Derwisz z Forest Hill

Nie pamiętał, kiedy pierwszy raz zaczął lewitować.
Może ktoś go wtedy zauważył. Może ktoś zwrócił mu uwagę. Tak jak to piegowate dziecko dziś po południu. Początkowo myślał, że to zwykłe omamy. Potem stopniowo zaczął rozpoznawać moment, gdy ziemia przestaje stawiać opór.

Liczył, że o ile będzie żył nadal w miarę normalne, całe dziwactwo da się jakoś ukryć. Albo przynajmniej ignorować. W wieloetnicznej metropolii nie wyróżniał się specjalnie. Jeszcze jeden szczupły Pers o cynamonowej cerze i kruczoczarnej brodzie. Miał pretensje artystowskie, więc ubierał się jak połączenie modsa z absolwentem Saint Martins. Marynarka z łatami, kraciasta koszula i rogowe oprawki sprzed czterdziestu lat czyniły go niemal podobnym do statecznego bibliotekarza z prowincji. Gdyby nie ta nowa przypadłość, być może zniknąłby niepostrzeżony w tłumie.

To było po ostatniej lekcji. Zaczął podnosić prace i wkładać je do teczek. Martwe natury, komiksy i kolaże leżały porozrzucane w całym pomieszczeniu. Charakterystyczny rytmiczny szkic przykuł jego uwagę. Rozpoznał tę kreskę. To pewnie Brian znów wykonał jego podobiznę. Nigdy nie lubił być rysowany. Wielki ostry nos i kruczoczarna broda wybijały z kartki jak portret pamięciowy na pierwszej stronie „Daily Mirror”. Dyrektorka weszła do sali przekazać złe wiadomości. Obcięli im dotacje. Od września nie będzie plastyki i muzyki. Jeśli się przekwalifikuje, może się starać o pół etatu wuefisty.

Wychodził z metra albo jeszcze przesiadał się na Pekham Rye. Może to było już na Honor Oak. Pamiętał drzewa i smutek. Rozumiał źródło przygnębienia, ale skąd to nagłe unoszenie? Myślał o zmarnowanych studiach, niesprzedanych obrazach zalegających w domu rodziców i latach, gdy wstydził się, że ojciec wciąż mówi z akcentem. Myślał o tych, co zostali, i o tych, którzy nie żyli. O tym, że nie wie, gdzie chce być. Unoszenie było irytujące, ale lekkość… Tak, lekkość, którą odczuwał, była przyjemna. Taka sama, jak wtedy, gdy zauważył, że zgubił kartę miejską tuż przed wyjściem do pracy.

Połączył fakty: „Unoszę się, gdy jest mi smutno.”

I chyba wtedy, a może chwilę przed, usłyszał:

– Co robisz?

Kudłata piegowata postać spoglądała na niego z chodnika.

– Hej, ty…

A jednak nie dało się nic ukryć. Choćby nie wiadomo jak się starał. Nie dało się. Nawet dzieci to zauważają.

Był w kropce. Wyobrażał sobie, jak sąsiedzi przestają mówić mu „Dzień dobry”. Jak administracja budynku wypowiada mu czynsz. Domyślał się, że nowe zmartwienia i nowe smutki tylko wzmogą lewitację, i że już nic, ale to nic nie pomoże mu stać się zwykłym, przezroczystym mieszkańcem tego miasta, jednym z tych, których mijasz w metrze, którzy nie przykują twojej uwagi ani wyglądem, ani pochodzeniem, ani żarciem, które przed chwilą wcinali w knajpie, ani językiem swojej ojczyzny. No, chyba że... udałoby im się zrobić naprawdę dziwacznego.

A teraz to. Małe rude coś przed nim, a właściwie poniżej niego. Stało i patrzyło tymi jasnymi ślipiami, jakby pierwszy raz zobaczyło słońce.

– Co robisz?

Postanowił nie udawać. Koniec to koniec.

– Lewituję – odpowiedział, jakby chodziło o uprawianie ogródka.

Dzieciak wcinał lody. Liznął raz i dwa. Oblizał dłoń i ramię. Spojrzał w górę mrużąc oczy i odparł:

– Aha.

