Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 4. Nic innego nie przychodzi mi do głowy
Nic innego nie przychodzi mi do głowy. A czuję, że powinno. Całe miasto faluje powoli, ciężkie powietrze zdaje się sączyć z kilku dziur w przykrytym ołowiem niebie. Ryk pędzących samochodów i tramwajów rozbija się między czterema ścianami mojego mikromieszkanka, a i tak najgłośniejsza ze wszystkiego wydaje mi się turlana po parapecie kostka do gry w monopol.
Raz po raz wypuszczam ją z dłoni i obserwuję, jak z hukiem zderza się z powierzchnią, pokazując kilka kropek świadczących o wyniku. Dziwne, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że panuję nad jej ruchami – zupełnie mnie to pochłania. Rozlega się głuche pukanie do drzwi – najpierw dwukrotne, nerwowe, a potem ciągłe. Z ociąganiem wstaję z krzesła, pozostawiam kostkę na parapecie i podchodzę do drzwi. Jeszcze chwilę się zastanawiam, ale kiedy wyczuwam, że po drugiej stronie ktoś wzdycha przestępując z nogi na nogę, otwieram.
– Wreszcie.
– Wreszcie co?
– Otwarłeś.
– Otworzyłem chyba.
– Nie chyba, tylko otworzyłeś, brawo. Pukanie, otwieranie, taki stary dobry zwyczaj.
– Mówi się „otworzyłeś”, a nie „otwarłeś”.
– Chuja się znasz, widziałem ostatnio jakiś stary program Miodka, w którym powiedział, że obie formy są dopuszczalne. SKOŃCZ PIERDOLIĆ! Mogę wejść czy mam tak stać?
Odsuwam się, wchodzi.
– Myślałem, że cię nie ma.
– Bo nie ma – odpowiadam jakby bezwiednie, patrząc w podłogę, już wiedząc, że był to błąd.
– Zaczynasz, znowu te twoje jazdy, nie podoba mi się twój nastrój, o co ci chodzi znowu?
– O nic.
– O nic, o nic, zawsze to samo.
– Bo o nic J., sam nie wiem o co, więc to tak, jakby o nic, no.
J. daje spokój, przesuwa krzesło spod parapetu do małego stoliczka z ikei. Kostki nie zauważa.
– Mam coś super.
– Jasne.
– No nie jasne, tylko tu siadaj i wąchaj.
Kiedy się zbliżam, podtyka mi pod nos samarę; pociągam nosem i gwałtownie cofam głowę. Gorzkie.
– Kurwa – mówię.
– Kurwa? Chyba „o k u r w a m a ć!”, mordo – tak właśnie-poprawia mnie z charakterystycznym akcentem i uśmiecha się dumnie. – O kurwa, bracie. Testing?
– Nie chcę, nie wiem i tak prawię nie śpię, łeb mnie boli.
Nie słyszy. Sypie ściechy, następnie bardzo starannie je rozdziela, rozgniata i znów dzieli.
– Nie chcę – powtarzam, bardziej zdecydowanym tonem.
– Nie chcesz? Mordo, to jest temat niemal prosto z laboratorium, pięćset sztuk na całe miasto – mówi, akcentując dokładnie każde wymawiane słowo. Mówi jak do idioty, jakby musiał tłumaczyć mi jakieś zupełnie elementarne kwestie, jak to, że czasem trzeba jeść czy spać. – Ale nie będę cię namawiał – dodaje po chwili mojego milczenia, kiedy odwracam się i idę do kuchni. – Nie wiesz, co tracisz! – krzyczy, kiedy nalewam wody do czajnika. Znów pukanie do drzwi. Stawiam wodę i idę otworzyć. Dobrze wiem, kto stoi po drugiej stronie, ale kiedy nasze oczy się spotykają, udaję zdziwienie.
– Magda? Dzień dobry, jak miło – uśmiecham się, prawie naturalnie. – wchodź szybko.
– Cześć, piegusie. Dobrze, że jesteś, kupowałam akurat pędzle w sklepie po drugiej stronie ulicy i pomyślałam, że zajrzę – mówi. – Muszę zdejmować buty? – pyta i wchodzi do pokoju, nie czekając na odpowiedź.
– O, J. Siema
– O, Magda. Siema – J. siedzi oparty o kanapę, wyciera nos wierzchem dłoni – Masz coś do picia?
– Mam – mówi Magda, wyjmując z wielkiego worka przypominającego torbę z ikei butelkę wody.
J. siedzi jeszcze z piętnaście minut, ale czuje, że powinien wyjść, więc ubiera się, ucałowuje Magdę, ściska mnie i obiecuje odezwać się wieczorem.
– Jeszcze cię przekonam – mówi i oczy wielkie jak dwa jeziora świecą mu się w ciemności korytarza.
– Serwus – odpowiadam i zamykam drzwi.
Dopóki nie poznałem Magdy, myślałem sobie tak – albo ma się dziewczynę, albo się nie ma. Pochodziłem z przedmieść, tam reguły wydawały się bardziej zerojedynkowe. Dopiero miejskie gry pokazały, że ta paleta ma mnóstwo kolorów. W większości chujowych. Nie wiem, czy jestem z Magdą i ona pewnie też nie wie, czy jest ze mną.
– Mam poczucie, że o czymś zapomniałam – mówi, kiedy leżymy nadzy na podłodze i palimy skręta.
– Wydaje mi się, że za dużo pamiętasz – odpowiadam, wpatrzony w sufit, ale później nie jestem pewien, czy naprawdę to powiedziałem, czy tylko pomyślałem.
