Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 2. Nic się nie dzieje

Jej twarz przypominała pusty, nieumeblowany pokój. Chyba stuknięta. Miała wielkie, ciemne oczy, delikatnie podkreślone czarnym tuszem, przepełnione szczerą tępotą i smutkiem. Gorąco, jakiś typ ładuje się z kundlem do autobusu, śmierdzi. Dziewczyna patrzy na zwierzę i instynktownie kuli się przy matce. Trochę mi jej żal, ale akurat centrum, więc wysiadam. Dziś koncert chłopaków z Mokotowa, L. chyba kmini jakiś temat, więc jak coś ogarnie, to się przejdziemy, w końcu za frajer, K. jest współorganizatorem, więc mamy VIP wejściówę.

I wiesz, to się czuje całym ciałem na raz, dreszcz przepływa po strunach żył od stóp po czubek nosa, bo jesteś w tej sekundzie szczęśliwy, a wszystko przez to, że kiedy minęliście się o kilka centymetrów, poczułeś zapach słodkich perfum i wyobraziłeś sobie że krzyczysz za nią: pięknie pani pachnie! Dziękuję – odśmiechuje. – Na którym to piętrze używają takich perfum i ona się śmieje, i nic nie odpowiada, a ty wiesz, że to wszystko niewinne żarty, filmowe banały, a skoro banały, to dochodzisz do najszczęśliwszego momentu epicentrum pięknej katastrofy, otwierasz drzwi windy i czujesz jej zapach, zapach tych perfum i opadasz lekko na ścianę, i jesteś szczęśliwy, bo to takie filmowe, jesteś taki filmowy, tak bardzo za tym tęsknisz.

Siedzimy na jakichś schodach w centrum, wczesny wieczór, ciepło, jemy pizzę, przez jakiś czas w milczeniu.

– Zajebiste.

– Co?

– Pizza.

– Dobra w chuj.

Patrzymy, przyglądamy się, co jakiś czas komentujemy. Miasto freaków, mówi, no, mnóstwo pojebów, odpowiadam.

– Zabawne – mówię.

– Co zabawne?

– Parę dni temu spotkałem się z J. i wreszcie, wiesz, na kwadrat ją zaprosiłem. To znaczy nic nie teges, W. był w mieszkaniu, więc spoko, tak po prostu chciała zobaczyć, jak mieszkam i zjeść ze mną obiad. Wchodzimy do windy i wciskam 10 piętro. Jedziemy w milczeniu, ale widzę, że się uśmiecha tak raczej dość swobodnie, więc nie zagaduję nic bez sensu. Idziemy korytarzem, wchodzimy do mieszkania, witamy się z W. i wchodzimy do mojego pokoju. Stoi kilka sekund i się rozgląda, podchodzi do otwartego trochę okna, uchyla je bardziej i patrzy w dół. Nadal nic nie mówimy, a nagle ona wyskakuje:

– Z tego okna.

– Oj no, pojebało cię, wyskakuje z takim tekstem: „plujesz czasem na ludzi stąd?”. A ja wiesz, bez mrugnięcia okiem: „czasem pluję”. A ona, że super i się uśmiecha i wiesz, normalna gadka dalej, jak gdyby nigdy nic. Ja w pierwszej chwili się nad tym nie zastanawiałem, ale potem, jak poszła, tak kminię, co to za pytanie w ogóle, jesteś pierwszy raz u kogoś w mieszkaniu i pierwsze, o co pytasz, to nie to, jaki czynsz, jak się mieszka, jak tu ładnie albo jaki tu bałagan – nie, tylko: „czy plujesz z okna”. Zajebista, nie?

H. się śmieje, ja też.

Mrok gęstnieje, wysepki świateł coraz wyraźniej rozlewają się na chodniku, z autobusów i tramwajów wysypują się roześmiani ludzie, oboje czujemy energię; wyjątkową energię, którą czuje się tylko w weekend. Nie mam pojęcia, co będę robił za pół godziny. Gdzie dziś będę spał, ani, tym bardziej, z kim. Dobrze mi. Odpalam papierosa, częstuję H., mrużę oczy przyglądając się ślicznej, ciemnowłosej brunetce. Patrzę, potem ona, potem jeszcze patrzę, czy patrzy i gwałtownie odwracam wzrok. Jeden zero dla mnie. Kończymy papierosa, zbieramy się do baru i nagle zza rogu wychodzi Młody. Jak zwykle z wielkim uśmiechem, wyciąga słuchawki i zbijamy pionę.

„Chwiejnym krokiem odbijam kursem przez ciemne ulice, na uszach Masta Ace, nowojorskie tajemnice...”

– Kolejny stracony dzień?

– Z życia poza kontrolą – odpowiada bezbłędnym cytatem i szczerzymy się do siebie.

– Idealne powietrze na dobry melanż, trochę mnie ten wiatr niepokoi, więc co za opcje? Bo raczej nie plener, chyba że potem jakaś miejscówa?

