O złych książkach dobrze albo wcale (Wojciech Engelking, "Lekcje anatomii doktora D.")

Mundek Koterba

Sporą nieroztropnością wykazało się Wydawnictwo Literackie, decydując się na zaproszenie do grona autorów Wojciecha Engelkinga. Jego debiutancką powieść (niepotrzebne skreślić), wydaną jeszcze przez Świat Książki, krytyka uznała ponoć za debiut „świetny, nieprzyjemny”, „bardzo dojrzały” (zob. blurby do pierwszego wydania Lekcji anatomii doktora D.). Co to jednak za „krytyka” – trudno powiedzieć. Być może cytaty te pochodzą z zamawianych przez wydawnictwo promocyjnych agitek albo z relacji z lektury zwykłych empatycznych czytelników, którym podoba się wszystko, co wpadnie im w ręce: od klasyki literatury iberoamerykańskiej po poradniki typu Jak być szczęśliwym (albo chociaż trochę mniej smutnym). Oszczędzę sobie czasu na kwerendę; kim by bowiem owi entuzjaści nie byli, wiem, że w sprawie Engelkinga stanowiska nasze są odrębne. Z tej samej przyczyny nie po drodze mi też z ekspertami Wydawnictwa Literackiego, którzy z pewnością po wnikliwych ekspertyzach, a nie kierując się wyłącznie nazwiskiem, zdecydowali, że Engelking to młody, zdolny, wykształcony i z wielkiego miasta – a zatem jak mało kto zasługujący na zaufanie – powieściopisarz; kto wie – drugi Houellebecq albo chociaż Twardoch.

A tu, proszę państwa, ani Houellebecq, ani Twardoch… tylko zwyczajny Engelking, znany już z dość słabego debiutu, choć może nieco sprawniejszy stylistycznie, wciąż jednak niepotrafiący wzbudzić we mnie niczego więcej prócz irytacji i poczucia, że marnuję swój czas na czytanie jego książek i pisanie o nich. Autor Lekcji anatomii doktora D., powieści – jak mniemam – aspirującej do miana współczesnej wersji realizmu krytycznego, nie wychodzi w swej fikcji poza proste chwyty: brutalizm, przemoc, epatowanie pornografią etc. A ponieważ żongluje tymi kilkoma chwytami (tak przecież do siebie podobnymi), tracą one swoją moc i działają przeciwskutecznie: zamiast szoku, powodują znużenie. Engelkinga, nie od dziś, interesuje samo zło, a to za mało, by stworzyć wielowymiarową, skomplikowaną „wielką narrację”. Dlatego bliżej mu do mocno i słusznie krytykowanych ostatnio filmów Katarzyny Rosłaniec (szczególnie polecam tu tekst Gabriela Krawczyka) niż do wymienianych przy okazji kolejnych impresji z książek Engelkinga autorów Możliwości wyspy czy Morfiny. I wspomniana reżyserka, i rzeczony literat zajmują się trywializowaniem i demonizowaniem opowieści o swoim pokoleniu. Zamiast krytycznych portretów pokolenia, niejednoznacznych, intrygujących bohaterów, otrzymujemy nihilistyczną papkę, papierowych ludzi, niemal bliźniaczo podobnych do „menażerii” z popularnych ostatnio w telewizji paradokumentalnych seriali.

Moje skojarzenie z „menażerią” nie jest tu przypadkowe. Wszak w Lekcjach anatomii doktora D. Engelking przeprowadza atak na niesympatycznego współczesnego mieszczucha. Młody (prawie) doktor Jakub Dejman to człowiek pełen kompleksów, nadwrażliwy na swoim punkcie i w dość nietypowy sposób szukający uznania. Zawodowo para się operacjami plastycznymi, które w gruncie rzeczy są eksperymentami medycznymi, w wolnym czasie – gwałci lub kupuje (kto bogatemu zabroni) ciała przyjeżdżających na studia do Warszawy dziewczyn. Ten wyzuty z empatii, pozbawiony jakichkolwiek wyższych wartości „zbrodniarz” od pierwszych do ostatnich stron powieści jest skrajnie niesympatycznym typem, z którym nie chcielibyśmy się spotkać w realnym życiu – a już broń Boże! – w jego gabinecie chirurgii plastycznej. Dejman jest oczywiście reprezentantem klasy średniej wyższej, czy jak wolimy, burżuazji. Czy jest to przedstawiciel „typowy” – tego nie wiem, mam jednak nadzieję, że nie. Dość wspomnieć, że Dejmana nie imają się dylematy typu: zapłacić czynsz czy pojechać na weekend poza miasto. Zresztą „poza miasto” w jego wypadku znaczy „poza kontynent” (kto bogatemu zabroni 2) – do Brazylii. Przywozi z tej wyprawy zresztą suwenirę w postaci 15-letniej Brazylijki, wiadomo po co. (Anty)bohater w przerwach między życiem cudzymi życiami i kolejnymi wzwodami chadza, np. do opery. Kultura wysoka miesza się tu z barbarzyństwem, co nie ma w tym wypadku nic wspólnego z postmodernizmem, a – uwaga – z nazizmem!

