Odetchnął głęboko. Powietrze. Wspaniałe – pomyślał – powietrze jest wspaniałe samo w sobie, dzięki temu, że jest, że można oddychać. Głęboki wdech i wydech. Wdech i wydech. Poczuł jak się uspokaja, jak ciało ponownie zaczyna należeć do niego. Ręce, palce, pomyślał o kciuku prawej dłoni i po chwili odczuł go. Jak maszyna – pomyślał –
kartezjańska samoświadoma maszyna, która wciąż nie potrafiła rozwiązać zagadki bytu różnego od niej. Poczuł mrowienie od chłodu na skórze - gdzie ona jest?
Stał już od jakiejś chwili przed wyjściem z galerii, w półmroku utworzonym z żółtych smug świateł pobliskich latarni, niewyraźnych jasności oddalonych wystaw sklepowych i gęstniejącej ciemności, mokrego październikowego wieczoru.
Ruszył w stronę zarysów rozpływającego się w jego oczach obiektu, co do którego miał jednak pewność, że jest tym, co przewidywał, że będzie. Przystankiem tramwajowym.