– My z H. lecimy do Pawilonów, zobaczymy kto jest, piwko, może jakiś temat ogarniemy i potem chcemy lecieć na Przeskok do Urbana, K. ogarnia koncert, więc mamy za free wejściówę.

– No spoko opcja, ja właśnie lecę po L. i ciśniemy na Pragę po interesy, coś podobno ktoś mówił, że O. dostał wpierdol, bo napożyczał hajsu i gadał, że potrzebuje więcej czasu, żeby ogarnąć, a podobno z maniurą pocisnął sobie gdzieś do Turcji czy Egiptu.

– Do Egiptu – uzupełniam.

– No, możliwe, ja tam nie wiem, w każdym razie opcja jest tego typu, że zabrali mu cały staf, jaki miał przy sobie i nie da rady dziś z tym wbić, więc trzeba jechać. Jak coś chcecie, to mogę wam ogarnąć, ale będziemy raczej po północy tutaj.

– Po północy to już za późno, ale odzywaj się, jak coś, bo możliwe że jeszcze będziemy w Pawsach, nie wiem, o której na koncert polecimy.

– No to spoko, zdzwaniamy się, strzała.

– No elo! – zbijamy piątki i rozchodzimy się. Młody wciąga na uszy słuchawki i podbiega do autobusu. Idziemy chwilę Nowym Światem, chłonąc kolory i światła. Idealne powietrze, aż gna nas, żeby coś, żeby gdzieś, żeby z kimś. Tylko nie bardzo wiadomo, co, gdzie i z kim.

Tuż przed wejściem dostaję SMS-a od brata, że do domu przyszły dziś hurtowo trzy zaległe mandaty, dwa z komunikacji, jeden od policji. Odpisuję, żeby je gdzieś schował, tymczasem H. gdzieś znika w uściskach i powitaniach. Odchodzę na bok, klikam.

Zdawałoby się, że czas stanął. Przesuwam się, wraz z resztą aktorów, po dwuwymiarowej planszy, bar-stolik-na zewnątrz, wchodzę w kilkuwyrazowe interakcje, z tłumu wyłuskuję dziewczyny, z którymi wyobrażam sobie spędzenie nocy; nie mam pieniędzy, ale kolejne kieliszki pojawiają się między rozmowami, krzykami, śpiewem. Cholernie mocno czuję grawitację, nie podoba mi się to. Przychodzą kolejni znajomi, za każdym razem przez chwilę czuję radość, gdy się pojawiają, by zaraz stracić zainteresowanie ich istnieniem. Dziewczyny, sztuki, łanie, dupeczki przewijają się przez dłonie, z kimś tańczę, komuś stawiam piwo, za które zapominam zapłacić, w końcu czekając na swoją kolej przed toaletą jakaś napalona blondyna patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem, by w chwilę później wepchnąć mi język w usta. Nawet nie wiem, kiedy znika, stoję lekko oszołomiony. Z toalety wychodzi jakiś typ, wchodzę i zamykam. Opieram się o zlew, patrząc w lustro. Przekrwione oczy, jakbym płakał cały dzień, sińce, bladość. Podchodzę do pisuaru, leje. Zapinam rozporek, już mam odchodzić, kiedy obok stopy zauważam sreberko. Podnoszę i wącham, nikły, gorzki zapach. Serce zaczyna mi walić, pospiesznie otwieram i, na oko, mam w dłoni jakąś dwójkę prochu. Zawijam i wychodzę, przeciskam się przez tłum, odnajduję H. i, pociągając nosem, pytam:

– Chcesz sznura?

– Pasa w sensie?

– No pasa, szczeniaka, szczura, kurwa, chcesz zafurać czy mam iść sam?

– No spoko, a masz?

– Znalazłem – śmieję się.

– Idealnie – H. też.

Schodzimy na dół, od znajomego barmana H. bierze kluczyk do magazynku. Rozsypuję grudę, miażdżę i dzielę legitymacją studencką, linia – sznyt – westchnięcie, potem H. Chowam wszystko po kiermanach, towar wciskam w bokserki, wychodzimy.

Pamiętam jeszcze, że graliśmy na jakimś boisku w kosza, akurat wschodziło słońce. H. znikał i pojawiał się jak magik – „bo to magik”, powiedziała J. Potem chyba był dzień, ale nie mogę być tego zupełnie pewny. Wstałem przed osiemnastą, trochę pamiętam, trochę nie, nie zastanawiam się nad tym, dzwoni telefon. Jeszcze ciepły od snu odbieram, ale po krótkiej rozmowie nie mam pojęcia, kto to był. Chowam twarz w dłonie, a zanim uświadomię sobie, że rozmawiałem ze swoją dziewczyną, telefon dzwoni raz jeszcze. Tym razem H.

– Co jest mordo?

– Jak zawsze – odpowiadam słabym, zachrypniętym głosem.

