Spowiedź zmywaka (14): Na hitlerowskiej autostradzie

Jan Krasnowolski

Betonowe płyty hitlerowskiej autostrady tłuką się pod kołami samochodu, powodując nieustanny szum i łomot, który wypełnia kabinę auta i wciska się do głowy, bełtając mózg i rozpraszając myśli. Nie liczę już nawet przejechanych kilometrów, raczej boję się tych, które wciąż mamy przed sobą. To już przestała być wyjątkowo dobra praca, jaka mi się trafiła, teraz zaczęła się zwykła walka o przetrwanie.

Wokół nas robi się gorąco. Tureccy alfonsi się wkurzają, bo przeszkadzamy w pracy ich dziewczynom, podczas gdy mieszkający na dziko w opuszczonej ruskiej bazie wojskowej Ukraińcy zaczynają kombinować jak by nas obrobić. Przeszkodziliśmy ruskiej mafii ściągnąć haracz z handlarzy samochodami i może się to na nas boleśnie odbić. Zresztą Polacy nie lepsi; każdy wiejski cwaniak widząc profesjonalną kamerę filmową próbuje ukręcić przy nas swoje małe lody. Udając naiwniaków pozwalamy im wierzyć, że to oni nas przewalają, kierując na nich jednocześnie obiektyw. Obecność kamery rozwiązuje języki, każdy ma swoją prawdę, którą chętnie się dzieli. Problem w tym, że nikt nie chce podać nazwiska, żebyśmy je mogli potem umieścić w napisach na końcu filmu.

– Wiesz pan, jak jest – mówi każdy z nich. – Nie chcę potem kłopotów…

Polska paranoja.

W kwestii ściemy mistrzami są Cyganie, których również kręciliśmy. Ci to nawet inne imiona mają między sobą, a inne dla „gadziów”. Romowie próbowali nas przewalić na każdym kroku, cały czas zapewniając o swojej kryształowej uczciwości. Spędziliśmy jeden dzień w wiosce Maszkowice pod Łąckiem, o mało nie tracąc kamery i reszty sprzętu. Cyganie z wioski byli zdemoralizowani i bardzo roszczeniowi. Cały czas się skarżyli, że opieka społeczna im za mało daje, a miejscowa ludność dyskryminuje. Wójt cygański był gruby, zapocony i miał stomię założoną pod pasiastą koszulką. Powiedział, że za tysiąc złotych możemy filmować, co nam się podoba, wziął pieniądze w łapę i popędził do sklepu po wódkę. Wszyscy faceci z wioski się upili, a my łaziliśmy od chałupy do chałupy wysłuchując biadolenia romskich kobiet o niskich zapomogach i niezliczonych przypadkach dyskryminacji, oglądając nędzne domostwa ze świętymi obrazami na ścianach i wielkimi talerzami do odbioru satelity na dachach.

Wtedy mnie to jeszcze dziwiło, ale później, kiedy jeździłem po świecie i naoglądałem się slumsów, od Tajlandii po Amerykę Południową, zrozumiałem, że wszędzie jest tak samo – im większa bieda, tym większe talerze na domach. Fawele Rio de Janeiro biją pod tym względem wszelkie rekordy.

Jeden stary Cygan opowiedział nam o Niemcu, który przyszedł w czasie wojny i zabił mu rodziców. Antoni Mirga nie chciał od nas pieniędzy. Poprosił, żeby go zawieźć do Chojnowa pod Legnicą, gdzie mieszkał Kazik Pirat, jego przyjaciel z dzieciństwa. Spełniliśmy prośbę Mirgi, bo było dla nas oczywiste, że jak my go tam nie zawieziemy, to on już nigdy tego swojego Kazika Pirata nie zobaczy. Scena spotkania przyjaciół po latach wyszła pięknie na filmie, rzeczywistość była mniej wesoła. Kazik Pirat mieszkał w rozpadającej się kamienicy z kiblem na klatce schodowej. Chodził już z trudem, ale wciąż czekał na odszkodowanie od Niemców – za krzywdy, które go spotkały w czasie okupacji. To czekanie na pieniądze było całym sensem kazikowego życia, złudną obietnicą na poprawę losu. Kazik Pirat już od rana siedział w oknie wypatrując listonosza. Doręczyciel przychodził albo nie, ale dla Kazika nigdy nic nie miał, choć odszkodowanie podobno powinno już przyjść całe miesiące wcześniej. Tak powiedział Kazikowi sąsiad, który za niego wypełnił papiery dla niemieckich prawników.

