Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 5. Ludzie z przeszłości spacerują po mej głowie
Pamiętam, kiedy wszedłem do jej mieszkania po raz pierwszy. Kazała mi wejść do stosunkowo dużego pokoju, w którym poza jedną, niewielką szafą i prostokątnym biurkiem nie było mebli. Pod ścianami poustawiane były stosiki z książek i pudła – dużo pudeł z ikei.
Trochę bałagan, wiesz, dopiero się wprowadzam, dopiero, zaśmiewa się, od dwóch miesięcy, ale w przyszłym tygodniu kupuję meble i zaczynam przemalowywać pokój, chcesz piwo albo coś? Piwko byłoby okej, odpowiadam, patrząc w stos reprodukcji Rembrandta i Klimta wydrukowanych na śliskim papierze. Usiądź, gdzie chcesz, jak chcesz zajarać, to znajdź jakąś popielniczkę. Jasne, dzięki, odpowiadam. Kiedy słyszę, jak stuka szklankami w kuchni, powoli obchodzę pokój, zaglądając w niektóre pudła. W jednym zauważam pudełko, metalowe, po papierosach, wyciągam myśląc, że puste. Otwieram, kiedy wchodzi, a w środku tampon. Głupio mi jakoś, udaję, że nic nie zauważyłem, zamykam je i kładę na pudło. Potem wielokrotnie zastanawiam się nad tą sceną, ona nic nie powiedziała, tylko, przelać ci piwo do szklanki, mówię, po co, śmiejąc się nerwowo, widzę, że się uśmiecha, musiała zauważyć moje zmieszanie. Potem wielokrotnie zastanawiam się nad tą sceną, dlaczego tak się zmieszałem, chyba wiem; odkryłem jej intymność, oczywiście, że zdawałem sobie sprawę, że jest kobietą, ale takie przypadkowe, nagłe uświadomienie sobie tego, w jej obecności, było niemal jak rozpięcie jej spodni czy coś, nie wiem. Kiedy później będę te spodnie rozpinał, scena z tamponem będzie wracała mi jak bumerang przed oczy, ale nigdy jej o tym nie powiem.
Ale nigdy jej o tym nie powiem.
– Patrz w ogóle jaka opcja, rok temu nic tu nie było, a teraz szyby już wstawiają, ja cię... ale ten czas zapierdala – powiedział, widocznie zadziwiony, jedząc snickersa.
Kolejne wieżowce kroją czas na kawałeczki, myślę sobie, grube kawały ciasta albo slajsy pizzy, odkrawają czas od jakiejś kosmicznej, nieokreślonej masy i boleśnie dają do zrozumienia, że TO istnieje i że TO nie znosi stagnacji.
– No, zapierdala – odpowiadam od razu.
Siedzimy na przystanku na Starym Mokotowie. Kolejny raz obiecałem sobie wczoraj, że wrócę do mieszkania, ale jak się ogarnęliśmy, że w sumie wszyscy sobie poszli, to za późno było na nocne, a poza tym strasznie się zjarałem i wszystko, o czym marzyłem, to po prostu się jebnąć w kimę. P. dał mi koc i poduszkę – i zasnąłem na fotelu, dużym, pikowanym, po jego starej czy tam babci. Liczyłem na jakieś kosmiczne sny, ale zasnąłem, jakby ktoś uwiązał mi u kostek tonę i wrzucił do jeziora. Do zimnego, czarnego jeziora. Nic tam nie było.
Rano obudziłem się spocony. Spałem w ciuchach, przykryty po brodę, a był późny sierpień. P. jeszcze nie wstał, po cichu wyszedłem z pokoju do kuchni. Usiadłem na krześle, wciąż nieprzytomny, rozcierając powoli dłonie – były suche, a na krańcach opuszków wytarte gripem od deskorolki. Westchnąłem. P. wczoraj mówił o tym, że od miesiąca budzi się z dziwnym ciśnieniem na bani i za chuj nie wie, o co chodzi. O szkołę pewnie, mówię, brak hajsu, długi, marnowanie czasu, oj tam, nie, do tego już dawno przywykłem, nie wiem, mówił, jakby ktoś mnie postrzelił; jakby utkwił we mnie kamień, którego za nic nie można wyciągnąć i duszę się już coraz bardziej.
