Oberschwedeldorf (Cz. 1)

Maciej Bobula

Sobota. Tamtego dnia cienie stawały się coraz dłuższe, choć do zachodu słońca było jeszcze daleko. Wracaliśmy starą polną drogą z Kamieńca, na której tu i ówdzie, jak relikty jakichś w otchłań zapadłych lat minionych, wystawały słupki ze strzałkami wskazującymi kierunki Glatz, Reichenau, Kamnitz.

Pięciu nas było, choć co do dwóch nie jestem dziś pewien. Byli z nami wcześniej, ale czy później? Nie mam pojęcia. Bo co wcześniej robiliśmy? Ano w polu byliśmy, bo się Jurek, kuzyn mojego ojca, zakopał traktorem w błocie, gdy bronował po deszczu. No i wzięliśmy łopaty, deski i linkę stalową. Był tam już Stasiu, od którego Jurek do nas zadzwonił. Stasiu mieszkał w Kamieńcu, od niego więc kuzyn ojca telefonował, żebyśmy przyszli z liną, bo drugi traktor u Stacha jest, ale liny to już nie ma. Deski i łopaty wzięliśmy sami.

Gładko to poszło, nie powiem, przydały się deski i łopaty, pochwalili nas za to, a potem i piwa nawet dostaliśmy, wypiliśmy je nad tamą wieczorem. Na tamie wody wtedy było więcej niż zwykle po tych ostatnich deszczach, mulista też była bardziej. Nad taką mulistą cholerstwa, co kąsa, więcej lata. Pamiętam, raz po długich deszczach, gdy na ulicę wylała woda, ukąsiło mnie coś, nie wiem co, ale noga mi spuchła jak bania, a drapał żem ją i drapał, i bardziej tylko spuchła od tego drapania, buta nie mogłem później założyć.

Ale wtedy nad tą tamą tylko we trzech piliśmy te piwa. A czy ci dwaj pozostali szli i widzieli to, co my na tej tam drodze z Kamieńca do Szalejowa? Nie pamiętam.

My widzieliśmy. Zwisał skrawek czerwonego swetra z gałęzi, jak jeden jedyny, ale za to potężny pąk róży na gałęzi, i aż gięłaby się ta gałąź pod tą różą, gdyby to róża była. A to tylko kawałek swetra, nie wiadomo czyj. Podeszliśmy do niego, Bombka nagiął tę gałąź jeszcze bardziej, byśmy mogli się przyjrzeć z bliska. Dotknąłem tego strzępka, potarłem palcem o palec, by lepiej poczuć jego fakturę, powąchałem, ale nie poczułem żadnego zapachu. Mokry był, czerwony.

Bombka, kolega z podstawówki, szpec od rzeczy paranormalnych, przyglądnął się gałęzi, złamał ją, zrzucił na ziemię, przydeptał.

– Ktoś się zaczepił, jak jechał rowerem. Zdarza się – powiedział.
– Skąd wiesz? – zapytałem.

Bombka dziwną miał przywarę, że jak mówił, to się marszczył. Zajmowało mnie to niesłychanie i czasem go przez tę przypadłość nie słuchałem, tylko się weń wpatrywałem. A jak mnie o coś zapytał, udawałem, że niewyraźnie mówi i „Zdejmijże tę wargę z nosa!” albo jakoś podobnie go karciłem. Teraz jednak próbowałem nie patrzyć na jego zmarszczone czoło.

– Bo sam się tu raz zaczepiłem. Wiozłem raz Smagę na kierownicy i jak nas nie pociągnęło, cholera.
– No dobra, ale żeby aż taki kawałek wyrwało.
– Szybko ktoś jechał.

Ta gałąź, przerośnięty krzew, który wystawał na drogę – nikt go nie kosił, bo i nikomu nie przeszkadzał. I tak jeździły tędy tylko traktory, bo wokół wszędzie pola, a do Kamieńca to od głównej szosy z Kłodzka, bo tu wertepy. I czasem Bombka na rowerze, bo mieszkał zaraz tu wyżej. Potem, dwa lata później, wpadł w te krzaki rozklekotanym trabantem, bo mu wiatr zwiał maskę na przednią szybę.

Ten drugi z nami wtedy, Siemion. To z kolei on zobaczył śpiwór parę metrów dalej od tego swetra – mokry, rozchełstany, różowy śpiwór w kolorowe kwiaty. Stary i postrzępiony, wstyd by mi było w takim spać, pomyślałem. Leżał, wystając lekko z wysokich traw, na udeptanym spłachetku. Wyciągnąłem go z trawy, śliski, zawilgocony. Wypadło z niego małe drewniane pudełko. W drewnie pudełka wyżłobiona była chatka, która stała pośród drzew. Zielona farba tych drzew matowiała i łuszczyła się. Pierwotnie czerwony dach domu był teraz koloru drewna, gdzieniegdzie tylko ostały się resztki czerwieni, ale można je było zdrapać paznokciem. Pod tym domkiem wyryty był napis „P.T. Ojców”. W środku była drewniana fajka i przybrudzona czarnym włosiem brzytwa.