Kazik Pirat nie umiał pisać ani czytać.

 

Antoni Mirga

 

Pracowaliśmy nad tym projektem we dwóch – Lech Kowalski i ja. Kowalski jako reżyser, a ja jako jego asystent. Czyli jako kierowca, tragarz sprzętu oraz załatwiacz spraw wszelakich. Na zamówienie francuskiej telewizji Arté robiliśmy film o autostradzie, którą Niemcy zbudowali w latach, kiedy narodowa euforia uwolniona przez wściekłego kurdupla z wąsikiem przerodziła się w ogólny zapał do pracy. Szosa, przystosowana specjalnie dla ciężkich kolumn wojskowych, mogła jednocześnie służyć jako pas startowy dla myśliwców Luftwaffe, a dla nazistowskiego społeczeństwa stanowiła czytelną obietnicę ze strony führera, zapowiedź nadchodzącej inwazji na Wschód. To nieprawda, jak nam mówili niektórzy, że drogę budowali więźniowie obozów koncentracyjnych. Słuchaliśmy głodnych kawałków o setkach trupów pogrzebanych pod autostradą, wiedząc, że to tylko legenda ludowa. Zanim ruszyliśmy w trasę, zrobiliśmy porządny research, bardzo w tej kwestii pomógł nam profesor Biały z Uniwersytetu Wrocławskiego. Dzięki niemu odkryliśmy, że autostradę zaprojektowaną przez Alberta Speera budowali ofiarnie junacy z Organisation Todt. Z niemiecką systematycznością kładli płytę za płytą, przecinając śmiałą linią lasy i łąki od Berlina po Wrocław. Dalej droga miała iść przez Katowice i Kraków, później na Kijów, aż do Moskwy. Tak się jednak nie stało, bo zabrakło na to czasu – Stalingrad okazał się dla marszałka von Paulusa sprawą nie do przejścia i Drang nach Osten poszedł się jebać.

 

Lech Kowalski

 

Siedemdziesiąt lat później, kierowcy przemierzający tę trasę, wytrzęsieni dziesiątkami kilometrów popękanych i pozapadanych betonowych płyt, klną zwykle, na czym świat stoi, martwiąc się przede wszystkim zawieszeniem swoich samochodów, nie myśląc o historii i mając kompletnie gdzieś, że kiedyś była to najnowocześniejsza autostrada w Europie.

Kiedy wściekły kurdupel wcielił wreszcie słowa w czyn, po jej betonowych płytach naziści pomaszerowali na Polskę, wierząc, że idą zawojować świat. Podkute buty stukały rytmicznie, z żołnierskich gardeł płynęła radosna pieśń, kiedy niekończące się kolumny ciągnęły na wschód, latem trzydziestego dziewiątego.

Jak to się potoczyło dalej, każdy wie. Europa ogarnięta pożogą, niezliczone miasta obrócone w ruinę. Kominy obozów dymiące dzień i noc, całe pokolenie spisane na straty. Miliony ludzi odeszło w niebyt, miliony żyć poświęconych chorej idei. Szaleństwo, które narodziło się w głowie kurdupla, zmaterializowane zostało precyzyjnie w najdrobniejszym, koszmarnym szczególe, bo niemiecki narodowy socjalizm miał to do siebie, że był do bólu precyzyjny, nieważne, czy chodziło o budowę autostrad, czy o konstruowanie komór gazowych i krematoriów.