Kiedy za niecałe dwa lata później dowiem się, że co prawda nie udusił się, ale wykrwawił, rozpłatawszy nadgarstki nożem do sushi, w moim jedynym wspomnieniu z nim będą jak na taśmie przewijać się słowa tej krótkiej rozmowy. W powietrzu czuć będzie zapach gorzkich migdałów, a Pih dokończy zwrotkę: orzeł czy reszka, czuć chłód metalu.
Zanim zdążyłem zalać wrzątkiem kawę, P. wlazł do kuchni, nie mniej zaspany ode mnie. Było późne popołudnie, światło było ciepłe i przyjaźnie rozlewało się na podłodze i blatach między zlewem a drzwiami.
– Jaramy?
– A zostało ci coś?
– No, coś tam na bata będzie – i uśmiecha się tym idealnie równym garniturem białych zębów. Górne trójki ma delikatnie wysunięte, na tyle delikatnie, że nie widać tego od razu, a jednocześnie na tyle zauważalnie, że przypominają kły wilka.
Popijając kawę, idę po komputer. P. ma całkiem fajne głośniki w nim, jak na laptopa, więc po chwili odpalam z youtube'a jakiś stary kawałek Slum Village.
– Rest in peace, J Dee – wykrztusza z siebie P. razem z dymem. Opuszczam na moment głowę, unosząc w górze dwa palce, jak w znaku pokoju.
– Rest in peace.
Chwilę jaramy w milczeniu, P. posmarował bletkę delikatnie miodem, więc słodkawy zapach dymu miesza się z gorzką, niesłodzoną kawą. Nie słodzę kawy, od kiedy skończyłem osiemnaście lat, nawet nie pamiętam już dlaczego.
Pamiętam.
Przyjechał autobus. Pakujemy się do środka, zupełnie pusto. Już nawet nie pamiętam, że nie mam karty miejskiej, dopiero P. zagaduje, i co, jak nas złapią. O Jezu, P., no to złapią, mam dobry patent, żeby się wykręcić i zawsze działa, to znaczy, wyrobiony na kilku błędach, o których mi teraz przypomina średnio co miesiąc, dwa Urząd Skarbowy, ale teraz to już spoko, obczaiłem wszystkie opcje i gadka o braku dokumentów jest najlepsza, mówię. A co jak chcą dzwonić po psy i cię przeszukają, i znajdą, podobno mandat, kiedyś słyszałem że pięć paczek. Chuja, pierdolenie, odpowiadam, jak ci udowodnią, że „zataiłeś fakt posiadania”, a nie po prostu zapomniałeś, zapomnieć nie wolno, wolno, no dobra, ale dzwonią i psy cię sprawdzają i lipa. Jasne, że jak nie zaczniesz czarować, to zadzwonią, ale wtedy od razu gaducha, że niby ukradli ci kilka dni temu portfel, z ostatnim hajsem, że to kolejny już mandat, że dopiero co dwa tygodnie temu napisałeś prośbę do zetteemu, żeby ci je na raty rozłożyli, a tu następny, że nawet złotówki nie miałeś, żeby kupić bilet, bo dopiero jutro masz wypłatę, nie ma bata, żeby nie przeszło, a im dalej od centrum, tym lepiej, bo na ogół nie chce im się czekać, aż psiarnia przyjedzie, nie opłaca im się po prostu, wolą wsiąść w najbliższy autobus i zazwyczaj capną kogoś innego, wycziluj, poza tym dwa przystanki, wysiadamy mordo, kończę, popychając go delikatnie w stronę wyjścia.
Wysiedliśmy.
Dzwoni mi telefon, czy tylko mi się zdaje, dzwoni, odbieram.
– Cześć.
– Cześć – odpowiada, i milczy. To Magda, a więc to Magda, a to z kolei oznacza, że Magda wróciła z wakacji.
