Ewa Schilling - Codzienność [fragment opowiadania "Justyna"]

fot. Gil Gilling– Słucham. No, słucham – ponagliła.

– To ja… to znaczy… – zaplątała się beznadziejnie.

– Wiem kto. Poznaję po głosie. O co chodzi?

– Mogłabym do ciebie przyjść?

– Tak.

– Dzisiaj?

– Proszę bardzo. Do Las Vegas wybieram się w przyszłym tygodniu. – W tym żarcie był cień dawnej Natalii.

– Gdzie mieszkasz?

Natalia podała adres i się rozłączyła. Justyna zdjęła wreszcie mokre spodnie i powlokła się pod prysznic, biorąc ze sobą resztkę kawy. Umyła głowę. Puściła zimną wodę prosto w twarz. Wytarła się ręcznikiem z taką siłą, że aż ją zabolało. Potem podmalowała się lekko przed lustrem. Badała, co widać na jej twarzy. Denerwował ją obraz, jaki przychwyciła – blada, z rozszerzonymi źrenicami i rudymi kosmykami spadającymi na czoło – po prostu Ania z Zielonego Wzgórza, przerażona, że odeślą ją do sierocińca. Związała włosy, wzięła głęboki oddech i wezwała taksówkę.

Długo czekała pod drzwiami. Słyszała stukanie, szuranie, trzaski, głos z radia. Natalia, która jej wreszcie otworzyła, podpierała się kulą. Prawą nogę miała do kolana w błękitnym gipsie, a prawą rękę zabandażowaną od łokcia, tak że widoczna była część palców jak w kolarskiej rękawiczce. Nie była tak szczupła, włosy jej odrosły i się kręciły, a na sobie miała granatowe spodnie od dresów i luźną koszulę.

– Wchodź. Napijesz się wina? – Natalia łokciem nacisnęła klamkę. – Zamknij drzwi na zasuwkę – rzuciła przez ramię. W ogromnym pokoju o wysokim suficie pełno było regałów z książkami, czarnobiałych fotografii, na jednej ścianie wisiało sombrero, na drugiej melonik, z trzeciej zjadliwie, szyderczo i smutno spoglądała fioletowa maska kobiecej twarzy. Światło skupiało się na niewielkiej przestrzeni między wielkimi pomarańczowymi fotelami, reszta tonęła w półmroku; pokój robił wrażenie miejsca, które można by poznawać tygodniami.

– To, proszę cię, przynieś kieliszki z kuchni, są w szafce nad stołem, najniższa półka. – Natalia usadowiła się w jednym z pomarańczowych foteli, z zagipsowaną nogą opartą na stołeczku. Kulą wskazała jej barek i butelkę, którą otworzyła sama. Nalała idealnie równo, upiła łyczek i czekała, aż Justyna zrobi to samo. Nie przepadała za czerwonym wytrawnym, ale to było niezłe.

– No tak, wiadomości o mojej śmierci okazały się nieco przesadzone, hm? – Natalia dopiero teraz spojrzała jej prosto w twarz.

– Milena mówiła, że żyjesz, ale jesteś cała połamana.

– To dobrze. Do paru osób dotarła informacja, że przejechał mnie samochód. Widujesz Milenę?

– Wpadłam na nią przypadkiem.

– Okej, powiem krótko, jak było. Najadłam się prochów, ale mi nie wyszło. Tydzień później przechodziłam przez ulicę, jakiś idiota jechał wężykiem, uciekłam na chodnik, ale tak upadłam, że złamałam nogę i poharatałam rękę. Coś jeszcze?

– Ktoś cię znalazł?

– Matka. Pokłóciła się ze mną okropnie i przyszła się pogodzić. Ma klucze. Przez te prochy doszło do tego, że mnie przeprosiła, popłakała się i kto wie, może się zaczniemy lepiej dogadywać. – W głosie Natalii Justyna zauważyła ironiczny smutek, chyba z braku wiary w trwałą zmianę na lepsze.

– Następne pytanie? Chcesz wiedzieć, co brałam?

– Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy brały to samo – powiedziała cicho Justyna. – Może nawet byłyśmy w jednym gabinecie.

– Ja byłam w niejednym. – Natalia pochyliła się, światło sięgnęło jej oczu. Niewesołych, czujnych, ale nie wrogich.