Na szczęście niemieckie szaleństwo, mimo swojej precyzji, przegrało z rozsądkiem reszty świata i wreszcie losy wojny się odwróciły. Trzecia Rzesza zaczęła się cofać, a autostrada triumfu zamieniła się w drogę ucieczki.

Hitlerowską autostradą naziści zmykali z powrotem do siebie, w panicznym strachu przed czerwoną hordą w walonkach i z pepeszami, gromieni ogniem z katiuszy, nazywanych ironicznie „organami Stalina”, zimą czterdziestego piątego. Próbując w trakcie tego odwrotu zachować resztki buty najeźdźców, pędzili z sobą tysiące odzianych w cienkie pasiaki niewolników, którzy na styczniowym mrozie padali jak muchy. Ilu z nich oddało życie na tej drodze, trudno jest powiedzieć. Rozmawialiśmy z jednym, który przeżył. Nazywał się Włodzimierz Dzieduszycki i był hrabią. Mieszkał w pięknej, pełnej antyków willi na przedmieściach Wrocławia i kiedy opowiadał o koszmarze Gross-Rosen, o nieludzkiej pracy w kamieniołomach i o codziennych egzekucjach, nie miałem cienia wątpliwości, że zdarzyło mu się za życia być w piekle. Ten człowiek chciał od nas tylko jednego – żebyśmy mu pomogli opowiedzieć światu o tym, co przeżył.

Niestety, został potem wycięty w montażu.

Lato 2001 było jednocześnie upalne i deszczowe. Coś wisiało w powietrzu, coś musiało się wydarzyć. Jeżdżąc przez całe lato po trasie Olszyna – Kraków, wpłynęliśmy na wody, gdzie roiło się od rekinów. Problem był taki, że rekina od drobnicy nie zawsze rozróżnisz na pierwszy rzut oka. Ci niepozorni mogą okazać się najbardziej niebezpieczni, obyś nie przekonał się o tym, kiedy jest już za późno.

Koło motelu pod Opolem spotkaliśmy faceta, który całe dnie spędzał w krzakach, podglądając kurewki rżnące się w autach z klientami. Z wyglądu – nieszkodliwy, wąsaty czterdziestolatek z rowerem, samotny kawaler mieszkający z matką. Za ramkę marlboro dał się namówić na wywiad, Lech postanowił go nakręcić bardziej dla żartu chyba niż na poważnie. Kiedy facet otworzył się przed kamerą, zaczęliśmy się go normalnie bać. To, co miał w głowie, było jak bomba zegarowa, która kiedyś musi wybuchnąć. Opowiadał nam historie o sobie, w trzeciej osobie, jakby dla zmylenia śladów. O tym, jak podgląda te dziewczyny i jak narasta w nim napięcie. O tym, jak marzy, żeby wreszcie być z kobietą i że w końcu na pewno dopnie swego.

Nie wiem, co stało się z nim potem, ale był to gotowy materiał na seryjnego zabójcę, a jego twarz do dzisiaj śni mi się po nocach. Facet znalazł się w filmie, oczywiście nie podał swojego nazwiska.

W opuszczonej bazie wojskowej spotkaliśmy Ukraińca, weterana z Afganistanu, jeszcze z czasów ruskiej inwazji. Opowiadał, jak musiał zabijać „duchów” w Kandaharze i jak mudżahedini omal nie zabili jego. Pokazywał blizny po kulach, takich blizn nie pomylisz z innymi. Powiedział, że jak odszedł z armii, to dostał odprawę, za którą kupił sobie kolorowy telewizor. Opowiadał o beznadziei życia w postsowieckiej rzeczywistości, potem zalał się łzami, kiedy przypomniał sobie swoją małą córeczkę. Kiedy pakował się, żeby jechać na zarobek do Polski, dziewczynka myślała, że tata jedzie na kolejną wojnę. Ukrainiec nie mógł znaleźć żadnej pracy, ale nie mógł też wracać do domu, bo nawet nie miał za co. Patrzyłem na tę wynędzniałą postać w lichych spodniach od garnituru i rozpadających się plastikowych adidasach i zastanawiałem się, ile pieniędzy by wystarczyło, żeby ten człowiek znowu zabił. Żeby było ciekawiej, to on właśnie nas ostrzegł przed innymi Ukraińcami mieszkającymi na kupie w baraku.

