Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 13. Pokój z widokiem

5:52, dwudziesty dziewiąty czerwca, chłodno.

Wiesz, czym różni się „zimno” od „chłodno”? Może i nie wiesz, ale to czujesz. Ja czuję. Coś nie tak z soczewką mojego oka, trudno wyostrzyć mi obraz. Głowa ciężka, wbita na pałąk karku, zakreśla łuki brodą. Trzaski, styki, zwoje mózgowe.

Powoli wjeżdżam ruchomymi schodami na powierzchnię miasta. Flashbacki sprzed paru godzin rozbłyskają w serduszku co jakiś czas, nie wiem. Mam ściśnięte gardło, nawet jakby ktoś chciał mnie słuchać, to i tak nie wykrztusiłbym z siebie słowa. Słowa ugrzęzły w przełyku, ani je przełknąć, ani wypluć. Zwlekam się z gumowej poręczy schodów i niepewnie przestępuję na stały grunt, jak z okrętu na ląd. Witaj, Warszawo.

Nie wychodzę do miasta, bo potrzebuję zabawy. Rozrywki, funu. Spotykam się z ludźmi, którzy jak ja, nie mają co ze sobą zrobić. Nadużywanie alkoholu, spożywanie środków zabronionych przez prawo. Jak przez mgłę pamiętam policjanta, który wczesnym wieczorem wyłapał mnie z tłumu, błysnął blachą wpiętą w portfel i każąc przejść na ubocze, właśnie tak zapytał – czy posiadasz przedmioty zabronione przez prawo? Pojebało cię, myślę sobie, nic z tych rzeczy, oprócz spluwy, zaśmiewam się nieśmiało, on nie. Po chwili, zdaje się, pojawił się jego kolega, zabierają mnie do suki i każą się rozbierać, podciągać jaja, jak u lekarza, mówi do mnie ten pies. Kurwa, człowieku, masz dwadzieścia pięć lat, co ty wyprawiasz, tak sobie tylko pomyślałem. Potem jakoś znowu znalazłem się w tłumie, nikt nie zauważył, że zniknąłem, tylko Vini, charakterystycznie pociągając nosem, zapytał, czy poszedłem przyjebać. Chyba w cymbał, odpowiadam mu, szkieły mnie powinęły i pytały, czy nie kitram tematu, kiermany kazali wywracać. Vini kwituje to tylko uśmieszkiem, „aha”, i ruszamy z napływającą rzeszą ludzi wąskim chodnikiem między frontem knajp a płotkiem oddzielającym nas od świeżo zasianej trawy.

Nie mamy co ze sobą zrobić. Na kilkadziesiąt dób znikają, i tak znikome, obowiązki i z pełną premedytacją możemy się gdzieś zeszmacić. Niepewne uściski dłoni, szklanki z roztopionym lodem ślizgające się w dłoniach, długie dni. Parne noce, rozkalibrowane ujęcia, ocieramy się o roześmiane dziewczyny, kobiety, suki, barmanki, studentki, gówniary; infantylne, pociągające swagerki. Komu szota? Ktoś na blanta? Zlizywanie z deski klozetowej resztek prochu, szkliste oczy i rozgorączkowane spojrzenia. Migawki, cały wieczór składa się z ciągu migawek. Za dużo ruchów, które niczemu nie służą, dużo za dużo, tak jak cisza przed burzą.

A potem wypluwają cię za drzwi ledwie stojący na nogach barmani, a ty z przygniatającym kark zmęczeniem snujesz się jeszcze chwilę, by wreszcie dać za wygraną i doczłapać się na pierwszy dzienny do domu. Do jakiegokolwiek domu. Czasem przygarnie cię, jak zmokniętego psa, jakaś dupa, której z niewiadomego powodu wpadłeś w oko, która jeszcze zamroczona, liczy na cokolwiek, ale kiedy tylko znajdziecie się w łóżku, ty po prostu zaśniesz. Żałosne, co nie?

Znalazłem wczoraj portfel. W środku niewiele, pięćdziesiąt parę blaszek wszystkiego. Chwilę rozkminiałem, co zrobić z resztą zawartości, ale w końcu wyjebałem do śmietnika. Wstaję z łóżka, ogarniam się i pocieszony myślą, że dziś nie będę musiał się do nikogo wdzięczyć, żeby zjeść coś ciepłego, wychodzę do miasta. W centrum łapię się z E. i razem lecimy do chinola na Chmielnej.

