Kapuścińskiego szloch, Cortázara śmiech

Dawid Juraszek

Letnie popołudnie. Pociąg z Ołomuńca do Czeskiego Cieszyna. Wagon bezprzedziałowy z niebieskimi siedzeniami. Kilku, może kilkunastu pasażerów. Nie dzieje się nic. Za oknem przemykają pola, pojedyncze domy, tu i tam zagajnik. I góry. Nic w sumie specjalnego. Właściwie pagórki. Nawet nie w mistycznej mgle oddalenia na horyzoncie, tylko prozaicznie blisko, prawie na wyciągnięcie ręki.

Sięgam po smartfon, by sprawdzić, gdzie dokładnie jestem, co to za góry, jak się nazywają. Mapa nie chce się załadować. Może powinienem się zdenerwować, sfrustrować, wściec na złośliwość rzeczy martwych, słaby sygnał, itede. Ale nie. Zamiast tego czuję coś w rodzaju ulgi. Odkładam smartfon na stolik i patrzę na te pagórki – wciąż niepozorne i bezimienne, ale nagle dramatycznie nieodgadnione i boleśnie kuszące.

Tam być. Wysiąść na najbliższej stacji, zignorować szyld z nazwą mieściny, ruszyć ku tym kosmatym grzbietom, nie patrzeć na uliczne tabliczki, iść przez pola, z dala od domostw, wspiąć się na przełaj przez chaszcze i stanąwszy wreszcie na szczycie zobaczyć, co jest po drugiej stronie.

Jestem w pełni świadomy, że tego nie zrobię. Przynajmniej nie teraz. Ale sama myśl sprawia, że przechodzi mnie dreszcz.

 

Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat” rzecze Kapuściński w Podróżach z Herodotem. „Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się?”, podsuwa. I grzmi, a może raczej szlocha: „Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze – uroda życia”.

 

Czy naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat? Jest taka nauka, psychologią ewolucyjną zwana, wyjaśniająca nasze dzisiejsze zachowania, emocje, tęsknoty dziedzictwem procesu powstawania naszego gatunku. Homo sapiens, jak i inne homo przed nim, zdołał rozprzestrzenić się po całym świecie, włącznie z miejscami, do których nie miał na pozór prawa w czasach prehistorycznych dotrzeć; opanował strefy klimatyczne diametralnie odmienne od rodzimych afrykańskich, dostosował się do warunków, które jego przodkom musiałyby wydawać się tak obce, jak nam dziś inne planety. Ci, którzy szli w tajemniczy świat dalej i głębiej niźli ich pradziadowie, nie wiedzieli, co czeka za tą rzeką, tym szczytem, tamtymi lasami. Nie znali drogi, bo jej jeszcze nie wytyczono. Nie było też nazw, które dopiero sami musieli nadawać. Nie mogli liczyć na pomoc i radę od poprzedników, bo to oni byli pierwsi. Ryzykowali wszystkim – ale jeśli im się powiodło, przekazywali swoje podróżnicze i ryzykanckie geny potomkom, którzy dokonywali kolejnych śmiałych eksploracji. Aż wreszcie na Ziemi nie zostały już żadne frontiers do zdobycia. Została za to zaklęta w DNA potrzeba ich zdobywania.

A teraz spójrzmy, jak podróżujemy dzisiaj. Czy nie ku konkretnemu celowi, znając nazwy, lokalizacje, granice? Na szczyt o ustalonej wysokości n.p.m., do punktu widokowego, z którego roztoczy się sławna panorama, na plażę obcykaną tysiącami zalewających internet fotek, do zabytku o długiej historii wyłuszczonej szczegółowo w Wikipedii, piechotą po szlaku, koleją do miasta, drogą do hotelu? Mniej lub bardziej dokładnie, ale wiemy, gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy, co czeka dalej, mamy mapy wszystkiego, precyzyjny w skali metrów GPS, koniec języka za przewodnika. W ewolucyjnej historii naszego gatunku to nowość. Więcej, to aberracja.

Kiedyś w Beskidach chodziłem na przełaj. To były czasy. Wspinaliśmy się lasem albo korytami strumieni, nie wiedząc, czy niebo prześwitujące między milczącymi drzewami zwiastuje szczyt, halę, a może tylko wypłaszczenie się zbocza. Wprawdzie wiedzieliśmy, w jakim ogólnie rejonie jesteśmy, ale nie podążaliśmy wytyczonymi szlakami, nie dawaliśmy się prowadzić mapom do schronisk, nie planowaliśmy dotrzeć do konkretnego miejsca o konkretnym czasie. Kiedy czasem z map korzystaliśmy, to jedynie po to, by znaleźć leżącą poza szlakiem wychodnię skalną, jaskinię, zapomniane uroczysko albo ruiny grodziska. Byłe to ekscytujące wyprawy, nie do porównania z typową turystyką górską – ale o ileż bardziej byłyby ekscytujące, gdyby na jaskinię czy grodzisko natknąć się przypadkiem, podczas włóczęgi w nieznane? Albo gdyby nieoczekiwanie wyjść z lasu na zupełnie nowy szczyt?