Podobno przymierzali się, żeby nas obrobić.

W poszukiwaniu ciekawych typów, z których będzie można wycisnąć jakąś historię, przemierzaliśmy autostradę dzień i noc, często nie wiedząc nawet dokładnie, dokąd zmierzamy. O nawigacji satelitarnej mogłem wówczas pomarzyć, jeździliśmy z mapą na kolanach albo po prostu przed siebie. Każdy dzień przynosił coś nowego i nigdy nie wiedziałem, jak się zakończy. Czasem spokojnie kończyliśmy pracę, zjeżdżając na kolację do dobrego hotelu, czasem spieprzaliśmy naszym dżipem, ile fabryka dała, bo weszliśmy w paradę jakimś podejrzanym typom. Zbyt wielu ludzi ma alergię na kamerę filmową, na wszelki wypadek reagują agresją. Kiedyś nasza obecność uratowała skórę Ukraińcom ściągającym auta z Niemiec. Kręciliśmy z nimi materiał na leśnym parkingu, to było dwóch przedsiębiorczych chłopaków, którzy zamiast klepać biedę, wzięli sprawy w swoje ręce, kupili ciężarówkę z lawetą i regularnie kursowali pod Berlin, skupując stare graty od Niemców, by następnie sprzedać je u siebie. Właśnie opowiadali o tym, że ciężko im wyjść na swoje, bo każdemu się muszą opłacać – naszej policji, celnikom, ich milicji, a także ruskiej mafii. Dokładnie w tym momencie na parking podjechał czarny mercedes na ruskich blachach. Ukraińcy zrobili się bladzi, mi też nogi zmiękły, a Lech, jakby nigdy nic, skierował obiektyw na Ruskich. Ci nawet się nie zatrzymali, wykręcili kółko i grzecznie odjechali. Przez ułamek sekundy widziałem ich twarze – przeszły mnie ciarki. Odpuścili, bo nie byli głupi – wiedzieli, że i tak ściągną swój haracz z Ukraińców wcześniej czy później. Byliśmy dla nich zwykłą przeszkodą, którą lepiej ominąć, niż się z nią borykać. Gdyby skalkulowali inaczej, mogło już być po nas.

Jeśli miałbym powiedzieć, co najbardziej pamiętam z tych dwóch miesięcy tamtego lata, powiedziałbym, że samą drogę. Nieustannie byliśmy w ruchu, rzadko spaliśmy dwa razy w tym samym miejscu. Codziennie połykaliśmy setki kilometrów, trzęsąc się na wyboistej szosie i szukając kolejnego punktu zaczepienia. To mogło być cokolwiek – wypalony wrak samochodu, beznogi handlarz grzybami, przydrożni sprzedawcy krasnali ogrodowych albo bułgarska tirówka w spódniczce tak kusej, że nie zasłaniała nawet majtek. Lech mówił, żebym się zatrzymał, więc zjeżdżałem na pobocze, a on wyskakiwał z auta i od razu filmował.

Ten dokument powstawał właśnie w taki sposób – bez konkretnego planu, spontanicznie i chaotycznie. Dopiero później, w montażu, zaczął układać się w jakąś historię, z ponad dwustu godzin materiału powstało 80 minut filmu. Zresztą w szaleństwie Kowalskiego była metoda – rok później dokument zgarnął specjalną nagrodę jury na festiwalu w Amsterdamie, a w 2003 główną nagrodę na Alba International Film Festival.

Ale wtedy nie myśleliśmy o nagrodach, tylko o tym, żeby skończyć zdjęcia i wyjść cało z tej historii, której zakończenie wciąż jeszcze było zagadką.