– Lubię odważnych ludzi w filmach, którzy mówią: „patrz mi w oczy, kurwa, nigdy się nie poddam”* i chociaż wszystko im się wali, chwytają kolejne szanse, jakby przeszłość nie istniała i coś robią, żyją w teraźniejszości, osadzeni w morzu drobiazgów. Chodzą jakby po dnie oceanu pośród ryb i glonów, realizując tylko sobie wiadome cele. Lubię ich, bo są tacy nieprawdziwi. Zawsze, kiedy chcę postępować podobnie, czuję słabość i ta słabość mnie ogarnia na tyle, że nie chcę robić nic innego, tylko pogrążać się w smutku i beznadziejnych zakończeniach kolejnych związków i niezdanych egzaminów – mówi i mówi, bez początku i końca, mówi do siebie, jestem jej lustrem, echem, mówi do mnie, żeby się usłyszeć, ale nie widzi mnie. Nic nie odpowiadam, bo nie muszę, bo ona nie liczy na odpowiedzi, bo jest w punkcie, w którym nie pomoże jej nikt poza nią samą. Nie rozumiem jej ani trochę, nigdy nikogo takiego nie spotkałem, kogoś tak zupełnie innego niż ja. Fascynuje mnie to i przeraża. I jej tyłeczek. Wielokrotnie później rzeźbię go w wyobraźni, odrysowując w powietrzu kształt dłonią, perfekcyjne uda przechodzące w krągłość pośladków, opiętych delikatnymi majtkami w szarobiałą, drobną kratkę. Marzenie, którego aż nie chce psuć się ingerencją dłoni czy penisa; coś, czego nigdy się nie posiądzie, jakby wyraz autonomii i wolności, której nigdy nikt nie ograniczy. Mądra dziewczyna, ta Magda.
– Zrób herbatę – mówi, a kiedy dalej nie odpowiadam, powoli przewraca się na brzuch i ciągnie mnie za włosy. – Zrób herbatę – powtarza. Wstaję i idę do kuchni, a po chwili słyszę muzykę. To Radiohead z jej iPoda. Ja nie mam Radiohead, mam tylko rap.
Magda niedługo wychodzi, ja zostaję. Jeszcze chwilę jej ciepły oddech tańczy na mojej szyi. Po chwili trzask drzwi i szczęk zamka. Opieram się o drzwi i osuwam na ziemię. Jest późno, jestem bardzo śpiący. Karetki wyją pod oknem, ale słyszę je coraz słabiej. Zrobiło się zupełnie ciemno. „Te dwa zbiory się wykluczają” – mówi mi coś jeszcze w głowie. „Te dwa zbiory się wykluczają”, a ja zasypiam, na godzinę albo dwie.
Obudziłem się w środę rano, przed siódmą. Zasnąłem oparty o szafkę z butami w pozycji, w jakiej pożegnałem Magdę. Jestem trochę obolały, powoli podnoszę się na nogi i wzdycham głęboko. W pokoju jakby mgła, na stoliku wymiętolona paczka papierosów i żółta zapalniczka. Robię szybkie równanie i po chwili zaciągam się nieznacznie papierosem. Siedzę na kanapie i mówię do siebie, niemal na głos: „Brakuje rytmu, regularności. Jest morze niechęci, zatrucie zmęczeniem. Jestem zbyt zmęczony, żeby normalnie usnąć. I czym ja się tak męczę? Treścią? Nie, treści prawie nie ma, albo jest w nawiasie. Formą? Męcząca forma? A może brak formy? Jak rozlane po stole ciasto, bezkształtne. Cieniem przepłukuję gardło, w głowie szumi. Doszedłem do ronda, a wolałbym w łóżku, przeczekać, aż to wszystko stanie się znośniejsze.”
Nadal siedzę na kanapie i mówię do siebie, tym razem zdecydowanie na głos: „Dziś żadnych wewnętrznych rozdarć. Gaszę tego peta w połowie, strzelam sobie w pysk. Idę do łazienki, po drodze jeszcze rozbierając się do naga. Wchodzę pod prysznic, chwilę leci ciepła woda, ale po chwili przekręcam na zimną. Niemal krzyczę, zaciskając pięści, nienawidzę zimnej wody. Leje się strumieniami, w końcu nie wytrzymuję, krzyczę, najpierw krótko, urywanie, potem głośniej, niemal ciągiem. W końcu odliczam do dziesięciu i wyskakuję z wanny, zakręcając kurek. Patrzę na siebie w lustrze i pierwszy raz od dawna się uśmiecham. Słabo, bo słabo, ale jednak, kurwa, się uśmiecham. No i co dalej? No i co dalej.
No i dalej jak zwykle, wyjdę stąd niedługo i pójdę roznieść trochę siwi, pouśmiecham się do kelnerek i menedżerek; pogapię się na ludzi na Nowym Świecie i pośmieję z bufonów. Potem pójdę na obiad do chinola, wypiję piwo, rozniosę resztę cefałek. Potem zaszumi deszcz, a ta drobna, śliczna brunetka zapyta: „Słyszysz deszcz, stojąc ze mną i moknąc na przystanku?”. Nie: „Czujesz, że pada”, tylko: „Słyszysz deszcz”. Słyszę, jedźmy, autobus. Śmiechy, przepychanki, szczęk szklanek, siema, serwus, elo. Posyp to, chcesz, nie chcę, polej, jarasz, dwa razy, dla mnie to samo, nie, podwójna. Drży powłoka, rozsadza mnie od środka. Unikam momentów samotności, mów do mnie, niech coś do mnie gada, włącz ten telewizor, halo, porozmawiaj ze mną, rozmawiam przecież, halo, wyłącz ten telefon, sama się wyłącz, spierdalaj, przestań mała, jest tak gorąco, jest tak gorąco, czas ugrzązł w zawiesinie o konsystencji budyniu, cześć.
• • •
Kierunkowy 0-22 – spis odcinków
• • •
Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.