– Wróciłaś z wczasów – mówię, a w gardle momentalnie mi schnie, przesypywane do słuchawki suche jak piasek słowa brzmią obco, jakby ktoś inny, za mnie, mówił.
– Wróciłam. Jesteś w Warszawie?
– Jestem.
– Przyjadę do ciebie jakoś wieczorem, co ? – zawiesza pytanie jak pranie na sznurku. A potem staje w pewnej odległości i patrzy na nie. – Czy nie masz czasu?
– Nie, mam, przyjedź, tylko w sumie...
– Co w sumie?
– Nic w sumie, koło dwudziestej będę w domu.
– Serwus.
– Elo.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że P. poszedł z przodu, z pięćdziesiąt metrów dalej, stoi teraz i z kimś gada przed sklepem. Widząc, że go doganiam, żegna się z jakimś typem i ruszamy dalej.
– Co masz taką minę? – pyta.
– Jaką minę? – odpowiadam.
– T a k ą minę?
– Oj, nie wiem, pić mi się chce, szybkie piwko i lecimy pośmigać?
– No spoko.
No spoko, huczy mi w głowie. Jakie kurwa spoko, myślę sobie, jakie kurwa spoko. Słowa odklejają się od swoich pierwotnych znaczeń, jest mi jakoś głupio, jakoś żenująco głupio.
– Ej, mordo, nie zrobiłeś nic złego, może ustalmy to od razu – mówi P. po chwili, wyczuwając o co chodzi.
– Jasne, jej to powiedz.
– Ale co ja jej mam mówić, toż to przecież nawet nie jest twoja dziewczyna!
– Nawet?
– No nawet, a co jest? – zagaduje jakby z drugiej strony.
– O Jezu, no nie jest, ale nie o to chodzi, jakaś tam niepisana umowa była, tak, zresztą wcale nie zakładałem, że to nigdy nie będzie moja dziewczyna, nic nie zakładałem, ale jednak...
– Ale jednak zamknij pysk i przestań to rozkminiać, jasne, że pewnie nie chciałaby tego usłyszeć, ale kto by chciał? Nie trzeba się jakoś szczególnie mocno angażować emocjonalnie w relację z drugim człowiekiem, żeby czuć zazdrość, to oczywiste, a poza tym, postawmy sprawę jasno: w sytuacji, w której się znalazłeś, czego byś nie zrobił, i tak byś żałował. Albo przepuszczonej okazji, albo Magdy. Nie jest tak? Sytuacja tragiczna, twoja ulubiona – P. się śmieje. Ma to w dupie. Ja też tak chcę, uświadamiam to sobie-sobie.
– No może, nie wiem, kurwa, jasne zasady, brakuje mi jasnych zasad, pierdolonej rytmiki, nigdzie nie ma granic, jedyna regularność, jaka mnie w życiu spotyka, to noc i dzień, a i to nie zawsze. Rozumiesz to czy nie ? – Zrozum, błagam, myślę sobie.
– Nie.
I tyle.
Za niecałe dwa lata P. nie będzie już żył, będzie miał to dokładnie gdzieś, a ja wciąż nie będę mógł pozbyć się wyrzutów sumienia. Za niecałe dwie godziny będę siedział z Magdą na kanapie, ona będzie leżeć, ja będę siedział, będziemy palić jointa, slima, oglądając w milczeniu telewizję, a ja powiem: podaj mi popielniczkę, proszę, a ona odpowie prawie po minucie: słucham?
I tyle.
• • •
Kierunkowy 0-22 – spis odcinków
• • •
Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.
Ludwik Lis – znany jako STYLWARSZAWSKI. Fotograf, dokumentalista. Życie Warszawy oprócz fotografii, uwieczniał za pomocą kamery w autorskim programie w TVN Warszawa „Styl Warszawski”.Wcześniej jego specjalnością były krótkometrażowe filmy kręcone telefonem komórkowym, za które był wielokrotnie nagradzany na festiwalach w kraju i za granicą. Współpracował m. in. z magazynem „ELLE”, „In Style”, wytwórnią PROSTO. Obecnie tworzy reportaże do programu „Dzień Dobry TVN” oraz markę odzieżową STREET IT.