Dobrowolce

Otto, Sobibór

Na Izrael zawsze najwięcej chętnych. Od razu znikają wolne miejsca w projektach. Pozostają kraje Europy Wschodniej. Te, które okupowaliśmy. Tu nikt nie chce przyjeżdżać.

Jesteś tu, bo nie załapałeś się na wolontariat w Izraelu.

Mniej więcej tak. No i nie chciałem iść do wojska. Wolontariat w obozie to służba zastępcza.

 

Lena, Jerozolima

Hej, Lena, co tam u twoich emerytów?

Po staremu, prawie nie chcą ze mną rozmawiać, najwyżej o tabletkach. Słuchaj Jimmy, ale ty beznadziejnie wyglądasz. Chory jesteś?

Zemsta sułtana. Zjadłem jakiś nieświeży humus, czy coś. Byłaś na obiedzie u Cipi?

Byłam, ale jakbym nie była… Pani Bloom nie lubi Niemców.

Furtka lekko odbiła się od kamiennego muru. Lena pokochała ogród pachnący mandarynką i granatem, ten cichy przyczółek ulicznych kotów i psów, dalszych i bliższych znajomych Tzipi. Szukała namiastki domu. Jak każdy z nas. Każdy, kto tu zawitał, zapamięta tę ciszę; wiatr bawiący się płatkami jaśminu, martwe oko studni i niepokój czający się w konarach starych drzew. Nikt w rodzinie nie umarł z miłości. Noże tkwiły bezpiecznie w szufladach, proszki nasenne stały przy nocnych szafkach oddzielnych sypialń. Nie zawsze ścierano kurze, za to przyjęcia przebiegały bez zakłóceń. Podawano tylko przednie wino i kawę ze świeżo zmielonym kardamonem. Zastygli w komforcie państwo Bloom nigdy nie chorowali przewlekle. Pani Bloom, kiedy dopadała ją migrena, parzyła imbryk herbaty i schodziła bliskim z oczu – „Po cóż obnosić się ze swoją słabością? Mam własną łazienkę i pokój, żeby w nich swoje brudy prać” – mówiła znikając na schodach. Potem przez dwa dni komunikowała się z resztą rodziny za pomocą komórki i laptopa. Pan Bloom szanował jej osobność. Dopóki pojawiał się na większych domowych uroczystościach i opłacał na czas rachunki, nikogo nie obchodziły jego częste delegacje oraz nocne dyżury w Klinice Małych Zwierząt. Tymczasem wojny wybuchały regularnie co dwadzieścia lat z przewidywalnym skutkiem i ofiarami w ilości racjonalnej. Dzięki postępowi techniki trwały coraz krócej. Nie udało się jeszcze wyeliminować zamachów bombowych, lecz wystarczyło omijać nocne kluby, by nie stanąć nagle w ogniu eksplozji. Jako takie zdrowie sprzyjało wszystkim, którzy o nie dbali. Przejściowe depresje czy zaburzenia nastroju nie prowadziły do tragedii. Ostatecznie do wszystkiego można się było przyzwyczaić.

Na powitanie wyszedł Pan Bloom. Szarmancki weterynarz o nienagannych manierach i aparycji gwiazdora ze starych hollywoodzkich kryminałów. To był jeden z tych oficjalnych dni, kiedy „wychodził do ludzi”. „Dla ludzi mam zawsze twarz pogodną”, mawiał do mężczyzny w lustrze. W takie dni odbiera się nagrodę z rąk prezesa kancelarii, urządza urodziny albo wystawia dom na sprzedaż. Pan Bloom nigdy nie unikał rozmów z nowymi znajomymi młodszej córki. Co innego Pani Bloom, milcząca i nieobecna.

– Miło mi poznać, Nathanel Bloom. – przedstawił się z gracją pan domu. – Moja żona... – Bloom spojrzał za siebie i zobaczył plecy Pani Bloom znikające w drzwiach prowadzących do ogrodu. – Przepraszam, moja żona jest w bardzo... Jest bardzo zmęczona. Rozumiecie, te chamsiny są ostatnio nie do zniesienia. Może usiądziemy na zewnątrz?

