Blofeld najntisów

Jakub Majmurek

Jeśli polską transformację lat 90. ktoś chciałby przedstawić jako hollywoodzki film, na pewno trzeba by w niej obsadzić którąś z historycznych postaci w roli głównego pozytywnego bohatera, inną w roli superłotra. Co do bohatera trudno byłoby się zgodzić. Wałęsa, Mazowiecki, Kuroń, Michnik, Olszewski, Balcerowicz – wszystkie te postaci w ten, czy inny sposób są kontrowersyjne, komuś w czymś wadzą, jakoś nie pasują. Co do superłotra wątpliwości nie ma chyba żadnych, może być tylko jeden – Jerzy Urban. Kto nie byłby Bondem najntisów, to tylko on może być bezdyskusyjnym Blofeldem tej dekady. Zresztą Blofelda w wykonaniu Donalda Pleasence’a z Żyje się tylko dwa razy nawet fizycznie Urban trochę przypomina.

 

Król karnawału transformacji

 

W latach 90. Urban reprezentował sobą wszystko to, co transformacyjna polska wypierała i stygmatyzowała w swoim nowym kursie. Bezwstydny komuch pogardzający „Solidarnością” i Wałęsą, w kraju, który w micie „Solidarności” i urzędowym antykomunizmie szukał dla siebie legitymacji; zajadły antyklerykał w kraju „papieża Polaka” i dopisywanych wszędzie „wartości chrześcijańskich”; pornograf w coraz bardziej purytańskiej Polsce; prześmiewca łajający wszystko biczem humoru, w społeczeństwie, które od humoru zaczęło zdecydowanie cenić mimowolnie groteskowe uniesienia na punkcie „honoru”.

W postawie Urbana była przy tym zawsze pewna przesada, nadmiar, eksces. Naczelny „Nie” podgrywał swoją rolę, podkręcał ją, tak, by jak najbardziej prowokowała i ściągała nienawiść jego przeciwników. Prywatnie kulturalny człowiek w piśmie uwielbiał obrażać, wyzywać i rzucać mięsem we wprawiającej go autoafektację przesadzie. Inteligentny publicysta, właściciel wielkiej biblioteki, spadkobierca formacji postępowej polskiej inteligencji w wydawanym przez siebie tygodniku uwielbiał tarzać się w rynsztoku: publikował brukowe teksty o mordach, zdradach małżeńskich i kradzieżach z polski powiatowej; dość toporne antyklerykalne napaści jakby wyjęte spod pióra prowincjonalnych, zawodowych wrogów Pana Boga zamieszkujących jakieś małe miasteczko w Pikardii w czasach II Cesarstwa; a nawet przewodniki po krajowych burdelach. Z radością tarzał się w autokompromitacjach. Jacek Kaczmarski w latach 90. śpiewał za Brassensem „Jam pornografem jest fonografii/Jam w tej parafii/Największy żul” – z pewnością ten motyw muzyczny towarzyszyłby w naszym wyobrażonym filmie o najntisach każdemu wkroczeniu Urbana na ekran.

Wszystko to nadawało Urbanowi lat 90. charakter swoistego „króla karnawału”. Jeśli karnawał jest światem na opak, światem strąconej z piedestału władzy i biskupa na świni, to rzeczywistość kreowana przez pismo „Nie” i mit Urbana były karnawałem pierwszej dekady III RP, światem ich wartości postawionym na głowie.

Wokół takiej postaci Urbana nie mogło nie ogniskować się wiele fantazji, oddolnie reprodukujących i wyolbrzymiających jego legendę mrocznego, ekscesywnego „Lord of Misrule”. Śniący Dynastię, a często lądujący na bruku przez reformy Balcerowicza Polacy powtarzali sobie drżącym głosem opowieści o bajecznym bogactwie dawnego komucha. Willa w Konstancinie, zacumowany na Mazurach jacht Aurora, legendarne libacje i orgie na terenach obu.

Sam byłem świadkiem ich produkcji. Kiedyś, około 1990, 1991 roku, rodzina zostawiła mnie u jakiś dalekich ciotek, poglądów raczej katolickich. Zajmując się jakąś zabawą gdzieś w kąciku słyszałem, jak z podnieceniem w głosie mówiły, że z okazji Wielkiego Tygodnia, w finał Wielkiego Postu, Urban organizuje całotygodniową libację, której finałem ma być uczta i orgia w Wielki Piątek. Nigdy nie udało mi się ustalić, czy coś takiego faktycznie miało miejsce, czy było tylko produktem rozpalonej wyobraźni moich dalekich krewnych. Z pewnością ten opis podziałał i na moją wyobraźnię. Wielkiego Piątku – dnia, gdy było smutno, posępnie, gdy wszyscy wokół sprzątali i gotowali na święta, nie można było zjeść kiełbasy, a w telewizji liczącej wówczas tylko trzy kanały nie leciało nic, ale to nic ciekawego – nigdy nie lubiłem i pomysł urządzenia na przekór wszystkiemu libacji już wtedy wydał mi się znakomity.