– Mam dobry dil do zrobienia, ale ciągle się zastanawiam, czy dam radę – zaczyna, kiedy siadamy czekając na żarcie. Kurczak w cieście razy dwa, wcześniej zupa z krewetek.
– W sensie ? – dopytuję, przecierając zmęczoną twarz.
– W sensie świeżo ścięty temat po trzy dyszki za torbę, jak bierzesz minimum dwudziechę i po dwa-trzy, jak pięć dych.
– Pięć dych, kurwa, i co ty z tym chcesz zrobić?
– No nie mówię, że pięć, bo to byłby problem, ale tak ze dwie wziąć i puścić w weekend...
– A na czym polega problem? Boisz się przypału?
– Przypał to tam chuj, ogarnąłbym się, ale nie wiem, czy jestem w stanie opchnąć wszystko w jeden weekend. Zwłaszcza, że żeby to miało sens, muszę puszczać standardowo po cztery-zero, a więc żadna konkurencja.
– To dawaj po trzy pięć, z dwóch dych zrobić ze dwadzieścia cztery albo pięć, to na tym zyskasz.
Pojawia się jedzenie na stole, parujące, pachnące, ostre. Nie przepadam za ostrym, ale to jest wyjątkowo dobre.
– No właśnie nie opłaca mi się, a potrzebuję z tego ze trzy stówy wyciągnąć, bo mi do mieszkania brakuje.
– I boisz się, że się nie wyrobisz przed terminem płatności?
– O to, to, to...

Milczymy chwilę. Mówię:

– Masz tydzień, podzwoń, popytaj, czy ktoś będzie chciał.
– Tak zrobię, zobaczymy – odpowiada. – A jak tam wczoraj?
– Całkiem grubo. Poszwendaliśmy się w centrum, klasyk najeba, ale wiesz, bez szału, chociaż jedna dobra akcja była – uśmiecham się na myśl o tym. – Siedzieliśmy chwilę w barze, byłem ja, Gruby, Zwierz, K. i Cypi, tam pijemy sobie coś teges szmeges i widzę w którymś momencie, że jedna dupeczka obcina Cypiego i coś tam go podpuszczam, że ma opcję na widoku, ale on, wiesz jak to on, żeby mu dać spokój, że pewnie gówno prawda i tak dalej. Nie mija dziesięć minut, jak wychodzimy na szluga, wszyscy wyszli już, on szedł przede mną i widzę, jak ta panna mu wtyka coś w kieszeń kurtki, jak przechodziliśmy obok jej stolika i jak tylko zamknąłem za sobą drzwi, to mu mówię: stary, obczaj co masz w kielni i się śmieję, że miałem rację. Cypi sięga i faktycznie, wyciąga karteczkę. Gruby i Zwierz, że pewnie numer dostał, więc ma na dziś co robić, on wyciąga, patrzy, a tam drukowanymi literami: PODCIĄGNIJ SPODNIE ZIOMUŚ BO CI DUPSKO WIDAĆ. Umieraliśmy ze śmiechu, Cypiemu taki burgund na gębę wjechał, że to jest kosmos! Ale już nie chciał tam wracać i poszliśmy dalej.

Śmiejemy się chwilę z E. Potem na stół wjeżdża kurczak w cieście i jemy już dalej bez słowa. Przed wyjściem rozliczamy się z Wietnamcem, dostajemy zniżkę po znajomości i ruszamy na piechotę do centrum. Rozstajemy się na przystanku przy Rotundzie. Dzwonię do P., żeby ustawić się na gibony i plejaka, i zanim ten podnosi słuchawkę, w tłumie miga mi dziewczę; na nogach czarne trampki, dżinsowe poszarpane krótkie spodenki big stara, lejąca się bluzka w czarno-białe paski, rozsypane na twarzy piegi i warkocz, jedyny taki w mieście, rozhuśtany tuż nad biodrami. To Mo., jak zwykle, przypadkiem. Tym razem jej nie dosięgam, idzie w przeciwną niż ja stronę. Kiedy już jest na skraju schodów, na górze, przedzieram się przez masy ludzi i doskakuję po chwili do niej, akurat odpala papierosa na boku. Staję naprzeciwko jej, nie widzi mnie jeszcze. Jest piękna.

– Hej, Mo.

Podskakuje zaskoczona.

