Przemysław Witkowski - Człowiek z Pudelka
Niezrealizowanym marzeniem Władzy Ludowej było sprawienie, aby „człowiek pracy” stał się w krajach bloku wschodniego odpowiednikiem zachodniego bohatera kultury masowej. Ileż funduszy, nakładów pracy i dzielnej agitacji poszło na przekonanie krnąbrnego i przesiąkniętego burżuazyjnymi przesądami polskiego społeczeństwa, (...)
że to szewc, krawiec czy sprzedawca, a nie polityk, artysta, czy podróżnik, są solą tej ziemi i to tych proletariackich herosów należy podziwiać i wielbić. Wszystko na próżno. Cel ten został osiągnięty dopiero teraz, a świadkiem jego praktycznej realizacji, jesteśmy dzień w dzień na Pudelku.
Co prawda ci nowi herosi nie pojawili się w profesjach, które najbardziej leżały na sercu peerelowskim notablom – nie ma do dziś supergwiazdy murarstwa, światowej sławy traktorzystki, mistrza świata włókiennictwa, to jednak niezrealizowany ideał socrealizmu, znalazł paradoksalnie swoją swoją inkarnację w zglobalizowanym kapitalizmie. Kiedy przeglądam portale plotkarskie, obok evergreena w postaci aktorów i muzyków, znajduję tam poważny komponent zawodów, których dawniej o związki ze sztuką podejrzewało niewielu. Niech nas nie zwodzą zapseudonimowane nazwy ich dawnych profesji: brafiterka, stylista fryzur, artysta brwi, stylistka paznokci czy kreatorka smaku i stylu, to przecież stare dobre zawody: sprzedawczyni, fryzjer, kosmetyczka, manikiurzystka, kucharka.
Dawniej wiedli żywot w cieniu przemysłowego proletariusza, skazani na proste środki chemiczne, niedobory luksusowych materiałów i tkanin, z daleka od wielkich pieniędzy i blichtru. W gospodarce, gdzie podstawowym priorytetem było zapewnienie jak największej ilości dóbr, jak najszerszej grupie ludzi, z założenia wszelki luksus był podejrzany, a na pewno zbędny. Po transformacji ustrojowej nadszedł jednak ich czas – czas, gdy rzesze nowobogackich zapragnęły posiadać, posiadać i jeszcze raz posiadać, i posiadać tak, by odróżniać się od mas – konserwatywnych, zestandaryzowanych i biednych. Co prawda musiało nastąpić podniesienie wartości tych zawodów, przez zmianę nazwy na bardziej „artystyczną”, ale przecież sama esencja ich działań pozostaje taka sama – strzyżenie, gotowanie, dobieranie ubrań.
Teraz jednak to, co dawniej było działaniem wykonywanym najczęściej w domu bądź w pobliskim zakładzie, zostało na stałe włączone do światowej gospodarki kapitalistycznej. Jako, że groźby i przymus nie są najlepszą formą legitymizacji czegokolwiek, a reklama mimo wszystko to jednak pochodna propagandy, moda i jej aparat stały się aksamitną formą promocji produktów. Na tyle aksamitną, że sprawia, iż często pragniemy tego, co jeszcze niedawno wydawało się nam odpychające i absurdalne. Przykładem niech będą okulary „debilki/enefzetki”, dawniej przynależne raczej kolegom z lekkim upośledzeniem i ubogim staruszkom, dziś dumnie zdobiące oblicze hiperkonsumpcyjnego Kuby Wojewódzkiego i naśladującego go ludu pracującego miast i wsi.