Jeżdżąc po drogach Dolnego Śląska trafiliśmy do slumsów pod Wałbrzychem.

Halina była zniszczoną alkoholem czterdziestolatką i przypominała mi moją sąsiadkę, Ziutę Burkową. Widząc, jak kręcimy się pod jej domem z kamerą, wychyliła się z okna, najpierw nas ochrzaniła, na czym świat stoi, a zaraz potem zaprosiła do swojego mieszkania. Byłem w szoku, bo nie przypuszczałem nawet, że w Polsce ktoś jeszcze żyje w takich warunkach. W śmierdzącym, brudnym mieszkaniu o odrapanych ścianach nie było właściwie niczego poza materacami, wersalką i piecem w kuchni. Nie było tam chyba nawet lodówki, o innych sprzętach nie wspomnę. Toaleta wspólna, na półpiętrze klatki schodowej. Wszędzie pętały się zaniedbane dzieci, pod oknem dwóch szczeniaków dziarało się domowej roboty maszynką. Ledwo Lech włączył kamerę, Halina zaczęła opowiadać o swoim życiu. O tym, że ma siedmioro dzieci, ale najstarszy syn siedzi w więzieniu, bo nawąchał się kleju i kogoś zabił. O mężu, który pracuje w fabryce, ale zarabia tyle, że starcza tylko na chleb i na nic więcej. O tym, jak Halina chodzi po okolicznym osiedlu, od mieszkania do mieszkania, żebrząc o jedzenie dla dzieci. Oraz o księdzu, który jeździ fordem, ma gosposię, która mu zaopatruje codziennie spiżarnię, ale Halinie nic nie dał, nawet papierosa, gdyż jest sobkiem i złamanym chujem.

– I jaka ta Polska jest? Szmaciana! W co nas wplątała? W głód! – wykrzykuje Halina wprost do kamery. – Powinien jakiś Hitler przyjść i bombę w to wszystko pierdolnąć, ech!

W ten sposób powstała jedna z najmocniejszych scen w filmie, wielu ludzi miało ją potem Lechowi za złe. Ale on tej Haliny przecież nie wymyślił, podobnie jak nie wymyślił pozostałej nędzy tego świata, swastyk na murach ani nawet tirówek przy drodze.

Tirówki to całkiem osobna historia.

Przywożone z biednych rejonów Bułgarii, zachęcone zarobkami, które potem okazują się fikcją. Po przerzucie do Polski każda ma już na koncie taki dług, że choćby stała przy autostradzie non stop, obsługując jednego klienta za drugim, to i tak nie ma szans wyjść na plus. Ale próbują, oczywiście, że próbują, poza tym nie mają innego wyjścia, poganiane przez bezwzględnych alfonsów, którzy również nie są wygrani w tym biznesie, gdyż muszą opłacać się mafii, przez co też nie wychodzą na swoje. Więc cisną te swoje dziewczyny, gonią je do pracy dzień i noc, żeby jednak coś z tego interesu wyciągnąć. Sprowadzają do Polski coraz więcej kobiet, od których muszą płacić jeszcze większe haracze – i tak kręci się to błędne koło, w którym szamoczą się sami przegrani.

Wystarczyło zjechać na pobocze, żeby nagrać świetny materiał.

 

 

Kamera w rękach Kowalskiego zmienia się w bezlitosne narzędzie – żaden szczegół się przed nią nie ukryje. Tandetny makijaż, spróchniałe zęby i poobgryzane z nerwów paznokcie. Tanie pantofle z obcasami połamanymi podczas nieliczonych numerków w krzakach, blizny i siniaki na ciele i nieskończony smutek w oczach, bo dno, na które te dziewczyny spadły, jest tak nisko, że nie ma szans, żeby się odbić. Żadna z nich nie mówi po polsku, więc filmujemy je nie mając pojęcia, o czym mówią. Dopiero po powrocie do Paryża, podczas pracy przy montażu, kiedy Lech zatrudni tłumacza, wyjdzie na jaw, że dziewczyny skarżą się między sobą na brak klientów i nieludzkie traktowanie ze strony alfonsów. Jedna próbuje od drugiej pożyczyć pieniądze, bo nie zarobiła od rana ani grosza i boi się, że dostanie wpierdol.