 

Urban-mistrz marionetek

 

Postać Urbana rozpalała jednak także mniej zdrowe niż u moich ciotek, bardziej paranoiczne narracje. W prawicowej wizji świata, na ogół ogniskującej się wokół obozu, w którym akurat znajdował się Jarosław Kaczyński, Urban miał być jednym z mistrzów marionetek Układu, pociągającym za najbardziej mroczne sznurki maszynerii ciągle-nie-wolnej-Polski. W ramach tej narracji salon Urbanów miał być jądrem ciemności III RP, gdzie układ nielegalnego biznesu, polityki i dawnych polskich (jeśli nie radzieckich) służb pociąga za dźwignie ukryte przed naiwną publiką za fasadą liberalnej demokracji.

Samo zdjęcie z Urbanem czy przebywanie z nim we wspólnej przestrzeni miało być dowodem, że należy się do tego Układu. Zwłaszcza jeśli jest się Adamem Michnikiem. Jeśli weźmiemy dowolny krążący po prawicowym youtubie wideoklip wymierzony w naczelnego „Wyborczej” (np. do piosenki Bartka Kalinowskiego Michnikowszczyzna) możemy być pewni, że pojawi się w nim wspólne zdjęcie obu panów. Jednym z pierwszych pomników „dziennikarstwa niepokornego” jest nagranie dokonane przez Piotra Semkę i Jacka Kurskiego w krzakach pod siedzibą III Programu Polskiego Radia na Myśliwieckiej. Nagranie pokazuje, jak po wspólnym programie radiowym Urban odwozi swoim samochodem Adama Michnika i Monikę Olejnik. W dodatku jadą, jak sądzą „niepokorni”, na imieniny do wówczas zaledwie posła Kwaśniewskiego. Nagranie to do dziś funkcjonuje jako dowód „układu”, przegnicia III RP, zblatowania środowisk liberalnych i postkomuny.

Jako mistrz marionetek państwa cienia III RP Urban, zamaskowany pod nazwiskiem Niezgoda, występuje też w powieści z kluczem Bronisława Wildsteina Dolina nicości. Wildstein obsadza w niej co prawda Niezgodę, naczelnego brukowego pisemka „W ryj”, w roli pomniejszego diabełka, pornografa od brudnej roboty w gangu prawdziwych władców polski, sterowanym – przy pomocy powieściowych odpowiedników elit SLD, Michnika i Jacka Żakowskiego – przez demonicznego „pułkownika” z jego willi w Konstancinie. Tym niemniej powieściowy Niezgoda nie tylko urządza prasowe napaści, ale zdolny jest do bardziej wyrafinowanych intryg. To on wysyła lowelasa ze swojej redakcji, by uwiódł ukochaną córkę obiecującemu politykowi prawicy, a następnie używa swojego medium i zaprzyjaźnionego filmowca do tego, by ośmieszyć i politycznie pogrążyć ojca, który od razu przewidział, że całe działanie przyszłego zięcia to intryga uknuta na zgubę jego i córki. Jak wszystko w tej prozie i to jest historią z kluczem, odnosi się do sprawy córki Andrzeja Kerna, o której Marek Piwowski nakręcił Uprowadzenie Agaty. Kern był przekonany, że cała sprawa ukartowana została przez środowiska liberalne, by wyeliminować go z polityki. Zdanie to podziela wiele politycznie bliskich mu osób. Jeśli tak, to za sznurki nie mógł pociągać nikt inny niż sam Urban.

 

Język sekretny III RP

 

Dla wielu Polaków niezadowolonych na różne sposoby z transformacji, jej symboli i wartości Urban i „Nie” stanowiły rodzaj sekretnego języka, jakim mówi się w domowym zaciszu. W latach 90. w pirackim, dyskietkowym obiegu krążyła faktycznie – jak o tym dziś myślę – niesmaczna i groteskowo antyklerykalna gra Operacja Glemp. Był to dość prymitywny graficznie quest: bohater trafia do tajnej siedziby Episkopatu Polski, którą ma za zadanie wysadzić w powietrze. Po drodze spotyka księży-pedofilii i księży-alkoholików, bogactwa rodem z pałaców orientalnych satrapów i tony katolickiej makulatury. W pewnym momencie trafia na pismo „Nie”. „W końcu coś normalnego do poczytania!” – krzyczy wtedy bohater.