– Ktoś tu spał, myślicie? Tak w deszczu? – zdziwił się Bombka. Przewrócił ten śpiwór na drugą stronę. Żaden z nas mu nie odpowiedział, sami się dziwiliśmy. Chłodno było, a tej nocy lał przecież deszcz. Dalej poszedłem w ten gąszcz traw, choć namakały mi wodą buty. Od samej drogi były tam trawy, z nich wyrastały jakieś chaszcze i krzewy. Zaraz potem zaczynało się pole, które o tej porze roku, jesień była, golusieńkie leżało, nagutkie się jego połacie rozścielały po szerokiej przestrzeni, przecinane tu i ówdzie pasami lasów. Dookoła leżały pożółkłe już liście.

Postaliśmy tam chwilę, Siemion stanął pod krzakiem wysikał się, splunął, przydeptał tę ślinę i poszliśmy.

 

 

Chyba wtedy mi w głowie zaświtało, choć nie chciałem o tym od razu chłopakom mówić, że w Kłodzku otwarli ten szpital dla pedofili, o który było straszne zamieszanie, bo i z transparentami ludzie chodzili, i telewizja nawet przyjechała. Bali się ludzie tego szpitala. Bali się, że ktoś z niego ucieknie i coś złego zrobi ich dzieciom. Razu jednego usłyszałem rozmowę dwóch niestarych pań, że ktoś widział helikopter nad lasem koło Ruszowic i może być, że już szukają jakiegoś zwyrodnialca, który zwiał. I niech se ludzie robią, co chcą – mówiła jedna z pań – ale ona dziecka po zmroku nie puści teraz. Bo strach.

No i nagle tutaj ten sweter i śpiwór nagle. Skąd? Nigdy wcześniej nic tu pokotem nie leżało, każdy pilnował swego, jak mógł. Ktoś ze szpitala mógł uciec i pobiec na Korytów, a potem na Ruszowice i Kamieniec. W Kamieńcu mógł dopaść go zmrok. Tylko skąd śpiwór? Po co pudełko?

Wcale to nie musiało być prawdą. Tak mi tylko w głowie zaświtało.

 

***

 

Z kieszeni Bombki, widziałem, wystawała brzytwa, którą wziął z tego drewnianego pudełka, kiedyśmy nie patrzyli.

Z rozwidlenia na Kostkę (dzielnica wsi) i północną część Szalejowa poszliśmy na zachód, kamienistą drogą polną, skąd widać było pierwsze domy. Pałętała mi się gdzieś po głowie, kołatała ta myśl o zbiegu. Poszliśmy przed podwórko Romaszewskiego, za Romaszewskim weszliśmy na łąkę, gdzie Kobielski wypasał krowy i skręciliśmy w stronę asfaltowej drogi przecinającej Szalejów na pół. Jakieś dzieciaki niedaleko strzelały z karbidu, bo co jakiś czas nad nami unosił się metaliczny huk.

– Może to Kobielski spał w tym śpiworze – zaśmiał się Siemion.
– Z twoją starą – zarechotał Bombka, na co Siemion walnął go w ramię. – Chuju jeden – wyzwał Bombkę i walnął go raz jeszcze. Tamten śmiał się wniebogłosy.
– Pajace – mówię do nich – żeby się nie okazało, że tam z Kobielskim spaliście. Obaj.
– Fuj! – krzyknął Siemion, a Bombka się skrzywił i rzucił – Chory jesteś – splunął.

Przy asfaltowej drodze przecinającej Szalejów na pół Siemion szedł w lewo, my w prawo.

– Jak chcesz, wpadnij wieczorem, dostaniemy coś do picia za robotę – odpowiedziałem mu.

Niedługo potem rozstałem się też z Bombką, bo ten miał lekcje na poniedziałek do odrobienia. Zwykle taki pilny nie był, ale niedawno wezwano do szkoły jego rodziców, że syn się nic a nic nie przykłada. Nie to, żeby to specjalnie obchodziło to jego rodziców, ale na pewno obchodziło ciotkę, która mu obiecała, że jak się będzie uczył, to załatwi mu pracę w Niemczech na wakacje. A dla takiego nygusa jak on to była nie lada szansa na zarobek. W każdym razie ucieszyło mnie, że się jednak pilny zrobił, więc może nie taki z niego nygus. Z tą myślą i ja ruszyłem w stronę domu, gdzie pomogłem matce przekopać ziemię pod grządki, podciąłem jabłonce parę gałęzi i poszedłem czytać. Czytałem do wieczora.