– I powiedzieli ci, że nie masz depresji, bo ten, kto ją ma, nie przyjdzie sam się leczyć? I nie mówi, że jest chory?

– Słowo w słowo.

– Ale tabletki przepisali?

– Oczywiście. – Natalia wolnym ruchem uniosła kieliszek – splot poruszających się odbłysków dawał złudzenie, że w winie miota się świetlista meduza. – Przepracowanie, nawarstwiony stres, bezsenność, lęki…

– Ukryte kompleksy – poruszyła samymi wargami Justyna.

– Tobie też nie wyszło czy poprzestałaś na marzeniach?

– Nigdy nie umiałam dobrze łykać pigułek. Już aspiryną się dławiłam, a ona nie jest duża. Wyobraź sobie, jak się męczyłam, kiedy próbowałam łykać tabletki garściami. Zwymiotowałam. A inne sposoby mnie odstręczały. Nie byłam aż tak zdeterminowana, miałam tylko głęboki dołek.

– Bo cię wyrzucili? Nie mogłaś znaleźć pracy i czułaś się śmieciem?

– Nie miałam odwagi powiedzieć rodzicom… ale musiałabym ci opowiedzieć o sobie od początku, inaczej to zabrzmi śmiesznie. Zaraz skończę czterdzieści lat i tchórzę przed rodzicami. Zresztą to niecała prawda. To, jak żyłam przez tyle lat – to było wstrętne. Obce. Gdybym pojechała do dowolnego miasta, weszła do pierwszego lepszego mieszkania z kobietą w moim wieku, miałbym z nią tyle wspólnego, ile z tą Justyną, którą znałaś.

– Nie powiesz mi, że wzdychałaś do cichego domku z troskliwym mężem i gromadką dzieci; piekłabyś ciasto na niedzielę i…

– Nie, ja po prostu nigdy się nie zastanawiałam, czego chcę. Domu z dziećmi, podróży, kochanków, samotności, hałasu, ciszy, sławy, spokoju. Wiedziałam od dziecka, co muszę robić i nie próbowałam szukać niczego innego.

– A właśnie. – Natalia coraz częściej wbijała w nią wzrok. – Powiedz mi, dlaczego jadłyśmy tę żabę?

– Długa historia – powiedziała cicho Justyna. – I jak każda, zaczyna się jeszcze przed moimi urodzinami. – Ciszy nie przerwało żadne słowo. Zegar tykał, śnieg padał mniejszymi płatkami, które podrywane wiatrem wpadały na siebie – wesoły, bezładny tłum łyżwiarzy tańczący bez wytchnienia.

