Miasto Śmierci. Odcinek 7

Michał Curanda

Niektórzy uważają, że jeżeli nie byłeś w Mieście Śmierci, to nie znaczy, że ono nie istnieje. Większość miejsc na świecie znamy tylko z opowieści. Miasto Śmierci to wspomnienia z podróży do tej wyśnionej południowo-azjatyckiej metropolii oraz pełen praktycznych zagadnień przewodnik. To także powrót z zaświatów gatunku powieści odcinkowej.

 

 

Odcinek 7

 

Sercem władzy Kota Mati jest olbrzymi, zabytkowy kompleks pałacowy w centrum miasta. Z zewnątrz przypomina nieco ruiny wydarte khmerskiej dżungli – omszone, sypiące się, tysiącletnie mury, tropikalne pająki i małpy koczujące w zakamarkach, sklepienia i korytarze wypełnione harmidrem kakadu i petentów. Remontu nie przeprowadzano od dawna, więc czasem z wysokości spada obluzowany postument i miażdży rykszarza razem z rykszą. Szczątki obsypują owoce na straganach, a krew z przebitej tętnicy sika na przechodniów. Tak, tak, w Mieście Śmierci przecież też można wyzionąć ducha. Tymczasem właściciele straganów machają ręką, mówiąc: „Karma”.

Co kryje się wewnątrz pałacu? W niegdyś wspaniałym przedsionku (obecnie już trochę zmurszałym), nad staroświecką recepcją wisi izometryczna mapa Kota Mati, wielka na całą ścianę. Odzwierciedla Miasto z perspektywy lotu ptaka. Ktoś z malarskim zacięciem oddał bardzo szczegółowo wszystkie budynki i ulice z okresu rządów Brytyjczyków. Gdyby była aktualna, musiałaby zajmować dwa razy większą powierzchnię, tak aby objąć wszystkie dzielnice naprędce skleconych slumsów i jedno nowe osiedle bloków. Zadziwił mnie jej doskonały stan – gazety pleśnieją jak angielski chleb już następnego dnia po zakupie, więc jak to możliwe, że ta ogromna płachta jest tylko lekko wypłowiała? Urzędnik pierwszego szczebla, znudzony hindus w okularach ze zbitą szybką, poinformował mnie obojętnym głosem, że mapa jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, która w Kota Mati podlega stałej renowacji. Podobno konserwator zabytków jest tylko jeden i chyba robi to wyłącznie z litości. Przytłoczony ilością walących się stropów i elewacji, postanowił chociaż jedną rzecz robić dobrze – pieczołowicie dbać o mapę. Na pierwszy rzut oka, wynika z tego, że kiedy Miasto się rozsypie i pogrzebie wszystkich, być może zostanie jeszcze mapa, jako świadectwo, że kiedyś coś tu stało. Kiedy jednak nieco dokładniej przyjrzymy się całej sprawie, to można by dojść do wniosku, iż może tylko dlatego mapa jest tak ważna. Stanowi świadectwo, że Miasto istnieje, że nie jest tylko malarycznym wybrykiem halucynującej wyobraźni, że ma określone granice, ulice i domy, że kiedy się do niego powraca, przestrzeń pozostaje mniej więcej ta sama. Ma przypominać mieszkańcom i przyjezdnym, że to miejsce faktycznie istnieje, choćby z pomocą wysiłku ich woli. Ma być natychmiastowym potwierdzeniem dla wątpiących, ponieważ każde realne Miasto ma jakąś mapę i jest wynikiem jakiegoś konsensusu. Mapa urealnia istnienie Kota Mati.