Gdy się ściemniło, przyszedł Siemion i razem poszliśmy po Bombkę. Nad rzeką rozpaliliśmy ognisko, piekliśmy kartofle i popijaliśmy Primatory z niedalekiego Nachodu. Co jakiś czas w lesie okalającym rzekę rozlegało się echo naszych głośnych beknięć, których nie musieliśmy się wstydzić.

 

***

 

Następnego dnia nad Szalejowem zapadły mgły, które zalegały nad wsią bitych kilka dni.

Nie było mowy, by zbieg ów, o ile był to zbieg, dał radę żyć tylko pod gołym niebem, bo z tymi mgłami robiło się coraz zimniej. Tamtego dnia, po powrocie z tamy, jeszcze przed zaśnięciem myślałem o tym, żeby chodzić tam, gdzie ten śpiwór i nosić mu jedzenie, zostawiać, jak słoninę sikorkom. Ale następnego dnia nie miałem czasu. Poszedłem więc dzień później. Było pusto, zupełnie pusto, ktoś zabrał śpiwór, na jego miejscu trawy zaczęły wzbijać się pionowo. Tamtego dnia szedłem tą drogą w stronę Kamieńca o różnych porach. O świcie, po południu i wieczorem. Ale nikogo tam już nie było. Przeszedłem więc raz jeszcze tą drogą obok Romaszewskiego, patrzyłem pod nogi tym razem, szukałem śladów. Stary Romaszewski był na zewnątrz, grzebał w silniku swojego Zetora. Zobaczył mnie, zawołał:

– Co tak tu łazisz ostatnio? Coś zgubiłeś?
– Tak, kolegę. Nie widział pan, żeby się tu ktoś nowy kręcił ostatnio? – podszedłem do niego. Ten zostawił narzędzia i wyszedł mi naprzeciw.
– Był tu wczoraj jeden, z okna widziałem, ale się nie przyglądałem. Myślałem, że to ty – powiedział.
– Ja? O przedwczoraj pan mówi – zdziwiłem się.
– Nie, wczoraj. Ktoś szedł na Kamieniec. Z plecakiem. Myślałem, że ty leziesz, bo wysoki. Jak ty – mówił, a mnie gul skoczył ze złości, że wczoraj nie poszedłem.
– Nie przyglądał się pan? Znaleźliśmy tam dziwne rzeczy – próbowałem coś jeszcze od niego wyciągnąć, choć podskórnie przeczuwałem, że na marne.
– No nie, uznałem, że idziesz w pole, łazisz czasem przecież, to co się będę gapił. A co tam znaleźliście?
– A, flaszkę i trochę złota – uśmiechnąłem się.
– Pierdolisz, młody. Bzdur się naczytałeś. Idź, nie zawracaj mi głowy.
– Miej pan oczy szeroko otwarte. Do widzenia.
– No, trzymaj się, młody.

W domu mieliśmy piec kozę, nahajcowałem w niej wcześniej, żeby się ogrzać, i teraz, po powrocie, wkurwiony, wrzuciłem do środka karton ze skwaśniałym mlekiem, żeby się spalił, a ten karton tylko nabrzmiał i huknął tak, że mleko zaczęło się lać przez drzwiczki, bo te nie były całkiem szczelne. Kapało to mleko na piaskową płytę i po chwili czuć było jego smród. Siedziałem w fotelu, wpatrywałem się w skapujące mleko i myślałem. Może ktoś tam tylko przechodził.

Zadzwoniłem do Bombki, ale nikt nie odbierał. Do głowy mi przyszło, żeby pójść do dziadka, bo mieszkał niedaleko, a oprócz mnie i jeszcze może starego Pietrasa nikt go nie odwiedzał. Kiedyś hulał po gospodach, że go taczką nieraz z nich zwozili, a teraz siedział tylko, nic nie robił, dnie całe przesiadywał pod starym kasztanem i skubał kawałek kijaszka, przegryzał pętem kiełbasy albo przepijał herbatą z rumem. Kontemplował. No i tak kontemplował, jak do niego zaszedłem. Podszedłem, usiadłem koło niego:

– Co wy, dziadku, z tym kijkiem i kijkiem tylko?
– Ano, bo Maćku, co innego mam. Czekam.
– Na co czekacie?
– No aż mnie kostucha weźmie.
– Coś chyba nieprędko.
– A idź. Czym prędzej, tym lepiej.
– Głupio gadacie, dziadku.
– Eee.
– Coś wam powiedzieć chciałem. Macie czas słuchać?
– Aż za dużo.
– Znalazłem, dziadku, śpiwór w trawie. I ktoś, myślę, mógł w tym śpiworze spać. Znalazłem tam też pudełko brązowe, w środku taka brzytwa zwykła i fajka drewniana, na zewnątrz wyryty domek i napis „P.T. Ojców”. Początkowo pomyślałem, że to pedofil. Wiecie, otworzyli ten szpital dla nich w Kłodzku, to i pomyślałem, że to uciekinier może, ale chyba nie. Ojca żem spytał, czy nie zwiał kto z tego szpitala, ale ojciec mówi, że nie. No i nie mam pojęcia.

