Miasto Śmierci. Odcinek 2

Michał Curanda

Niektórzy uważają, że jeżeli nie byłeś w Mieście Śmierci, to nie znaczy, że ono nie istnieje. Większość miejsc na świecie znamy tylko z opowieści. Miasto Śmierci to wspomnienia z podróży do tej wyśnionej południowo-azjatyckiej metropolii oraz pełen praktycznych zagadnień przewodnik. To także powrót z zaświatów gatunku powieści odcinkowej.

 

 

Odcinek 2

 

W mieście istniał charakterystyczny podział na jasne, dobre, poczciwe, siwiejące kamienice i mroczne, w których spod obłażących stiuków wyzierały przegniłe deski, pełne robactwa i szlamu. Tak to bywa w nadmorskich miastach. Ludzie żyli tu od pokoleń z egzystencjalną afirmacją dla urojonych klątw i obłędów, które morze rzucało na nich i na ich domy. No właśnie, to spostrzeżenie jest kluczem do metanarracji, albowiem tu, jak chyba nigdzie indziej na świecie, domy współżyły z mieszkańcami. Zmurszałe, zagrzybione chatki nad wodą, kamieniczki w porcie i słoneczne kamienice na opromienionych jeszcze resztkami bogactwa alejach, nawet bloki z jaskrawo ubarwionymi fasadami i ponurymi wnętrzami miały swoje poczesne miejsce. Ich obecność była zauważalna, miewały ludzkie nastroje i wpływały tym samym na nastroje mieszkańców. Niektóre na przykład potrafiły bać się zbyt gwałtownych sztormów – kiedy się zaczynały, ich podłogi i ściany stawały się wyraźnie bardziej chropowate i drżące. Niekiedy dom smucił się razem z mieszkańcami, pochylał nad rodzinną tragedią, a sufity zaczynały przeciekać, kiedy ktoś płakał z powodu złamanego serca. Nasuwa się myśl o komunikacji z domami – jeżeli możemy komunikować się ze zwierzętami, poznać ich odruchy i zrozumieć, jakie kryją się za nimi emocje, to czemu nie robić tego samego z domami? To pytanie, nim zadałem je doktorowi, nurtowało mnie dłuższy czas. On natomiast udzielił mi typowo mglistej odpowiedzi, która jednakże okazała się pomocna, ale o tym opowiem innym razem.

Przechowuję w pamięci domy, które zrobiły na mnie przejmujące wrażenie. Pierwszym z nich była oczywiście kamienica doktora, drugim mój własny dom. Jego, z pewnością burzliwa, historia i udział w dramatach lokatorów trwały ponad sto pięćdziesiąt lat. Do mojej dyspozycji był dostępny zaledwie niewielki wycinek tego czasu (jakbym ustawił wskazówkę na za trzydzieści sekund dwunasta – proporcjonalnie tyle, ile wynosi wkład człowieka w historię planety). Dom był olbrzymią willą z szeregiem wysokich mieszkań, pierwotnie należącą w całości do bogatego fabrykanta. Znajdował się w środkowej części miasta, pomiędzy dzielnicą parkową a portem. Puste przestrzenie pomiędzy sąsiednimi willami wypełniały niedbale przystrzyżone trawniki i wiatr. Mieszkanie kupiłem od Eryka Golpy, który zostawił je w opłakanym stanie. Od razu wynająłem ekipę remontową, która pokryła plamy wilgoci łatami łuszczącej się, żółtawej farby. Łazienka była chyba najbardziej charakterystyczną częścią mieszkania, ponieważ jedna ze ścian nie dosięgała sufitu. Kiedy zajrzałem za nią, okazało się, że stanowi liche przepierzenie pomiędzy dwiema łazienkami, z czego ta druga jest położona wyżej niż moja. Okazało się, iż sąsiednie mieszkanie jest biurem, w którym do godziny szesnastej podpisuje się faktury i zleca dostawy jakichś płyt styropianowych i złączek. W związku z tym dopiero po szesnastej mogłem brać prysznic bez obawy, że ktoś będzie miał kaprys, aby mnie podglądać.