Na rogu długiego biurka zamontowano misterny globus. Jest on znacznie bardziej przestarzały niż mapa i prezentuje już nieco inny punkt widzenia. Przedstawiono na nim świat z XVII wieku, pełen pustych plam, które wciąż jeszcze zaludniają obrazki potworów i dzikich. Linie brzegowe kontynentów są oddane tylko w przybliżeniu, a wiatry wydmuchuje pucołowaty zefir. Wyjątkowość tego cennego artefaktu polega na tym, że z pustej plamy na styku dzisiejszego Laosu, Kambodży i Tajlandii wyrasta Miasto Śmierci. Ktoś umiejscowił je po raz pierwszy i ostatni na mapie świata już w tamtych czasach, na dodatek zrobił to intuicyjnie. Musiał inspirować się mapą kulturową – wypytać kto skąd pochodzi i w jakich okolicznościach znalazł się w Mieście. Obszar, który wskazał, do dziś jest słabo zbadany, ale wątpię, żeby geografowie mogli przeoczyć całe miasto. Współrzędne, które z grubsza odpowiadają lokalizacji na globusie to 14.331366, 105.073440. Myślę jednak, że są mylne – nawet Brytyjczycy, kiedy tu trafili ze swoją misją kolonizacyjną, wybierali się zupełnie gdzie indziej i po prostu postanowili zachować twarz w obliczu pomyłki. Mieszkańcy jakby podświadomie na to czekali, bo choć historia świata pełna jest wyzysku i opresji, to być z niej wykluczonym, oznaczało nie istnieć.

Korytarze pałacu są w całości pokryte dawno nie woskowanym parkietem ułożonym w jodełkę. Tam gdzie drewno jest beznadziejnie pozdzierane, spoczywają przypadkowe dywany, lub płachty brudnych wykładzin. Wszystkie sprzęty biurowe pochodzą z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nie ma drukarek, wszystkie akta są wypełniane ręcznie i na maszynach, a następnie wkładane do teczek, zawiązywanych na sznureczek. Akta spraw bieżących wkłada się do cynkowanych lub emaliowanych (na kolor zgniłozielony) szaf pancernych. Inne układa się w stosy, które piętrzą się nieraz aż po sufit. Powietrze wypełniają snopy elektrycznego świata i wirujące w nich tumany kurzu. Wszędzie na granicy słyszalności rozlega się nieokreślony gwar i ożywione rozmowy, jakby w pobliżu spotykała się większa grupa ludzi, ale wszelkie próby odszukania ich spalają na panewce – to nie biura tak hałasują, bo sprawy urzędowe załatwia się raczej zdawkowo, nie tracąc energii na dyskusje z petentem. Skąd więc ten gwar? To zagadka, której nie udało mi się rozwikłać, ale śmiem podejrzewać, że pałac jest nawiedzony. Jeżeli tak właśnie jest, to otuchy dodaje fakt, iż duchy zwyczajnie sobie rozmawiają, nie czyniąc nikomu szkody. Innym wszędobylskim odgłosem jest stukot maszyn do pisania. Przechadzając się po korytarzach można podsłuchać, kto jak stuka. Niektórzy bębnią tak zawzięcie, aż szyby w drzwiach do gabinetów dygocą. To cholerycy, będą musieli przepisywać dwa razy albo oddadzą z błędami. Niedobrze jest trafić na choleryka, wszystko go denerwuje, nie potrafi okazać aprobaty, petenci raczej się go boją. W innych pokojach siedzą flegmatycy, którzy pracują nieśpiesznie. Ich stukot brzmi jakby pozwalali palcom samoczynnie opadać na klawisze. Tacy również nie są pożądani przez petentów – wizyta u flegmatyka przeciąga się, a popołudnie zmienia się w walkę z sennością.

Biurokracja jest tak rozrośnięta, że z trudem mieści się w starym kompleksie pałacowym. Władza Miasta Śmierci i jej pogmatwane ścieżki charakteryzują się często egzotycznym, alienującym brakiem logiki. Z tego co zauważyłem, wszystkie azjatyckie metropolie przeprowadzają odurzający atak na zmysły od razu po przybyciu do nich. Z czasem dezorientacja mija, a upojenie słabnie, lecz nigdy na tyle by poczuć się jak w domu. Jeżeli taka będzie wola przyjezdnego, może on spróbować odnaleźć się w chaosie, wystarać u władz o przedłużenie wizy, może spróbować poznać ulice, zaułki i place miejskie, a także meandry miejscowych gier towarzyskich. Może i będzie błądził, ale przecież jedną z kluczowych właściwości ludzkiego mózgu jest zdolność do adaptacji – wymogiem przetrwania w obcym środowisku jest jak najszybsze przyswojenie sobie jego praw. Łatwo jest ulec złudzeniu, że jeśli człowiek miejski przyjedzie do innego miasta, będzie mu prościej się przystosować, niż gdyby urządził przeprowadzkę na łono natury. W Kota Mati to złudzenie natychmiast pryska. Tutaj tempo życia wyznacza ciężar mgły opadający na powieki.