– Jezus Maria, to ty, siemasz – całujemy się na przywitanie w policzki – ale mnie przestraszyłeś świrze!
– Przepraszam, zauważyłem cię, jak wychodziłaś z podziemi, miałem akurat lecieć do kumpla, ale nie mogłem sobie darować zbicia z tobą piony – i wyciągam przed siebie dłoń, którą Mo. ze śmiechem przybija swoją.
– Spieszysz się? – pyta.
– Ja się nigdy nigdzie nie spieszę. A ty co robisz?
– Muszę iść do sklepu, chciałam jakieś buty kupić. To znaczy, nie chciałam, ale jestem zmuszona, te się już rozsypują – mówi, trzęsąc stopą lekko zawieszoną w powietrzu. – Och, nie znoszę tego, masa ludzi pewnie się tam dziś kręci, a do tego tak w chuj gorąco...
– W chuj gorąco, dokładnie.
– Słuchaj, zajdziesz ze mną do bucksa? weźmiemy jakąś mrożoną kawkę i usiądziemy na chwilę, muszę odsapnąć po podróży tym śmierdzącym autobusem.

Dziękuję losowi za ten wczorajszy portfel.

– Spoko, zajebista myśl.

Idziemy do Starbucksa, zamawiamy, odbieramy, siadamy. Ona zaczyna opowiadać o studiach, o matce, o ostatnim melanżu, dużo mówi, a ja się przypatruję bezwiednie jej wargom, rozsypanym po twarzy piegom, łącząc je w myślach linią i wyobrażając sobie konstelacje, w które się układają; kosmykom włosów spływającym na kości policzkowe, ciemnym oczom podkreślonych czarnym eyelinerem i, zabawna rzecz, którą dopiero teraz dostrzegam – na krawędzi dolnych powiek ma dwie czarne kropki, zastanawia mnie to przez chwilę, ale nagle orientuję się, że zapadła cisza.

– No więc? – mówi Mo., chyba powtarzając pytanie.
– Przepraszam, nie skupiłem się, masz pod oczami zabawne kropki.
– Zabawne? A co w nich śmiesznego? – pyta z udawaną pretensją.
– Oj nic, bardzo ładne – uśmiecham się. Patrzymy na siebie chwilę w milczeniu. Dziwnie się czuję.

Bardzo dziwnie się czuję.

Mimo dwudziestuparu stopni za oknem, czuję zimny pot na karku. Ściska mnie w żołądku i robi się sucho w gardle. Sięgam po kubek i wypijam łyk mrożonej kawy. Odchrząkuję i wbijam wzrok w stół, na którym leży jej dłoń z czarno pomalowanymi paznokciami. Mo. Patrzy jeszcze chwilę na mnie i z lekkim uśmiechem rozgląda się wokół.

– Może... – zaczynamy zdanie oboje w tym samym momencie. Mówię: słucham, mów pierwsza. Może ustawimy się wieczorem, co?, pyta, a ja, że fajnie, chętnie, a ona, że idzie na jakąś domówkę, bo musi iść, bo ktoś tam coś tam, ale że koło dwudziestej trzeciej stamtąd wychodzi i może byśmy się spotkali w Saskim, w Saskim, powtarzam, rewelacja, jak dawno nie byłem w Saskim, a ona, że tam jacyś jej znajomi będą melanż kręcić, a ja, że nie ma sprawy, może wpadnę z jednym kumplem, a ona, że fajnie, to jesteśmy ustawieni, przed wejściem się żegnamy i rozchodzimy w dwie różne strony.

Jadę potem na Pragę do P. Po drodze zastanawiam się, co się w tej kawiarni stało. Tyle lat ją znam, a nigdy nie zwróciłem uwagi, żeby sobie robiła te kropeczki. A może robi je od niedawna, nie jestem pewien. W gruncie rzeczy, chyba nigdy tak naprawdę jej się nie przyjrzałem. I coś mnie tknęło. Przed wyjściem z tramwaju dostaję SMS-a, od Mo.: na słońcu chyba wyłażą ci piegi, fajne. No to klops.

U P. jaramy gibony i walimy z bongosa, gramy trochę w PeeSa, ale nie mogę się jakoś skoncentrować. Cały czas zastanawiam się nad dziwnym uczuciem, które ogarnęło mnie w Starbucksie. Znam ją tyle czasu... i nic. A nagle piętnaście minut i czuję, że się lekko rozpływam. To upał, powtarzam sobie w myślach, gorąco jak diabli.