Weszli na taras, gdzie siedziała już pani domu. Lena przedstawiła się nienaganną hebrajszczyzną. Pani Bloom odpowiedziała skinieniem głowy. Spoglądała w stronę granatów dojrzewających we wrześniowym słońcu.

– Napijesz się herbaty? – zaproponował Bloom.
– O tak, dziękuję bardzo.
– Pracujecie razem z Tzipi w domu starców?
– Tak, tak. Od dwóch miesięcy.
– To bardzo miłe miejsce. Odwiedziliśmy ich w święto Purim, pamiętasz Yael?
– Ładna dziś pogoda – powiedziała pani Bloom.
– Yael, naprawdę nie pamiętasz?
– Jaka jest teraz pogoda w Niemczech?
– Kochanie, chyba nie będziemy zanudzać Leny rozmową o porach roku, he he – zaśmiał się sztucznie Bloom i uderzył dłonią o poręcz krzesła. – Powiedz nam, Leno, co u twoich rodziców. Często do ciebie dzwonią?
– Nie, są bardzo zajęci. Razem z moimi braćmi ciągle pracują na farmie.
– Hodujecie zwierzęta? – spytał Bloom.
– Tak. głównie drób...
– Biedne ptaki. Podobno w Europie kury hoduje się w okropnych warunkach – westchnęła pani Bloom.
– Nie, my nie hodujemy ich na ubój – tłumaczyła się Lena.
– Stłoczone w wielkich klatkach, bez wybiegu, piętrami, dziób przy dziobie – teraz pani Bloom spojrzała Lenie prosto w twarz.
– Yael, proszę cię! – denerwował się Bloom.
– Jedna racja wody dziennie, nawet w największy upał. Paszę przygotowuje się ze zmielonych kurcząt. Najpierw się je maltretuje, a potem jeszcze zmusza do kanibalizmu. Zwyczajna eksterminacja...
– Kochanie, chyba już wystarczy – powiedział Bloom.
– Koguty uśmierca się zaraz po rozpoznaniu płci, ponieważ są za mało produktywne. Kurom do żołądka wciska się plastikową rurę jak francuskim kaczkom, a kiedy podrosną, drażni się je prądem, nacina gardła i czeka aż trzepocąc skrzydłami wypompują z siebie całą krew. Najbardziej dochodowe zwierzęta hodowlane świata.
– Jestem wegetarianką – po policzkach Leny spływały ciężkie słone krople.
– Pobożne życzenie. Chcesz czy nie, masz to we krwi – odparła pani Bloom patrząc już w stronę furtki. – Wy wszyscy macie... – założyła pantofle, wstała i spokojnym krokiem poszła nakarmić psy.

 

Mathias i Vere, Tel–Awiw

Leniwy szabat. Kawa w towarzystwie jego politycznie poprawnych współlokatorów. Standardowe izraelskie tematy rozmów: wiadomości z liberalnego dziennika, projekty „pojednawcze” i historyjka o tym, jak jedna Niemka jadąc do pracy przeżyła wybuch bomby w sąsiednim autobusie. Ach, to takie straszne, takie niewyobrażalne, prawda? Jak można po tym żyć. Tak. To na pewno gorsze niż trzy lata w Auschwitz. Oczywiście nie w charakterze wolontariusza.

Ogólnie to są trzy grupy niemieckich wolontariuszy: ci, którzy przyjechali po Holocaust;

ci, którzy przyjechali po Konflikt; ci, którzy przyjechali po słońce. Przyjechałam po słońce. Pracuję z niepełnosprawnymi. Nawet przez chwilę nie myślałam, żeby iść do Ocalałych i prosić o przebaczenie za to, co robił mój dziadek. Może i jestem odważna, ale nie cyniczna.

Mathias! Ty enerdowski impotencie! – krzyknęła Vera w stronę wesołego tłumu w korytarzu – Rusz dupę. Katolik chce Cię spytać o motywację.