Dom należał do ponurych i trochę nieprzytulnych, był jednym z tych, gdzie pod tynkiem czai się morski szlam, jak zła krew zatruwa myśli domu i wprowadza w paranoiczne, schizoidalne nastroje. Nie pomogło wcale niepokojące odkrycie, które poczyniłem już drugiego dnia po przeprowadzce. Zgodnie z umową, poprzedni lokator miał zabrać wszystkie swoje rzeczy ze sobą, ale coś jednak zostawił – surrealistyczną rzeźbę, popiersie. Smukła kobieca szyja i barki zwieńczone były jakimś gatunkiem kalmara lub mątwy. Była to raczej wariacja na temat morskiego stworzenia, bowiem macki nie miały przyssawek, zwisały jak pęk długich robaków, a sama głowa nie miała opływowych kształtów, tylko regularne, kostne wypustki, sklepienia i tym podobne atrybuty typowej czaszki. Całość była wykonana z dziwnego tworzywa – lekkiego, solidnego kamienia, pełnego mineralnych żyłek i przebarwień. Rzeźba zaintrygowała mnie i nieco przestraszyła. Zamiast pokazywać sąsiadom, wolałem ją ukryć. Kto wie, co przedstawiała i jak zareagowaliby na moje odkrycie. Wizerunek tajemniczego monstrum znalazłem w jeszcze jednym miejscu w mieście, nieopodal mojego domu – w restauracji Rabazon, której każde z wysokich okien zdobiły witraże. Niewielki witraż nad schodami wejściowymi ilustrował walkę między dwiema postaciami na tle wzburzonych fal. Osobą z prawej strony był rybak w żółtej pelerynie sztormowej, dzierżący oburącz harpun. Ostrze broni tkwiło w krwawiącej ranie, znajdującej się tuż nad obojczykiem kobiety o szarej skórze z monstrualną głową, dokładnie taką, jak na znalezionym przeze mnie popiersiu. Pisząc o walce, zagalopowałem się – takie było moje pierwsze spostrzeżenie, na witrażu rybak po prostu atakował dziwną, morską istotę. Jej krew była odzwierciedlona przez kawałek czerwonego szkła, a smukłe, kobiece kształty sugerowały głębokie powinowactwo z człowiekiem. Typowe mitologiczne stwory, jeżeli miały przerażać, to były prezentowane jako bezkształtne masy mięśni, przerośnięte kończyny i atawistyczne dodatki. Tu obraz inności był wystudiowany, zmierzony i proporcjonalny, jak gdyby reprezentował coś rzeczywistego. Wcześniej zauważyłem, że na obojczyku popiersia ktoś wyrył dłutem bruzdę w kamieniu – czy to wszystko było elementem jakiejś miejscowej legendy? Nim przejdę do innych wspomnień, muszę dodać, że kiedy tak siedziałem w Rabazonie, czekając na menu i oglądając witraż, coś się we mnie poruszyło. Moje ciało wymknęło mi się spod kontroli. Doznałem fizycznego podniecenia na myśl o smukłym potworze z legendy. Moja wyobraźnia zagotowała się, toteż przezornie położyłem sobie na kolanach serwetę, aby kelnerka nie zauważyła erekcji. Na początku zamówiłem tylko kawę, a po namyśle zaczepiłem liczącego utarg właściciela.

– Przepraszam… skąd pochodzą te witraże?
– Podejrzewam, że stąd. Były tu, gdy kupowałem restaurację.
– Ten nad drzwiami jest fascynujący. Proszę mi coś o nim powiedzieć.
– Też zawsze mnie ciekawił. Poprzedni właściciel, Włoch, ciężko chory człowiek, który opuszczał to miejsce w pośpiechu, mówił, że to: „Syrena, jedząca spaghetti”. Podobno myśliwemu najłatwiej dopaść zwierzynę podczas posiłku. Scenka ma niby symbolizować podbój natury, ale czy aby na pewno wszystko zostało już rozstrzygnięte? Przecież nie pokazuje triumfu rybaka. Może powinienem zamówić kiedyś następny witraż, w którym syrena bierze odwet.
– Czy pamięta pan, gdzie mieszkał ten Włoch? Zastanawiam się, czy nie tam, gdzie ja się wprowadziłem.
– Wykluczone. Z całą pewnością mieszkał nad restauracją. Teraz ja tam mieszkam.
– Czy zostawił może coś po sobie?
– Zabawne, że pan o to pyta, bo faktycznie znalazłem notes z jego przepisami. Za jego czasów restauracja słynęła ze świetnych makaronów. Jeśli ma pan ochotę, to mogę przyrządzić coś włoskiego.
– Spaghetti po bolońsku? – spytałem z nadzieją i wkrótce potem wciągałem do ust pszenne macki, zerkając bezczelnie na postać z witrażu tak, jakby była prawdziwą osobą, siedzącą przy stoliku obok.