Wychodzę z P. w okolicach 21. i jedziemy najpierw na Powiśle, a stamtąd po małym biforze nad Wisłą ruszam z Vinim do Saskiego. Po drodze jednak Vini ogarnia sobie transport na Mokotów, na jakąś domówkę, i namawia mnie, żebym jechał z nim, ale jestem za bardzo zaciekawiony spotkaniem i bez pretensji żegnam go na Świętokrzyskiej. Idę na piechotę do parku, po drodze zachodzę do Maca i kupuję parę czizów, zjadam na miejscu i dzwonię do Mo.

Mo. nie będzie w Saskim. Jeśli chcę, mogę do niej wpaść na Wolę, tyle że tą głębszą, ona nie da rady wyjść. Pytam, czy coś się stało i proponuję, że jeżeli chce, możemy się umówić kiedy indziej.

– Nie ma sprawy, wpadaj, jak masz ochotę, mam trochę palenia, mógłbyś kupić jakieś piwka po drodze tylko.
– Okej, będę za dwadzieścia minut.

Kiedy stoję na klatce, chwilę się zastanawiam, ale stres i zaciekawienie biorą górę, dzwonię do drzwi. Po chwili zjawia się Mo. i z lekkim uśmiechem wpuszcza mnie do środka. Strasznie parno, drzwi balkonowe otwarte na oścież, okna w kuchni też. Siadamy tam, otwieram po kolei piwa zapalniczką. Po chwili ona mówi: przepraszam, jednak nigdzie dziś nie wychodziłam, miałam dać znać, ale zgubiłam telefon i dopiero jak zadzwoniłeś, udało mi się go odkopać, dziwnie się dziś czuję i nie chciało mi się zmuszać do oglądania ludzi, których nie mam ochoty oglądać, czyli że mogłem nie wpadać, pytam zaczepnie, oj przestań, bardzo fajnie, że jesteś, skręcisz gibona?, jasne, chętnie.

Potrzebuję rzeczywistości określonej w liczbach, mówi ona, zapomniałem ci rozpiąć stanik, odpowiadam, przepraszam, jestem leworęczny, zawsze miałem trudniej, burzysz mi klasyczną narrację, Mo., którą od dawna próbuję sobie wyśnić, nic na to nie poradzę, to ty na mnie wpadłeś, zawsze na mnie wpadasz pierwszy, co ja mogę zrobić, moje życie, mówię jej, to nieustanny ciąg przypadków, wpadek tego typu, jednego dnia wydaje mi się, że kontroluję ruchy kostki do gry, a następnego, że nawet to, czy zjem obiad, jest niezależne ode mnie, jesteś problematyczny, jestem monotematyczny.

Słońce ledwie zaszło, a już rozbłyska za oknem. Leżymy w łóżku wprost naprzeciwko balkonu i po chwili zastanowienia rzucam, że to niezły punkt widokowy na koniec świata, który mógłby się za tymi oknami rozegrać. Potrzebowalibyśmy tylko popcornu, mówi Mo., i jointa, dopowiadam.

Tyle lat krążyłem po brudnej mapie miasta, rysowanej pośród żeber, samotnych słońc, piegów, plam, wklęśnięć, nieznanych wybrzuszeń, zmarszczeń, żałości, znudzeń, pośród dni, nocy, ciem barowych, splotów akcji i żałosnych wzruszeń. Teraz koncentruję wzrok na balustradzie balkonu, na błękitnej popielniczce, w której leży kilka rozgniecionych papierosów i duszę językiem palec, którym ona łaskocze mnie po podniebieniu. Nie uciekam, a u ciebie co słychać?

 

Ludwik Lis - http://www.ludwiklis.com

 

• • •

Kierunkowy 0-22 – spis odcinków

• • •

Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.

Ludwik Lis – znany jako STYLWARSZAWSKI. Fotograf, dokumentalista. Życie Warszawy oprócz fotografii, uwieczniał za pomocą kamery w autorskim programie w TVN Warszawa „Styl Warszawski”.Wcześniej jego specjalnością były krótkometrażowe filmy kręcone telefonem komórkowym, za które był wielokrotnie nagradzany na festiwalach w kraju i za granicą. Współpracował m. in. z magazynem „ELLE”, „In Style”, wytwórnią PROSTO. Obecnie tworzy reportaże do programu „Dzień Dobry TVN” oraz markę odzieżową STREET IT.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information