Łatwo jest wszystko zwalić na mgłę, a jednak to ona wydaje się być głównym źródłem problemów biurokracji. Z pozoru system wygląda znajomo (parlament, urzędy), ale gdyby trochę pogrzebać, stwierdzamy, że jego podwaliny są oniryczne i dalekie od europejskiego ładu. Nie od dziś wiadomo, że złożone systemy są podatne na korupcje, a błędy w ustawodawstwie kosztują krocie, jednak przykład Kota Mati wybiega poza skalę. Poziom dezorganizacji i ilość czynników kształtujących politykę przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Spotkałem się tu jedynie z nielicznymi prawami, które, choć toporne i głupie, miały jakikolwiek sens. Niemniej powodu istnienia przeważającej większości nie da się wyjaśnić. Archiwa pękają w szwach od natłoku ewidencji i ustaw, niemających żadnego zastosowania. Część z nich to entuzjastycznie spełnione obietnice wyborcze, które jednak okazały się niemożliwe do wdrożenia i niezgodne z innymi prawami. Reszta to przypadkowo wskrzeszone przeżytki, ustawy zamówione przez biznes albo niewytłumaczalne pomyłki (w niektórych ustawach są nawet błędy ortograficzne). Odkryłem także, iż co poniektóre drogi urzędowe są ślepe! Na przykład wpierw okazuje się, że można coś załatwić, odwołać się do istniejących ustaw i urzędów, ale po jakimś czasie petycje trafiają w ślepy zaułek, z którego nie da się już wymanewrować. Być może instancja, która miała się tym zajmować, już nie istnieje, lub jeszcze nie istnieje, albo przeprowadziła się pod adres, który zapomniano.

W panującym tutaj szale nadprodukcji ustaw, poziom koncentracji parlamentu ma swoje ograniczenia, a więc, na przykład, przyjmuje się ustawę, która z przewidzianych dziesięciu stron miała tylko cztery. Dlaczego? Niektóre rzeczy trzeba omijać, żeby ze wszystkim zdążyć, toteż zwykle czyta się tylko streszczenie ustawy. Ma to sens również ze względu na zupełnie naturalne zagubienie posłów, którzy nawet nie udają, że zrozumieliby pełen błędów urzędniczy bełkot, tkwiący u podstaw tego czy innego aktu. Glify paragrafów muszą im się kojarzyć z zawartością Księgi Świata, którą powierzają niewolnikom przecież po to, żeby móc umyć od niej ręce. Systemem rządzi przypadkowość – poseł, który nie rozumie znaczenia ustawy, podejmuje przypadkową decyzję. Jest to stała praktyka.

Czynami ugrupowań politycznych kieruje konsekwentny brak logiki – linię polityki partyjnej streszcza taka oto przedwyborcza wypowiedź konserwatywnego kandydata: „Lawinowe przyjmowanie ustaw, które forsuje Partia Postępu, spowodowało masę niedociągnięć. Pora z tym skończyć. Głosujcie na nas, a obiecuję, że odrzucimy wszystkie przyjęte projekty. Przeczekamy razem trudne czasy i wejdziemy w nowy Złoty Wiek”. Czasem wybiera się także kandydatów umiarkowanych, a innym razem kompletnie nieobliczalnych, którzy czynią z tej nieobliczalności zwycięskie hasło wyborcze.