– Słuchaj, dzisiaj jest ustawka, Q. wyszedł dziś z puchy i ma zamiar uświetnić to kilkoma chromami gdzieś na Śródmieściu, uderzasz?

– No proste, te moje farby są jeszcze u ciebie?

– No coś jest, słuchaj, wbij przed 21:00, to się ogarniemy i polecimy.

 

Ludwik Lis - http://www.ludwiklis.com

 

Kończę, wstaję z łóżka, chwiejnym krokiem idę do kuchni, robię kilka tostów, otwieram red bulla. Jest pusto. Opieram się o blat i gapię się przez okno. Chyba doszedłem do ronda i nie bardzo czuję, w który zjazd wjechać. W który zjazd wjechać? To raczej znowu wjeżdża zjazd, przed oczami gęstnieje mi mgła gęsta jak mleko, serce kołacze. Ściskam blat i przez chwilę tkwię w bezruchu.

Ubieram się. Z szafy wyjmuję szarą bluzę z kapturem i szare dresy, nie za szerokie, na nogi wciągam przybrudzone już air maxy i po zjedzeniu „późnego” śniadania wychodzę z mieszkania. Dostaję jeszcze SMS-a od Meggie, nie z jej numeru:

„ćmimy z mamą fajki, wszyscy już poszli. kolacja nudna, opowiem jak się spotkamy, bo się kiedyś spotkamy? pzdr Meg”

Chowam telefon w kieszeni, i tak nie mam impulsów na GSM, żeby odpisać. Nieważne. Q. wyszedł po pół roku, dojebali mu za wszystkie wrzuty na Kace, chociaż co najmniej połowa była moja i kilku naszych ludzi. Wziął na siebie wszystko, zniknął na sześć miesięcy, a dziś jest wolny. Pod blokiem łapię autobus, akurat przyjechał i lecę do H. Z Żoliborza na Mokotów dojeżdżam niespodziewanie szybko. Odpalam papierosa, a gdy kończę, jestem pod klatką H., dzwonię na domofon, otwierają się drzwi, wbiegam po schodach. Witamy się w drzwiach, wchodzę. W mieszkaniu jebie paleniem jak na jakimś święcie rastafari, zresztą nie zdążę zdjąć bluzy, a joint pojawia się przed moim nosem. Zaciągam się i mu oddaję, pytam, co za akcja.

– Q.ma jakiś wielki projekt, dwie osoby do konturów, dwie wypełniają, jedna na przypał.

– I gdzie on chce to zrobić?

– Gdzieś na Emilii Plater, bliżej Alei.

– Całkiem grubo.

– Całkiem.

Kończymy skręta, H. odpala playstation, gramy kilka rund w tekkena, potem dzwoni Q. Pakujemy puszki, kominiarki i rękawiczki do plecaków, i wychodzimy. Z Q. spotykamy się o 23:00 na Centrum i lecimy w teren z resztą ekipy. Jest nas piątka, każdy nabuzowany adrenaliną, gotowy na wszystko.

Zaczynamy. Ja z Q. robimy kontury, H. zaczyna wypełniać, D. coś sobie taguje z boku. A. dziś stoi na przypał, widocznie podniecony swoją funkcją, to jego drugi wypad z nami. Parę razy daje znak, ale każdy fałszywy. Adrenalina powoli odpada, coś mi tu nie pasuje. Drażnimy miasto pod samym gardłem, a tu nic. Puste ulice, żywej duszy, a przecież to sobotni wieczór. W którymś momencie przestaję, odchodzę od ściany i staję na jezdni. Wydzieram się na całe gardło, najpierw krótko, potem kilka razy dłużej. Wszyscy stoją jak skamieniali i patrzą na mnie tępawo. Nic się nie dzieje. Jestem coraz bardziej zniesmaczony, głód wrażeń zastępuje powoli coraz głębsza nuda. Nic się nie dzieje.

– Kurwa, nie dziwi was to? Gdzie są ludzie, gdzie policja? Miała być akcja przypał, a malujemy sobie jak kolorowankę w przedszkolu. Pieprzyć to, nie o to mi chodziło – kończę, odpalam papierosa i zostawiam chłopaków, ruszając w stronę Jerozolimskich.

Nic się nie dzieje.

• • •

Kierunkowy 0-22 – spis odcinków

• • •

Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.

Ludwik Lis – znany jako STYLWARSZAWSKI. Fotograf, dokumentalista. Życie Warszawy oprócz fotografii, uwieczniał za pomocą kamery w autorskim programie w TVN Warszawa „Styl Warszawski”.Wcześniej jego specjalnością były krótkometrażowe filmy kręcone telefonem komórkowym, za które był wielokrotnie nagradzany na festiwalach w kraju i za granicą. Współpracował m. in. z magazynem „ELLE”, „In Style”, wytwórnią PROSTO. Obecnie tworzy reportaże do programu „Dzień Dobry TVN” oraz markę odzieżową STREET IT.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information