Tu się zatrzymałem na chwilę. Dziadek milczał, więc ciągnąłem dalej – Tak sobie myślę, że może ktoś tam wyrzucił ten śpiwór ot tak.

Dziadek Maciek się ożywił nagle.

– Czekajcie. Gdzie ten śpiwór, mówicie? Przy Kamieńcu?
– Ano. Między tymi tablicami Szalejów a Kamieniec.
– Z tamtym miejscem, wnusiu, długa historia. Od kiedyśmy się tu z twoją babcią sprowadzili, mówili, że tamto miejsce niedobre. Kupiłem kiedyś tamtą ziemię za bezcen, ale ni cholery nic nie chciało mi tam wyrosnąć i w cholerę to sprzedałem – zamyślił się. Zerknął na mnie i kontynuował, ale szeptem.
– Była taka historia, jeszcze nim nas tu zesłali, że jak Armia Radziecka tu wchodziła, to ktoś z nich zastrzelił tam w tamtym miejscu niemiecką dziewczynkę. Małe dziecko. I od tamtej pory jakby szlag tę ziemię trafił. Jedni mówili, że to brednie, niemożliwa historia. Ale mówię ci, sadziłem tam ziemniaki, buraki, i figę z makiem z tego miałem. Zawsze.

W międzyczasie zza kasztana wyszedł kot, pręgowany kot, który krokiem powolnym wszedł między nas, wyciągnął się, wygiął przednie łapy, miauknął, stanął na tylnych nogach i zaczął drapać o korę drzewa raz jedną, raz drugą łapą, po czym przestał, skoczył dziadkowi na kolana, obrócił się i przysiadł. Patrzył w moją stronę. Ja obserwowałem jego pulsujący brzuch, wcale niemały.

– Spaśliście, dziadku, kota. Gruby jak piżmak.
– A idź z tym kotem, tylko by jadł i jadł, dziad. I to jak się mu da, bo myszy sam nie złowi. Jak taki gruby miałby złowić, powiedz ty mi.
– No nie złowi. Musisz mu jedzenia mniej dawać. Samą suchą karmę najlepiej.

Jakby na przekór wyjął z kieszeni kawałek kiełbasy, część dał kotu, część zaczął przeżuwać wpatrując się przed siebie. Przesunął kaszkiet z czoła na tył głowy i oparł się głową o drzewo.

– Ale tak bez namiotu by tam spał ktoś? – zapytałem. Październik jest, zimno.
– Cholera go wie, różne mają teraz pomysły.

Nie odezwałem się, słuchałem szumu rzeki. Myślałem o tej niemieckiej dziewczynce. Banialuki mi dziadek wciskał, lubił to robić. Z zamyślenia wyrwało mnie jego rzężenie, bo zasnął.

– Żeśmy się zasiedzieli, nie? – powiedziałem do kota, który podniósł głowę i się przeciągnął.

Ruszyłem przed siebie. Można by rzec, że nad wyraz przejąłem się błahym dość przecież znaleziskiem, ale czułem, że w sprawie tej tkwi coś niepospolitego, może nadprzyrodzonego, co mąciło mi w głowie, ale też wzmagało moją ciekawość. Historia dziadka z dziewczynką nie bardzo chciała grać z moją wersją, wolałem kogo innego w tym śpiworze leżącego, nie wiedziałem jeszcze kogo, ale coś niecoś powoli zaczęło mi świtać.

Szedłem nie w stronę domu, szedłem w stronę Wolan, w powietrzu unosiła się woń palonych liści, ktoś gdzieś rżnął drzewo piłą motorową. Na niebie nieśmiało prześwitywały przesłonięte gęstą warstwą chmur promienie słoneczne. Poszedłem na wzniesienie nad Szalejowem i Wolanami wpatrywać się w okolicę. Wyobrazić sobie, kto jest kim w tej mojej opowieści, którą sobie w głowie wtedy tworzyłem. W zasadzie prawie już rozpracowałem, skąd ten sweter, śpiwór i pudełko, i tylko jedna jedyna rzecz nie przestawała mnie nurtować. Twarz. Twarzy nie mogłem dojrzeć.

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Maciej Bobula – czyta, pisze, mieszka w Szalejowie Górnym.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information