– Matkę uważano zawsze za tępą, w każdym razie niczym się nie wyróżniała, ani trochę. Jedna siostra była ładna i świetnie szyła, druga cudownie gotowała i złapała dobrego męża – to oczywiście było najważniejsze. A Danka tylko się przy nich plątała, dostała pracę w sklepie i pilnowała ich dzieci. Niby źle jej nie traktowali, po prostu tonęła w cieniu. Ojciec z kolei był chorowity i miał słabą głowę, a u niego w domu było tak, że siadało dwóch braci z ojcem i obalali sześć litrów. A jak z matką, to siedem. Czasem zmuszali go, żeby wypił z nimi i cieszyli się, jeśli po ćwiartce spadł pod stół. Owszem, skończył studia, został nauczycielem w jedynym na tym zadupiu liceum. Teoretycznie nieźle brzmi – od nauczycieli coś zależy, dzieci radnych i lekarzy muszą zdać maturę… Tak, to nieźle brzmi, dopóki się nie doda, że on uczył zetpete. Niczego nigdy nie mógł wyegzekwować, na lekcjach robili, co chcieli, a dyrektor tłumaczył, żeby synowi milicjanta postawił piątkę dla lepszej średniej, chociaż chłopak nie przychodził na lekcje. Poznali się w szpitalu, ojciec leżał w jednej sali z matki dziadkiem, pożałowała go, zaczęła przynosić jedzenie, dbać o niego. On był zachwycony. Znaleźli w sobie oparcie, tak to sobie wyobrażam. Zawsze oboje z bratem, Michałem, siedem lat starszym, musieliśmy być najlepsi. Byliśmy najlepsi. Nami mogli się pochwalić, tylko nami. Za nowy dom siostry, zagraniczną wycieczkę brata, za śmiechy za plecami, proponowanie starych ubrań po kuzynach. Myślę, że to tak było… Z tym że główną rolę grał Michał – miał być adwokatem albo architektem. Ewentualnie lekarzem z prywatną praktyką. Szefem, dyrektorem, gwiazdą, półbogiem. Michał chciał grać na saksofonie, marzył o karate, ale nigdy im o tym nie powiedział. Ja – owszem, powinnam iść na studia, głównie po to, żeby poznać męża. Ale koncentrowali się na nim, ja byłam jeszcze mała; miałam jedenaście lat, kiedy Michała zmiótł guz mózgu. Kiedy – Justyna przez moment poczuła jeszcze tamtą rozpacz, tamten zamęt – rodzice ochłonęli, uznali, że wszystko muszę zrobić ja. Nie mogłam ich zawieść, mieli mnie jedną, byłam nawet dumna z ich zaufania, wiary, że potrafię chociaż jestem dziewczyną… Nic innego się nie liczyło, rozumiesz? Po osiemdziesiątym dziewiątym ojciec musiał przejść na rentę, potem ledwie skończyłam studia, matka wylądowała na bezrobociu. To zwiększyło presję… Na studiach pracowałam w wakacje w Norwegii albo w Niemczech, uczyłam się po nocach, a kiedy było trzeba, wkładałam na egzamin spódniczkę mini i zakładałam nogę na nogę. W pracy godziłam się na wszystko, nadgodziny, głupie żarty, byle w górę. Lepsza firma, większe pieniądze, stanowisko, sukces. Mówili – dobra córka. Co jeszcze? Rodzice mają nowy dom, samochód, jeżdżą do ciepłych krajów, rozdają drogie prezenty, żeby się popisać, pomagają siostrzeńcowi mojej matki, który się niedawno ożenił. Traktują go trochę jak syna… Wiesz, że ja sobie nawet nie kupiłam mieszkania? A moje ostatnie pieniądze poszły na dom, który Piotrkowi i Angelice dali jego teściowie. Trzeba go było trochę wyremontować. Ściśle mówiąc, trzeba było wymienić dachówki i rynny, uszczelnić fundamenty, ocieplić ściany, wymienić okna, pomalować go z zewnątrz i od środka, założyć ogrzewanie gazowe. W święta Piotr powiedział mi, że Angelika jest w ciąży. Będą wydatki na dziecko. A ja mu na to, że nie przyznaję się do ojcostwa…

Natalia wybuchła śmiechem.

– A ja, wiesz, jako dziecko taplałam się w gnojówce – zaczęła. – Diabłu się tam nie chciało wpaść, żeby powiedzieć dobranoc. Najbliższy przystanek PKS siedem kilometrów przez błoto. Faceci chleją, dziewczyny po ślubie przestają myśleć i mają podbite oczy, a po dziecku tyją i gubią zęby. No, to chyba wszystko. Wyobrażasz sobie, jak bardzo nie chciałam tam zostać? Żeby chodzić do liceum, wysługiwałam się dyrektorce podstawówki, bo miała w mieście siostrę, która mogła mnie przyjąć na stancję. Kopałam jej ogródek i latałam po papierosy. Na studiach dorabiałam w barze i słowo ci daję, że gdyby trzeba było przespać się z jakimś dupkiem, to bym zacisnęła zęby i to zrobiła, chociaż kochałam się w koleżance z roku. Numery z mini też przerabiałam. Moi rodzice uważali, że jestem nienormalna, bo żyłam z kobietą, ale pieniądze nie śmierdzą. Zażyczyli sobie mieszkania tu w mieście, żeby mieć blisko do mnie, kościoła i apteki – mieli mieszkanie. I dodatek do emerytur. Zresztą dzięki temu z tobą rozmawiam, bo inaczej matka by nie przyjechała z błot mnie ratować.

– A właśnie, dlaczego ty…

Natalia zmierzyła ją bardzo długim ostrym spojrzeniem, które po chwili złagodniało.