Oblicze Kuby, nadmieńmy, że prawie pięćdziesięcioletniego Kuby (bo spoglądając na niego można mieć wrażenie, że jest w jakimś nieokreślonym wieku między 25 latami a czterdziestką), przestaje być jego prywatnym wizerunkiem, zespołem cech, po których rozpoznajemy jego twarz, ale plastyczną masą, z której owi „specjaliści” od „urody” zależnie od wymagań rynku tekstylnego/jubilerskiego/fryzjerskiego/itp. zgrabnie uformują maskę, bez wieku i bez skazy, maskę, która da Wojewódzkiemu/Ibiszowi/Rabczewskiej możliwość spełnienia się w roli ideału konsumpcji. Zarówno my, jak i rzeczeni celebryci wierzyć będziemy, że oto odkryliśmy „centrum koncentracji”, źródło tego co modne i ważne; wcielone w ludzi, których życie chcielibyśmy, my, prości konsumenci, mieć na własność; życie „robiących”, a nie tych, którzy „są robieni”. I tylko za menadżerskimi biurkami, ktoś gdzieś będzie zacierał ręce, licząc przychód w swojej firmie produkującej marynarki, okulary, skarpetki.
Aby wzmocnić herosów konsumpcji – fryzjerów, stylistów czy telewizyjnych kucharzy (pracujących w praktyce, jako przedstawiciele handlowi wielkich korporacji) – skonstruowany został specyficzny język, „usługowa nowomowa”, udającą wprost naukowy żargon, w którym to najnowsze trendy mody, wynikają wprost ze skrupulatnej pracy instytutów badawczych, ankiet socjologicznych i oczywiście, last but not least, z ogromnego doświadczenia zawodowego rzeczonych specjalistów od strzyżenia, dobierania odzieży, depilacji owłosienia. Nigdy zaś z czystej chęci zysku.
Nie tylko owi nadmienieni powyżej ludzie, ale nawet ożywione przedmioty, jak modelka (która w rzeczy samej spełnia przecież rolę ruchomego wieszaka) stały się podmiotami życia w blasku fleszy. Śledząc ich losy i emocjonując się sytuacjami z ich życia, tak naprawdę bierzemy udział w prezentacji wzorców życia przedmiotów, które nabędziemy, chcąc stać się do nich podobni. Kiedyś duże firmy przesyłały swoje katalogi za darmo do domów, licząc, że klient spośród wielu propozycji wybierze właśnie ich, kupując produkt albo usługę. Dziś takie katalogi leżą na pułkach salonów prasowych i kiosków, kosztując 10 zł i więcej, i nazywają się Logo, Man's Health czy Avanti, a rzesza ludzi pragnąca być „in” grzecznie kupuje je na początku każdego kolejnego miesiąca.
We współczesnym kapitalizmie ciało, poddane tresurze ćwiczeń, diet, ubiorów, kosmetyków, strzyżeń i stylizacji, staje się kolejnym towarem. Wartość rynkowa osoby zależy od tego, jak bardzo nadąża za tym, co nakazują mu konsumować firmy i ich mali niewolnicy celebryci. Ci biedni ludzie z pism kolorowych za możliwość posiadania rzeczy i bycie w centrum zainteresowania, płacą firmom całą swoją prywatnością. Od momentu wejścia na rynek medialny staje się ona własnością publiczności, mogącej ją podglądać, wyśmiewać i wulgarnie komentować. Jest to koszt tak oczywisty, że celebryta, w wywiadzie stwierdzający, iż pragnie prywatności, jest bądź to hipokrytą, bądź idiota.
Na celebrytów patrzy się jednak ciągle ze złej strony: jako na obiekty/ofiary naszej ciekawości – ciekawości chorobliwej i wścibskiej – przenosząc na nas-widzów odpowiedzialność za ich medialną wszechobecność, za tabloidyzację i za obniżenie poziomu dyskusji publicznej. Zadajmy sobie jednak pytanie, jak wygląda ich rola z punktu widzenia drugiej strony tego kapitalistycznego mechanizmu. Należałoby spojrzeć na nich raczej od strony sponsora – tego, który przekazuje im ubrania, kosmetyki, zaproszenia na imprezy, czyli jednym słowem zastanowić się, komu się opłaca to, co robią te chodzące, mówiące, oddychające słupy ogłoszeniowe, katalogi i reklamy w jednym.