Co przeżywać musieli pierwsi zdobywcy „ciemnych borów Beskidu”, jak o dzisiejszych łysiejących grzbietach, pośród których rozlega się jazgot pił łańcuchowych, pisał Sienkiewicz? Ich doświadczenia obce są współczesnym wędrowcom, przemierzającym znakowane kolorami szlaki w goretexowych butach. Doświadczenia są obce – ale nie tęsknoty. Czy to dlatego czasem nas ciągnie, by iść się przejść, gdzieś, gdziekolwiek, niby to pod pretekstem przewietrzenia się i zebrania myśli? Albo by pojechać samochodem na przejażdżkę bez celu? Czy to dlatego planujemy wyjazdy w odległe miejsca, które nigdy jakoś nie dorównują naszym marzeniom?

Ktoś kiedyś powiedział, że wędrówka przez życie jest jak chodzenie tyłem: widzimy tylko to, przez co już przeszliśmy, ale nie wiemy, co nam się zaraz przytrafi. I tylko w tym zakresie – przez czas – podróżujemy nadal w ten sposób, co dawniej także w przestrzeni.

Jest taki wiersz Roberta Frosta o tym, jak to jest zatrzymać się pod lasem w śnieżny wieczór i patrzeć. Ostatnia strofa brzmi następująco:

 

The woods are lovely, dark and deep,
But I have promises to keep,
And miles to go before I sleep,
And miles to go before I sleep.

 

Nie znam dobrego tłumaczenia tego zwodniczo prostego wiersza. Nawet Barańczak, który swoją wizję przekładu brawurowo wyłożył w tomie Ocalone w tłumaczeniu, potknął się na zacytowanej strofie. W słowach Frosta czuję tę właśnie tęsknotę, potrzebę doświadczenia czegoś nieznanego. Zobowiązania wobec oswojonego przez nas, a zarazem oswajającego nas świata, których trzeba dotrzymać, odrywają nas od korzeni. Nie do radosnego odbębniania rutyny stworzyła ludzką naturę ewolucja.

Skoro popularność zdobywa dieta paleo, która zachęca do spożywania wyłącznie tych pokarmów, do jakich w procesie ewolucji przystosowali się ludzie na długo przed rewolucją agrarną, to może warto spróbować i podróżowania w stylu paleo? Dieta paleo nakazuje unikać zbóż, nabiału, roślin strączkowych, cukru i produktów przetworzonych, bo tych nasi przodkowie nie znali. Analogicznie, podróżowanie paleo wymagałoby wyzbycia się map, GPS, kompasu, zegarka i znakowanych szlaków. W ekstremalnej wersji można by też pozbyć się goretexu i coolmaxu, ale nie przesadzajmy. Nie chodzi o to, by rzucać wszystko w diabły; u kresu podróży paleo czeka wszak dom (chyba Cortázar – po półgodzinie strawionej na daremne próby odnalezienia dokładnego cytatu postanawiam, może naiwnie, zaufać pamięci – pisał gdzieś z drwiącym śmiechem, jak to przebywanie na łonie przyrody jest przyjemne tylko wtedy, kiedy w perspektywie mamy powrót w wygodne domowe pielesze). Chodzi o to, by poczuć choć namiastkę tej nerwowej radości, podniecającej niepewności i niespodziewanego spełnienia, jaką naszym przodkom dawała podróż w nieznane.

Do tych wzgórz pod Ołomuńcem jeszcze kiedyś wrócę – chcę zobaczyć widok rozciągający się z wysokości ich grzbietów. A jeśli nawet z jakiegoś powodu tego nie dokonam, to zostanie ze mną wspomnienie tej chwili w pociągu, kiedy uświadomiłem sobie, jak bardzo potrzeba mi – nam – niewiedzy, jak tęsknię – tęsknimy – za tajemnicą, i jak podróżą można nawiązać ponadczasowy kontakt z tymi, którym zawdzięczamy, że jesteśmy tu i teraz tacy, jacy jesteśmy.

 

***

 

Ja tu sobie gryzmolę wakacyjny tekst o podróżowaniu, a tam uchodźcy walczą o życie. Jakiekolwiek życie. Podróżują w (swoje) nieznane. Wiedzą z grubsza, gdzie są, ale nie wiedzą, co ich czeka. Wiedzą, że znaleźli się w tym czy innym kraju, ale nie wiedzą, jak przyjmą ich mieszkańcy wioski, do której idą sznurem przez pola. Wiedzą, że ktoś wytyczył już przed nimi drogę, ale nie wiedzą, jak będzie wyglądać ich osobisty świat, do którego owa droga wiedzie. Wiedzą, że muszą uciekać, ale nie wiedzą, czy uciekają do nowego domu, czy do obozu. Wiedzą, jak nazywa się to morze, ale nie wiedzą, czy w nim nie utoną.

Dla nas tajemnica to przedmiot tęsknoty, dla nich – dramat. Takich migracji i takich dramatów będzie coraz więcej, w miarę jak znany nam kształt świata wypaczy się pod naporem dynamiki stosunków międzynarodowych, zmiany klimatu i wyzwań społecznych, technologicznych, surowcowych. Zapomniane, wyparte aspekty natury homo sapiens powrócą, okrutnie zredefiniowane – idąc ku przyszłości tyłem, możemy zatoczyć koło.

Gdzieś jest mocna pointa nawiązująca do tytułu. Gdzieś jest szloch/śmiech widziany nagle z nowej perspektywy. Gdzie?

• • •

Czytaj także:

• • •

Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, współpracuje z www.polska-azja.pl, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information