W motelowym hotelu pod Opolem Lech kręci przejmujący monolog młodej Bułgarki, która jest na skraju załamania nerwowego.

– Chciałabym się pewnego dnia obudzić i nie widzieć już tego motelu, tej szosy, tych samochodów, tych ludzi. Chciałabym, żeby to się już skończyło – mówi, zapalając papierosa, w jej głosie brzmi nieskończony smutek osoby, która wie, że pewnych rzeczy nie da się już cofnąć. – Ale wiem, że nawet jak wyjadę, jak wrócę do domu, to do końca życia będę wszystko pamiętać. Każde auto, do którego wsiadłam, każdą twarz, każdego faceta…

Łzy płynące z oczu rozmazują tusz i kapią na białą bluzkę, jej ramionami wstrząsa płacz. Lech filmuje jeszcze przez chwilę, łapiąc wyjątkowo mocne ujęcie. Potem wyłącza kamerę, wychodzimy.

W takich chwilach musieliśmy mieć serce z kamienia, bo kręcenie dokumentu to nie jest działalność charytatywna ani naprawianie świata. To wredna robota, przy której trzeba sobie ubrudzić ręce aż po łokcie, czasem brnąc w ścieku po pas albo po szyję, uważając, żeby gówno nie zachlapało obiektywu.

Alfons Ahmed był równym gościem i dobrze się z nim piło w przygranicznym motelu. Jeździł starym BMW, w którym co chwila padał akumulator i wtedy jego dziewczyny musiały pchać, żeby zapalił. Mieszkał w wynajętym pokoju u gospodarza pod Opolem, razem z żoną i maleńką córeczką. Żona, mocno tłusta lafirynda, również kiedyś była przydrożną kurwą, obsługującą kilkunastu klientów dziennie. Potem jednak pojawiły się uczucia, Ahmedowi zmiękło serce i wykupił dziewczynę od mafii. Ta z wdzięczności powiła mu córkę oraz przytyła dwadzieścia kilo.

Znajomość z tureckim alfonsem do pewnego stopnia była dla nas ochroną, dlatego Lech stawiał Ahmedowi picie oraz podarował mu swoje Ray Bany. Ahmed był inteligentny i wiedział dużo o życiu. Miał też w sobie coś takiego, że nie dało się go nie lubić, choć w jednym momencie potrafił się zmienić – stawał się zimnym i bezwzględnym gangsterem, który nie cofnie się przed niczym. Taka to już specyfika zawodu, nie mnie to oceniać.

 

 

Pod koniec lata miałem dość tych wszystkich ludzi, z którymi musieliśmy się stykać. Miałem dość Kowalskiego, który jak wampir wysysał z nich plugawe sekrety. Miałem dość hitlerowskiej autostrady, wydawało mi się, że już nigdy z niej nie zjedziemy i jak dwaj potępieńcy będziemy po niej kursować tam i z powrotem, aż zapadnie się ona do Piekieł. Po dwóch miesiącach spędzonych na tej dziurawej drodze nie słyszałem już własnych myśli. Na rękach miałem odciski od kierownicy, plecy bolały od nieustannych wstrząsów, których nie amortyzowało zawieszenie ani fotel, a oczy były tak zmęczone, że czułem, jakby ktoś w nie nasypał tłuczonego szkła. Marzyłem tylko, żeby ta jazda już się skończyła, porzuciłem nawet pomysł prowadzenia notatek, które pomogą mi napisać bestseller. Marzyłem o spaniu we własnym łóżku, bez poczucia, że jutro może przynieść jakąś katastrofę. Marzyłem o świeżych, wypranych ciuchach i o życiu bez codziennej dawki adrenaliny. Tymczasem sytuacja zaczęła się zagęszczać, Kowalski przebąkiwał, że może dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy kupić spluwę. Widziałem jego obsesję, żeby ładować nas w coraz większe kłopoty i zaczynałem się bać o swoje życie.