 

*

Leżałem, śliski od potu i wychłodzony, w zatęchłej pościeli. Dłonie ześlizgiwały mi się z brzucha. Od czasu mojej kolacji z witrażem (przywykłem nawet myśleć o tym jak o randce) podniecenie nie dawało mi spać. Bolesno-przyjemne erekcje, masturbacja sado-maso – po nocach zajmowałem się głównie tym. Doszło wreszcie do tego, że na głos zanosiłem się lamentem i prośbami do monstrualnej dziewczyny, aby przyszła i uwolniła mnie. Krzyczałem na przykład poddańczo: „Chcę być twój, chcę być twoim niewolnikiem, weź mnie całego, proszę, błagam cię, jesteś najpiękniejsza, kocham cię, chcę cię”, a potem z wyrzutem: „Ty potworna pizdo, ty morski mutancie, masz małe cycki, dobrze, że cię ten rybak zajebał, należało ci się za twoje okrucieństwo i brzydotę”, aby zaraz wrócić do poddańczych peanów. Rano zasypiałem po kilkugodzinnej masturbacji, sperma wysychała na mnie w tężejącym od słońca powietrzu. Przewracałem się niespokojnie przez jakiś czas i otwierałem oczy kompletnie niewyspany. Szedłem do doktora Ketera, do słonecznej dzielnicy ogrodów i drzemałem po kątach, między rupieciami. „Och, gdyby tylko można otulić się tą całą maszynerią” – wzdychałem, kiedy robiło się chłodniej. Doktor Keter był tak zajęty swoimi odczynnikami, że nawet nie zauważał, że nie wypełniam powierzonych mi obowiązków. Czasem tylko przystawał, jeśli pochwycił mnie wzrokiem między dwoma zakurzonymi sprzętami (tak chudy już byłem) i przyglądał mi się pobłażliwie. Z zakamarków zaś wyłaziły homunkulusy, efekt uboczny działania maszyny, puszyste odpowiedniki odpadów atomowych wielkiej elektrowni. Kiedy zapadałem w czujną drzemkę, właziły na mnie i zwijały się w kłębki w fałdach ubrań. Czy je także coś trapiło, że nie spały po nocach? Nigdy się tego nie dowiedziałem, bo kiedy tylko otwierałem oczy, one znikały w wirze swoich homunkulusowych spraw. Myślę, że umarłbym z wycieńczenia, gdyby nie doktor, który chyba z litości postanowił poświęcić mi ułamek swej uwagi. Dostałem od niego jakieś przeterminowane tabletki uspokajające. Tego samego wieczoru zażyłem dwie i owinąłem się w zatęchłe prześcieradła.

Później, w nocy poczułem delikatny ciężar na biodrach. Od razu mi stanął i poczułem, jak wilgotna, chłodna dłoń owinęła się wokół mojego penisa po to, by umieścić go w śliskim i twardym wnętrzu. Czułem się, jak gdybym wnikał do wnętrza ostrygi. Zadrżałem w ataku ekstazy, ręce mi zesztywniały, dostałem nagłych skurczów w obu nogach, oczy mi się wywróciły do góry i przez następne kilka godzin nic już nie widziałem, ani nie miałem świadomości tego, co się ze mną dzieje. Wiem tylko, że to było nieprawdopodobnie przyjemne. Wraz z nadejściem świtu osuwałem się powoli w sen, budzony tylko sporadycznymi wstrząsami przyjemności, w końcu ciężar z moich bioder zniknął i spałem długo, nieprzerwanie przez dobę. Ocknąłem się uzdrowiony ze swoich katuszy, zastanawiając się, czy to się kiedyś powtórzy, czy też byłem tylko materiałem na jedną noc… Popołudniowe słońce oświetlało śnieżnobiałą kopertę. „Księżycu mych nocy, słońce moich dni” – tak był zatytułowany list pożegnalno-miłosny, który się w niej znajdował. Ten, kto ulżył mi w katuszach, był zainteresowany bliższą znajomością.

• • •

Miasto Śmierci – spis odcinków

• • •

Kolejne odcinki Miasta Śmierci ukażą się w 45. numerze magazynu „Ha!art”.

• • •

Michał Curanda – 29-letni mieszkaniec Husavik na Islandii. Z wykształcenia antropolog. Prowadzi własnego bloga. W krąg jego zainteresowań wchodzą antyczne kulty misteryjne, holokaust, tarot, siłownia i minimalizm. Na co dzień jest przewodnikiem po lodowcu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information