 

Wojciech Engelking, ''Lekcje anatomii doktora D.'', Wydawnictwo Literackie 2016

 

Engelking połączył w swojej powieści teraźniejszość z przeszłością, zestawiając ze sobą dwa plany fabularne: współczesną, niesympatyczną, elitarystyczną „Warszawkę” oraz nazistowskie Niemcy, z doktorem Mengele na czele. Oczywiście wiemy, co chce nam przez to powiedzieć, a co bez tej paraleli byłoby w zasadzie nieuchwytne, mianowicie, że sam do swoich bohaterów czuje odrazę. Bez tego zabiegu moglibyśmy jednak mieć spore podstawy do tego, aby uznać, że Engelking lubuje się w tym bagienku seksizmu, klasizmu, rasizmu etc. A jednak nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego Engelking tym razem „troszeczkę” przeszarżował. Trzeba powiedzieć, że ci jego dzisiejsi „naziści” to jednak ludzie o mniej skomplikowanych losach niż ci sprzed lat. Chciał pisarz pokazać uniwersalność zła – dobrze, miał do tego prawo, ale wyciągać z przeszłości najcięższy kaliber – nazistowskie tanki i myśliwce, i przymierzać je do tej współczesnej chudoby? No miejmy rozum.

Już przy poprzedniej powieści miał Engelking tendencję do przedstawiania świata jako totalnego zła. A przecież i dziś ludzi dobrej woli jest sporo. Nie znajdziemy więc w tej powieści bohaterów pozytywnych albo chociaż niejednoznacznych, ludzi zaangażowanych w sprawy inne niż osobiste – ze szczególnym uwzględnieniem praktykowania erotomanii. Za to przez bite 600 stron czytamy o tym, jak dziany facet gardzi ludźmi (i poniekąd sobą samym). Świat w powieści Engelkinga to wielki magazyn egoizmu, niezdrowej rywalizacji, kompulsywnego potwierdzania swej męskości, znęcania się nad słabszymi etc. Portret środowiska „bogatych domów” (bo na pewno nie dobrych) jest tyle bezlitosny, co prosty jak konstrukcja kija. Lekcje anatomii doktora D. to nie jedno nudne opowiadanko, a nudna kobyła; nudna dlatego, że jest w kółko o tym samym. Tylko drzew szkoda… Engelking wyraźnie nie chce komplikować życia swoim czytelnikom, jeśli jednak nie zrozumie, że właśnie na tym zasadza się cała zabawa w literaturę – na uporczywym komplikowaniu nam życia i sposobu myślenia – to nigdy nie będzie dobrym pisarzem.

Nie można też nie wytknąć Engelkingowi skrajnie męskocentrycznej narracji. Na ten przykład kupiona przez Jakuba Dejmana Brazylijka Elvira przedstawiona została bardziej jak powtarzająca po ludziach dzika papuga niż człowiek. A ponieważ nie ma tu miejsca na momenty pozytywne ani choć ciut bardziej pogmatwane, nie może też być mowy o przezwyciężających dominującą i dojmującą atmosferę totalnego zła – momentach emancypacyjnych. Autor poprzestaje na opisie brutalności patriarchalnego świata, który dotyka bohaterki. Ufamy, szczególnie po grubo wystruganej paraleli z nazizmem, że Engelking jest tu metakrytyczny. Ale nawet to nie unieważnia moich zarzutów. Za krytycznym opisem współczesności – owszem, często przejaskrawianym, ale to akurat można zrzucić na karb licentia poetica utworów tendencyjnych – nie idzie żadne antidotum, żaden projekt naprawczy… nawet w postaci utopii. Jest to po prostu bardzo zachowawcze, a wynika chyba z obawy przed śmiesznością i posądzeniem o naiwne marzycielstwo. Swego czasu Stanisław Dygat pisał o współczesnej mu literaturze, że jest ona pesymistyczna, i zaraz wyjaśniał, że ów pesymizm jest reakcją na „urzędowy optymizm”. Dziś często jest podobnie, choć odwrotnie. To dla wszechobecnego pesymizmu należałoby poszukać jakiegoś optymistycznego dopełnienia. Literatura też ma prawo proponować projekty naprawcze, a nie tylko stękać, że jest źle. Pisarz, którzy przedstawia naprawczą utopię nie jest śmieszny, tylko śmiały.

Engelking nie tylko jest zbyt ostrożny, ale i anachroniczny, skoro myśli, że gdy co pięć-dziesięć stron opisze brutalne sceny gwałtu, masturbacji czy nawet seksu, będzie utrzymywał podniecenie czytelnika. Nic bardziej mylnego. Trzeba tu brutalnie powiedzieć, że i w tym temacie byli już przed nim lepsi, bardziej przekonujący i dużo mniej kompulsywni. W efekcie realizm Engelkinga jest fantastyką lotów raczej niskich, a właściwie to katastrofą. W podobnym tonie, choć dużo bardziej merytorycznie a mniej złośliwie, wypowiedział się w „Kontakcie” Antoni Zając, który skrupulatnie wyliczył wszystkie klęski Engelkinga składające się na tę katastrofę. Część z nich powtórzyłem, innych nie zauważyłem, garść postanowiłem sobie darować.

A tak w ogóle to powinniśmy sobie chyba zadać pytanie o to, po co pisać o złych książkach? Żeby napsuć sobie i innym krwi? A może po to, żeby oszczędzić komuś, kto jeszcze liczy się z naszym zdaniem (garstka ludzi), sromotnego rozczarowania? Albo jeszcze inaczej: pisać o złych książkach, ale w sposób pozytywny, np. iść na kolaborację z wydawnictwem, które bardzo potrzebuje naszych agitek, wydawać z siebie pochwalne peany, że książka przecież „odważna” i „dojrzała”, słowem: co innego myśleć, co innego pisać? Chyba trzeba będzie wybrać dla siebie coś z zasady: o złych książkach dobrze albo wcale.

• • •

Mundek Koterba – rocznik '92. Ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim (2017). Wierny kibic Robotniczego Klubu Sportowego Garbarnia Kraków. Gra na banjo.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information