Słońce grzało przyjemnie tego popołudnia. Nikt na ulicy: ani ludzie niosący zakupy, uprawiający jogging, ani dziewczyny szykujące się na wieczór w śródmieściu; nikt, prócz dziecka z lodem, nie zwracał uwagi na człowieka unoszącego się 20 centymetrów ponad chodnikiem. Po plecach mężczyzny spłynęła kropla potu.

– Chcesz gryza? – spytał chłopczyk.
– Ehe – mężczyzna skinął z lekkim zażenowaniem.

Dzieciak wyciągnął lody w górę i podał lewitującemu. Drugą rączką zaczął dłubać w nosie.

– Jak masz na imię?
– Baszir.
– Fajnie. A ja Bubble. Codziennie lewitujesz?
– Nie… nie wiem. Chyba tak.
– A długo?
– Różnie.
– A dziś jak długo?
– Dopiero zacząłem.

Dzieciak chwycił go za nogawkę. Teraz szli razem w górę ulicy. Mijali domy, boisko, park. Szli i szli. Mężczyzna tłumaczył dalej, jakby samemu sobie objaśniając niesamowitość tego, czego doświadczał po raz kolejny, lecz już nie sam. Ale też nie we dwoje.

– Czasem myślę, że minęło kilka minut, a potem widzę, że już jest ciemno – mówił frunąc przez dzielnicę. – Wtedy chcę już wracać do domu. Ale nie mogę tak nadal lewitować przed moim blokiem. Kiedy przypomnę sobie jakiś kawał, to udaje mi się znów opuścić na chodnik i wejść normalnie na osiedle…. Ale nie zawsze mi się chce. Czasem wolę tak zostać.

Weszli do parku. Minęli posąg Buddy i ogródek zen, minęli karmiące ptaki staruszki w prochowcach i kwiaciastych chustkach, studentów szkicujących budynek muzeum. Wyszli na skraj wzgórza. Spojrzeli na horyzont. Popołudniowe słońce ślizgało się po szklanych wieżowcach w City.

Znów to poczuł.

Tym razem jak zanurzenie w ciepłej wodzie.

Roztapianie się i stapianie z przestrzenią.

Implozja.

Brak centrum i obrzeży.

Brak cech charakterystycznych, rysów i kolorów.

Nielimitowana obecność.

Trwanie.

Najpierw zaprotestował język. Walczył o prawo powrotu i przewodnictwa. Domagał się jeszcze strachu i bezpieczeństwa – ostatnich oręży. Jojczyły wspomnienia, obrazy i kształty. Alegorie, personifikacje i sens nie chciały skapitulować. O tak, sens napierał do samego końca. Mościł się, szeleścił i wił.

Dźwięki zanikły.

Zostało to.

Niewypowiedziane.

Obecne.

To:

jak migający kursor

...

..

.

– Hej, co ci jest? Zasnąłeś? – brzdąc chwycił but wiszącego w powietrzu.
– Przepraszam – ocknął się mężczyzna. – Czasem jest tak dobrze, że nie chce mi się wracać.

Spojrzał na swoje dłonie. Miały wyraźny kształt oddzielający je od otoczenia. Wszystko w swoich ramach: ulica, na której się zobaczyli, ludzie przed sklepem, lodziarz i gromadka małolatów.

– Dlaczego wracasz?
– Nie wiem… Być może coś tu zostawiłem.

Uśmiechnął się do dziecka, które biegło już za furgonetką lodziarza. Z daleka wyglądało jak mały czerwony balonik unoszący się na zakręcie Forest Hill Road. Znikło za budynkiem stacji. Tak spokojnie, jak się pojawiło.

• • •

Spis wszystkich tekstów z cyklu Nie dotyczy Jakuba Wydrzyńskiego

• • •

Jakub Wydrzyński – publicysta, człowiek wielu zawodów. Reportaże i opowiadania o tematyce izraelskiej publikował w „Odrze”, „Akcencie” i „Pograniczach”. Stały współpracownik magazynu KulturaEnter, fan twórczości Amoza Oza i poetów metafizycznych.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information