby to chociaż Moderat! W takich warunkach nie da się żyć, a co dopiero odpocząć. Panu P. ochoczo wtórowali w komentarzach znajomi – trochę hejtując polaczków z brzuchem i wąsem, trochę się podśmiechując z autora posta, że sam jest janusz. Jasny, prosty, konkretny przekaz: grubi wąsacze w sandałach słuchający disco polo powinni zostać w domach. Z korzyścią dla społeczeństwa, z korzyścią dla Nas.

Z korzyścią dla NAS. Dla Nas, którzy żyjemy w dużym mieście, pracujemy w agencjach reklamowych, trenujemy crossfity, jemy burgery, siedzimy na zbawiksach, czytamy blogi – generalnie jesteśmy lepsi od januszy. Bo my wiemy, czym jest świat, a oni co? Dalej kaszanka z cebulo?

Regularnie słyszę i widzę taką narrację we wspomnianych mediach społecznościowych, i trochę mnie to brzydzi. Próbując zająć pozycję zdystansowanego obserwatora mam jednak lekką przewagę nad całą resztą. Otóż brak mi mojej małej ojczyzny. Nie mam podwórka, na którym się wychowałem. Nigdy nigdzie nie przynależałem. Dorastałem bowiem na wsi, w mikroskopijnej miejscowości, w której moja rodzina była bodaj jedyną nienależącą do rolniczego kręgu. Kiedyś dowiedziałem się, że nazywano nas pokątnie „mieszczuchami” – tak dla podkreślenia, że nie do końca przynależymy. Do gimnazjum dojeżdżałem do innej, większej wsi. Tam na dzień dobry uznano mnie za intruza, przyjezdnego. Z kolei ci z mojej wsi rodzinnej i okolic źle patrzyli na to, że próbuję od początku kumać się z gospodarzami naszej nowej szkoły. Do liceum też dojeżdżałem – już do miasta. Małego, ale jednak. Choć to tam zawarłem pierwsze, trwające do dziś znajomości, zawsze byłem jednak tym „z wioski” (wieśniaków określano krótko: „chamami”) – od pewnych rzeczy nie da się uciec. Od prawie dekady jestem zaś warszawskim słoikiem. Uwielbiam stolicę i nienawidzę jej jednocześnie, ale zawsze będzie dla mnie najwyżej macochą; żeby być Warszawianinem, trzeba mieć chociaż dziadka walczącego w Powstaniu.

Dziś, kiedy patrzę wstecz, cenię sobie ten dystans, z którego mogę na wszystko patrzeć, nie powiem. Gdzie się nie odwrócę, tam do wszystkich mi daleko, ale za to więcej widać. Z daleka i z lekkim pobłażaniem patrzę też więc na Nas. Na NAS: tych niby jeszcze młodych, często singli, pod tymi wszystkimi planami be. To My (MY) wszyscy chcemy porażki PiSów, wszyscy chcemy przyjmowania uchodźców. Tylko że łatwo chcieć, kiedy wiadomo, że nie można, bo tak jest modnie, a dodatkowo problem jest dla Nas raczej z gatunku tych abstrakcyjnych. Co My byśmy z tymi przysłowiowymi już uchodźcami zrobili, skoro nie potrafimy zrozumieć (a co dopiero zaakceptować) swoich rodaków? Nie wiem, bo nawet nie próbujemy. Wystarczy, że ktoś różni się od Nas stylem życia, a już wiemy, że jest gorszy. Jesteśmy skorzy zebrać się w kupę i pluć na januszy. Za co? Nikt nie każe nam zabierać parawanów na plażę i stawać się fanatykami disco polo, ale dlaczego ktoś inny ma być za to piętnowany? Ot, taki nasz polski koloryt, nic w tym groźnego, ani zdrożnego, jeśli podejdziemy do tego ze zwykłą ludzką życzliwością.

Przytoczony wpis znajomego przypomina mi – również facebookowe – utyskiwania Pani Agaty Młynarskiej, która w zeszłym roku także wybrała się nad Bałtyk i musiała przedrzeć się przez tabun, jak to sama określiła, „państwa Kiepskich”, żeby w spokoju pyknąć sobie kilka fotek z uprawiania yogi. Bohaterskie poświęcenie, okupione ogromnym cierpieniem przebywania z ludźmi spędzającymi wakacje tak jak potrafią, tak jak mogą i tak jak chcą.

Wszyscy My wyznajemy poparcie dla idei otwartych społeczeństw. Wiemy też, że grupy mające problem z asymilacją należy raczej zrozumieć, niż potępić. Jednocześnie przeżarci propagandą koniecznego sukcesu brzydzimy się tymi, którzy wiodą spokojne, rodzinne życie, nie chcąc od niego specjalnie wiele więcej, niż mają, a zamiast kraftowego piweczka z Innych Beczek wolą sobie pierdolnąć harnasia. To jest ten rodzaj pogardy i wywyższania, który rodzi, a przynajmniej wzmacnia, niechęć i nienawiść drugiej strony. Tej pogardzanej. Warto o tym pamiętać, kiedy będziemy po raz setny narzekać na to, że społeczeństwo w Polsce jest podzielone, a plebs nie rozumie Nas – wielkomiejskiej, aspirującej inteligencji.

Tak, to także trochę do Ciebie, Wojtku Sokole.

• • •

Czytaj także:

• • •

Wojtek Żubr Boliński – permanentna tymczasowość, rocznik '89. Trochę poeta, trochę prozaik, ale jeszcze nie do końca. Kiedyś prawie kulturoznawca, ale nie w pełnym tego słowa znaczeniu; coś jakby dziennikarz albo trochę bloger, nie wiem. Copywriter, który zyskuje przy bliższym poznaniu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information