– Zastanawiasz się, czy to nie przez ciebie? Nie przeceniaj się. Milena ci pewnie nagadała głupot, nie znosi cię bardziej ode mnie. Za często jej wytykałaś, że jest gorsza. A czemu ja żarłam te prochy? Bo wypaliłam się w pracy, straciłam ją i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić? Tak i nie. Bo Anita zostawiła mnie, kiedy najbardziej potrzebowałam jej obecności? Tak i nie. Bo ojciec umarł, nie mówiąc mi jednego dobrego słowa? Tak i nie. Chciałam czegoś… czego nie umiałam inaczej wyrazić. Nie tyle fizycznej śmierci… Bardziej radykalnej zmiany nikt nie wymyślił.

– Długo byłyście razem?

– Sześć lat. To ważne?

– Ja z nikim nie byłam i dwóch. O ile to jest bycie razem, to co robimy z Arturem.

– No właśnie. Bycie razem. Chyba większość czasu byłyśmy obok. Za mało czasu, za mało wyrozumiałości, a kiedy wracałam do domu o drugiej w nocy, nie miałam siły gadać o tym, co jest nie tak. Wiesz, nie znosiłam robótek ręcznych. Zawsze mi się to plątało, oczka spadały, wchodziły nie w tym miejscu, były krzywe, robiły mi się supły, w szyciu nitka się okręcała dookoła. Tak samo mi to bycie razem się psuło i wyleciało z rąk.

Cienie zgęstniały, coś było słychać z mieszkania na górze, bardzo delikatny, stłumiony dźwięk muzyki, melodia wydawała się znajoma, ale nie mogła jej uchwycić.

– Co tam widzisz? – Natalia zerknęła na sufit.

– Słucham. Ktoś gra.

– Raczej puszcza płytę. To Czajkowski. „Dziadek do orzechów”.

– Lubisz?

– Tak sobie. Wolę songi Brechta. Zdarzało się, że dreszcze mi chodziły po karku, kiedy ktoś umiał to śpiewać. Takie trochę podobne uczucie jak to, kiedy mnie przypadkiem dotknęłaś. Podobałaś mi się, jakoś przewrotnie, bo jednocześnie mnie drażniłaś. Ale to potrafi podniecać – co by było, gdybyś taka wyniosła, ostra, złośliwa – nagle zmiękła? I te twoje rude włosy. One już takie są z natury, wiesz? Idziesz z kamienną twarzą, w przepisowym kostiumie, sztywnej fryzurze, a one płoną i zaprzeczają pozorom. Czemu ich nie rozpuścisz, na litość boską?

Justyna odwróciła wzrok.

– Mam dla ciebie taką propozycję. – Natalia dopiła wino z butelki. – Pójdziesz ze mną do łóżka, a ja ci wybaczę. Po to tu przyszłaś, prawda? Policzę do trzech, a ty się rozbierz.

Justyna chciała wstać i wyjść, ale nie potrafiła. Czuła, że coś się w niej dzieje, jakiś ruch jak stado zwierząt ukryte w ciemności, obudzona słowami Natalii siła, której nie potrafiła nazwać.

– Raz. – Natalia przeszła z fotela na rozłożoną wersalkę i jękiem ulgi wyciągnęła się na niej. Nie patrzyła na Justynę.

Obserwowała swoje dłonie, które szybko, bez wahania, ściągały golf, dżinsy, majtki; parę razy chciała to przerwać, ale budziła się w niej dziwna zawziętość – tak, zrobię to, zobaczę, co będzie dalej. Rozpuściła włosy i poczuła się jak bezbronny cel.

– Trzy! – Natalia liczyła bardzo wolno. Obejrzała się w momencie, kiedy Justyna wzięła do ręki swoje rzeczy i niepewnie odłożyła na fotel. Przyszło jej do głowy, że Natalia będzie się z niej śmiała; ten szantaż był obrzydliwy i zaprzeczał temu porozumieniu, które, jak jej się wydało, zabłysło na chwilę w czasie tej rozmowy.

• • •

Ewa Schilling – (urodzona w 1971 roku) magister inżynier ochrony środowiska. Debiutowała zbiorem opowiadań Lustro (1998), wydała powieści Akacja (2001) i Głupiec (2005). Pochodzi z Olsztyna, mieszka w Bielsku-Białej. Jest najbardziej znaną w Polsce autorką prozy lesbijskiej.

• • •

Więcej o książce Codzienność Ewy Schilling w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Codzienność w naszej księgarni internetowej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information