Zajmijmy się kwestią dzienników ustaw. Jako że głosowanie to tylko formalność – partia przecież obrała ustalony kurs – to dzienniki są w opłakanym stanie. Muszą zostać rozdane, gdyż tak mówi jakaś tam ustawa. Dzienniki są kserowane naprędce, niechlujnie, metodą chałupniczą, na zatłuszczonych, poplamionych kartkach, które dla oszczędności i ekologii były już wcześniej używane. Niewielu posłów zwraca na nie uwagę, a ci, którzy z zapałem studiują hieratyczne zapiski, nawet nie wiedzą, czy aby dziennik jest aktualny, a nie na przykład sprzed tygodnia. Jeśli jest sprzed tygodnia albo jeszcze starszy, to dlatego, że data z okładki jest często skreślona lub wydarta. Biuro zajmujące się kserowaniem dzienników podchodzi nonszalancko do swojej pracy. Widać należy do kuzyna posła albo w przypływie mody na przetargi i outsourcing, ktoś wynajął najtańszą, zewnętrzną firmę, która zmieniła swoją siedzibę nikogo o tym nie informując. Inna możliwość jest taka, że dzienniki drukują prywatni ludzie i kto wie, czy nie robią tego woluntarystycznie.

Oprócz tego zauważyłem, że niektóre działy zwalczają się. Czasem na korytarzach starego pałacu toczy się regularna bitwa, nie o rząd dusz, nie o poglądy polityczne (choć preteksty mogą być różne), ale o pokrywające się kompetencje urzędów, czyli o pieniądze. Narzędzia biurowe zmieniają się w broń. Takie rzeczy są tam na porzątku dziennym – w całej niby niegroźnej szamotaninie ktoś wyciąga nóż i ciach! – zabija swojego przełożonego. Policja to też urząd, więc jej działalność opiera się na podobnej przypadkowości.

Bez względu na kampanie wyborcze, mody w polityce się zmieniają, a podejście do obywatela zmienia się wedle nich. Teoretycznie nadprodukcja ustaw może istnieć po to, by w razie gdyby moda się zmieniła, można było wyciągnąć z zakamarków gotową ustawę. Pomysł nie brzmi źle, ale w praktyce panuje tu ten sam brak organizacji, co wszędzie, a więc na przykład te same ustawy poddaje się pod głosowanie kilka razy, bo ewidencje głosowań gdzieś przepadły – a to pękła rura w którymś z przepastnych archiwów i akta się zniszczyły, a to ktoś z kompletnie niewiadomych powodów w zeszłym tygodniu włamał się do archiwum i ukradł przypadkowe akta (a może świadomie wziął właśnie te. Czy chciał je odsprzedać swojemu urzędowi, czy może pali nimi w swojej destylarni, a jego uwagę zwrócił ulubiony kolor teczki? Tego po prostu nie da się wyjaśnić). Takie są właśnie metody prowadzenia polityki w Kota Mati. Aby wiele osób mogło korzystać z przywileju pracy w urzędzie (a rodziny są duże i tu też nie wszyscy pamiętają, kto z kim jest spokrewniony) biurokracja multiplikuje się jak super-organizm. Urzędnicy mnożą się i rozpychają łokciami w malejącej przestrzeni pałacu. Władza w Kota Mati ma problem – pałac nie jest w stanie jej pomieścić. Tutaj wkraczają Babowie ze swoim wyjaśnieniem: „Pałac jest jak ubranie po starszym bracie albo skóra węża. Władza Miasta Śmierci jest jak na wpółżywy organizm, istniejący podobnie jak miasto, w ułamku ciszy pomiędzy regularnym, sennym sapaniem. Innymi słowy, jest klejnotem w koronie czakry. Wbrew pozorom rozwija się i ewoluuje, ale w sposób, który trudno przewidzieć. Outsourcing biurokracji już się zaczął, wpierw małe firmy, potem prywatne kwatery i placówki urzędu będą zakładane w kawiarniach, melinach, w garkuchniach, mieszkaniach. Zapanuje ostateczny chaos, który będzie następnym stadium wyzwolenia mieszkańców. Władza rozproszy się po wszystkich ludziach Miasta. Kasty, których gwarantem jest system, rozpłyną się. Tak wydaje się przepowiadać Księga, która jest głosem Miasta. Potem nastąpi dziki karnawał, a o tym, co będzie dalej, Księga milczy”.

• • •

Miasto Śmierci – spis odcinków

• • •

Michał Curanda – 29-letni mieszkaniec Husavik na Islandii. Z wykształcenia antropolog. Prowadzi własnego bloga. W krąg jego zainteresowań wchodzą antyczne kulty misteryjne, holokaust, tarot, siłownia i minimalizm. Na co dzień jest przewodnikiem po lodowcu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information