Wiedziałem, że coraz więcej rekinów wie o nas i czułem, że w końcu któryś zechce zaatakować. Dwóch facetów w terenowym aucie, z drogim sprzętem filmowym i platynową kartą kredytową to łakomy kąsek, na który ktoś w końcu musi się pokusić. Wiedzieliśmy już, że Ukraińcy próbują nas obrobić, z kolei Ahmed przebąkiwał, że „ludzie z miasta” wypytywali o nas. Jeśli przyjąć, że autostrada to ekosystem, gdzie większe i mniejsze drapieżniki żyją w symbiozie, my byliśmy intruzami. Kręcąc się nieustannie z kamerą przeszkadzaliśmy w szemranych interesach, wchodziliśmy wszystkim w drogę i wprowadzaliśmy zamieszanie. Nikomu nie byliśmy na rękę i z dnia na dzień coraz wyraźniej dawało się to wyczuć.

Kilka miesięcy po skończeniu zdjęć do filmu wpadła mi w ręce gazeta. Był tam artykuł o dwóch Ukraińcach zastrzelonych w opuszczonej bazie wojskowej. Patrzyłem na zdjęcie i bez trudu rozpoznałem miejsce. Z ponurego opisu zbrodni wynikało, że była to egzekucja, strzały w głowę z małej odległości. Przeszły mnie ciarki, bo czytając opis wyglądu ofiar zrozumiałem, że byli to ci sami faceci, którzy zamierzali nas obrabować. Kiedy znikliśmy z ich radaru, musieli zadrzeć z niewłaściwymi ludźmi i zapłacili za to bez taryfy ulgowej.

Poniewczasie dotarło do mnie, że sprawy przy autostradzie wyglądały nawet poważniej, niż to sobie wyobrażałem.

Tymczasem Lech kazał mi wynająć awionetkę na lotnisku w Lubiniu. W Polsce zawsze jest z czymś problem, tym razem okazało się, że trzeba mieć oficjalne pozwolenie na filmowanie z powietrza. Tak powiedział kierownik lotniska, widocznie włączyła mu się polska paranoja. Korupcja to najlepszy sposób na przeszkody, Lech sięgnął do portfela i daliśmy w łapę pilotowi, żeby nie widział kamery. Facet okazał się w porządku i nawet zdemontował drzwi od awionetki, co znacznie ułatwiło filmowanie. Lech poprosił pilota o przelot nad autostradą, co było niesamowitym przeżyciem, bo miejsca oglądane z wysokości robią zupełnie inne wrażenie, możesz się do nich zdystansować. Siedziałem w malutkiej kabinie, przypięty pasami, i czułem, jak uchodzi ze mnie stres. Było fantastycznie. Lataliśmy tak przez dwie godziny, aż w radiu odezwało się wojsko i kazało nam stamtąd spierdalać.

Ta awionetka to była dość kosztowna impreza w budżecie filmu i do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego Kowalski kompletnie pominął te zdjęcia w montażu. Być może z góry wszystko wyglądało za ładnie i nie widać było brudu.

Kilka dni później Lech podjął decyzję o zakończeniu zdjęć, co przyjąłem z wielką ulgą. Zostawiając hitlerowska autostradę za sobą, ruszyliśmy do Francji.

Do Paryża dotarliśmy wcześnie rano 11 września. Zmęczony podróżą walnąłem się do łóżka, nie dane mi się było jednak wyspać. Chwilę potem Kowalski obudził mnie krzycząc, że wybuchła nowa wojna. Na ekranie telewizora wieże World Trade Center waliły się jak domki z kart i wyglądało na to, że świat ponownie pogrąża się w chaosie.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Polub stronę Jana Krasnowolskiego na facebooku

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information