Możemy pogardzać celebrytami, jako niereprezentującymi żadnego intelektualnego zaplecza osobnikami, czuć wyższość wobec ich często skrajnie niedojrzałych zachowań, alkoholowych ekscesów, licznych romansów, ba – możemy nawet nie czytać o ich perypetiach, jednak nie da się ukryć, że są oni tylko najbardziej widzialnym symptomem procesu, nie zaś jego przyczyną czy nawet centralną częścią. To czubek góry lodowej i choćbyśmy udawali, że problemu nie ma, nie da się ukryć, że zaraz zderzymy się z pozostałą, mniej widoczną częścią. Wobec siły oddziaływania, jaką mają te żywe katalogi mody i lajfstajlu, formacja obronna, „nie znam, nie widzę, nie czytam” prędzej czy później będzie musiała się skonfrontować z opinią ogromnej większości, która jednak widzi w celebrytach realne wzorce.
Ubrania, które noszą, napoje, które piją i to, jak spędzają czas wolny, już w najbliższym sezonie będzie obowiązującą normą. Coś, co dziś może wydawać się niemożliwe czy śmieszne dla „maluczkich”, te żywe „pasy transmisyjne” kapitalizmu korporacyjnego uczynią już niedługo naszym „świętem codziennym”. Brak w nich tych wszelkich cech, które dawniej umiejscawiały jednostkę w świetle ramp (kunszt artystyczny, geniusz naukowy, odwaga podróżników czy władza polityków) pozwala tylko jeszcze lepiej utożsamić się z nimi, również pozbawionemu tych cech, widzowi/czytelnikowi. To właśnie permanentna obserwacja czyni z nich obiekt, godny tejże obserwacji, nie zaś jakieś realne cechy, które obiekt ten posiada.
Ostatecznym etapem tej drogi jest Jersey Shore, reality show MTV, gdzie grupka superbanalnych i bezpretensjonalnych młodych ludzi, tzw „guidos”, przeżywa wakacyjne perypetie w typowym, amerykańskim letnim kurorcie. I może nie byłoby w tym nic dziwnego i odbiegającego od normy, gdyby nie fakt, że owi młodzi ludzie to w praktyce żywe kapitalistyczne katalogi najnowszej generacji. Ich przygody w przeciwieństwie do innych reality show pozbawione są jakiegokolwiek celu, poza samymi przygodami; nie ma samochodu dla zwycięzcy, wycieczki do egzotycznych krajów, ani żadnej innej formy gratyfikacji za udział w programie skrajnie ingerującym w ich prywatność.
Podstawowym zajęciem owych młodych ludzi jest GTL – gym, tan, laundry, czyli wygląd fizyczny, wygląd fizyczny i tekstylia. Tatuaże, przypadkowy seks, fryzury i pokaźne spożycie drinków są esencją życia naszych bohaterów, niezależnie zresztą od płci. Zero zewnętrznego komentarza, wszystko zmontowane tak, aby stworzyć wrażenie wiecznych wakacji. Powstaje symulator życia, ale życia 2.0, podniesionego do konsumpcyjnej potęgi, ciągłej imprezy, choć przecież imprezy na ciągłym podglądzie. Bohaterem może być w takim razie każdy, jednak pod tym zasadniczym warunkiem, że zaakceptuje fakt, że on, jego ciało i prywatność, staną się w pełni produktem, modyfikowanym, trenowanym i stylizowanym. I znów na końcu za menadżerskimi biurkami, ktoś, gdzieś będzie zacierał ręce, licząc przychody w swojej firmie produkującej marynarki, okulary, skarpetki. Dlatego uważaj z czego się śmiejesz, czytając Pudelka/nie czytając Pudelka, już niedługo może być to obowiązującym standardem.
• • •
Przemysław Witkowski (ur. 1982) – poeta, doktor nauk politycznych, współredaktor 8. Arkusza Odry; finalista (2008) i laureat (2009) konkursu imienia Jacka Bierezina; wydał arkusz "Lekkie czasy ciężkich chorób" (2009) i książkę "Preparaty" (2009); współpracuje z "Krytyką Polityczną" i "Ritą Baum".