– Co jest, co jest? Zerwał się z werandy pobudzony Mathias.

Tylko raz na tydzień zdarzało mu się być aż tak żywotnym. Zwłaszcza w otoczeniu dziewczyn z przepustką dziennikarską na całe Terytoria Okupowane. Jean and Salpie – jego przyszłe Terytoria Kopulowane.

– Co tam krzyczałaś, Meine Kleine Versien? – zamruczał usiłując wgryźć się w jej szyję.
– Mathias, niech cię szlag! Śmierdzisz jak bimbrownia – fuknęła z udawaną niechęcią . – Ten nowy pyta o nasze motywacje.
– O ty, mały świntuchu – chuchnął mi dymem prosto w twarz. – A skąd przyjechałeś?
– Z Polski.
– Z Polski, powiadasz... – sztachnął się jeszcze raz. – To jest ten kraj, który najechaliśmy w 1939, Vera?
– A tak, coś pamiętam – jęknęła wyjmując mu peta z ust. – I tam wywoziliśmy naszych Żydów...
– A tak. Teraz pamiętam.
– Tak, i dlatego teraz ich tak chętnie odwiedzamy – rzucił ktoś przy stole.
– W przytułkach – sprostowała Vera.
– Szpitalach – dodał Mathias.
– Domach starców – uzupełniła Lena.
– Domach pomocy – rzuciłem swoje trzy grosze.
– I wszyscy na coś chorują – zamyśliła się bezimienna nastolatka. – To takie smutne.
– No smutne, zupełnie jak nasz Jackob – zakończyła Vera.
– Eee, Polaku, nie smuć się! Mam dla ciebie trochę euro. Wiem, jakiego macie świra na punkcie tych nowych pieniędzy – wyjął kilka monet z kieszeni i rzucił je w moim kierunku.
– Schowaj drobne. Będę bronić złotówki jak Westerplatte.
– Ojoj, on ma chyba egzotyczną gorączkę. Zaczyna majaczyć jak ten mój dziadek z domu pomocy. Co popołudnie wpadam tam i on zawsze na mnie czeka. Dosiada się i zaczyna... Mówiłem wam o dziadku Idzim? Nie? Dziadek Idzi, cholerny piernik, i ta jego historia o statku płynącym z Grecji. Zawsze przyłazi z tym trójnogiem...
– To się nazywa balkonik – sprostowałem.
– A chuuuj z balkonikem! Nie przerywaj mi – żachnął się. – Przyłazi i zaczyna te pieprzone głodne kawałki o Exodusie. Każdy stary Żyd tu tak ma, że mu się jadaczka nie zamyka. Mówi mi: „Wiesz, Mathias, kiedy w 1947 płynęliśmy z żoną do Izraela...”
– Ten wolontariat to ściema, mam rację?
– Nie pierdol, stary. A ciebie tu przywiała chrześcijańska potrzeba siania ziarna Ewangelii, tak? Dlatego żresz ich izraelski chleb?
– Robię to, co ty: wygrzewam kości za europejską kaskę. Tylko nie robię tego pod szyldem „Odkupienia win”.
– Ja pierdolę! Polska sprzątaczka chce mi udzielać lekcji etyki. Rzućcie mu te zasrane dwadzieścia szekli za umycie podłogi, bo zaraz pozwie nas do Strasburga – trzasnął drzwiami do przedpokoju.
– I co? Jesteś z siebie dumny, Jackob? – westchnęła Vera.
– Masz rację, to było małostkowe. Wszystko dlatego, że zazdroszczę mu powodzenia u kobiet.

• • •

Spis wszystkich tekstów z cyklu Nie dotyczy Jakuba Wydrzyńskiego

• • •

Jakub Wydrzyński – publicysta, człowiek wielu zawodów. Reportaże i opowiadania o tematyce izraelskiej publikował w „Odrze”, „Akcencie” i „Pograniczach”. Stały współpracownik magazynu KulturaEnter, fan twórczości Amoza Oza i poetów metafizycznych.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information