Wiele osób, niekoniecznie sympatyzujących z Urbanem lat 80., podobnie reagowało na początku transformacji na „Nie”. Także moi rodzice, politycznie w sprawie PRL głęboko podzieleni. Ojciec partyjny, matka zawsze nienawidziła PRL i komuny. On, zanim nie pojawił się Palikot, zawsze głosował na postkomunę, matka, czytelniczka „Gazety Wyborczej”, raczej na różne wcielenia środowisk dawnej „lewicy laickiej”, kiedy w końcu na SLD, to z wielkimi oporami. Oboje jednak nie znosili politycznej prawicy, zaangażowania w politykę Kościoła rzymskokatolickiego i Lecha Wałęsy. I kupowali tygodnik Urbana oraz jego wydawane w latach 90. książki, by dać wyraz swoim związanym z przekształceniami ówczesnej Polski emocjom, które nie znajdowały ujścia nigdzie indziej. Pamiętam pierwszy, jak sądzę drugi w ogóle, numer pisma, jaki nabyli w kiosku Krzeszowicach. Przedstawiał karykaturę Wałęsy jako słonia w składzie porcelany: pamiętam śmiech, jaki w nich wywołała.

A przy tym pamiętam też, że temu ich czytaniu „Nie” towarzyszyła jakaś wstydliwość. Sam miałem poczucie, że „Nie” to nie jest raczej coś, czego lekturą mógłbym się pochwalić w szkole. „Nie” jest najlepszym symptomem podziału na publiczne i prywatne, oficjalne i nieoficjalne w latach 90. Dziś ta gazeta to – jeśli chodzi o nakład, zasięg, polityczne znaczenie – cień swojej świetności z tamtej dekady. Ale pomiędzy zwycięstwem Lecha Wałęsy a klęską Mariana Krzaklewskiego pismo Urbana było potężnym ukrytym imperium polskiej opinii publicznej. Ewenementem na światowym rynku mediów – jedynym opiniotwórczym (zwłaszcza wśród wyborców, aparatu sympatyków postkomunistycznej lewicy) tygodnikiem, do kierowania się opinią którego nikt oficjalnie nie odważał się przyznać. Urban zaś był prywatnie, pokątnie czytanym i podziwianym publicystą, którego każdy oficjalnie musiał potępić jako „Goebbelsa stanu wojennego”. Marzy mi się duża reporterska książka o „Nie” i jego środowisku w latach 90., badająca tę podwójność, wiele mówiącą o pierwszych latach wolnej Polski.

 

Oświecać Urbanem

 

A jednak ciągle z napisaniem takiej książki mamy chyba problem, Urban nieprzerwanie pozostaje postacią w dziwny sposób zaczarowaną. Choć parametry sceny publicznej od czasu, gdy marszałkiem Sejmu był Józef Zych, radykalnie się przesunęły, a złowieszcza siła „Nie” osłabła, Urban ciągle widziany jest jako Blofeld Polski.

Także na młodej lewicy, która z Urbanem ma problem. Częściowo moralny, wynikający z oceny jego zaangażowania w PRL, roli rzecznika stanu wojennego, częściowo polityczny, wynikający z tego, co Urban pisze dziś o „Polsce, która telewizora używa wyłącznie do oglądania meczy i telenowel, a komputera do gier” – nie da się bowiem ukryć, że jak wielu polskich inteligentów jego pokolenia Urban nie umie pisać o klasie ludowej inaczej niż z góry, w przeciwieństwie do większości polskich inteligentów nie kryjąc przy tym swojej do niej pogardy.

Ale nawet biorąc na to poprawkę, nie da się napisać historii najntisów bez „Nie” i Urbana. A stawką jest nie tylko historia tej epoki. Jest nią ocalenie pewnego nurtu oświecenia, jaki prezentuje Urban. Nurtu, powiedzmy, mefistofelicznego. Waldemar Łysiak w jednej ze swoich książek, w jednym z niewielu zdań, w których akurat nie zachwyca się Waldemarem Łysiakiem, pisze o rycinie XV-wiecznego alchemika z Niemiec (być może posłużył on jako pierwowzór postaci Fausta) przedstawiającej diabła. Ów diabeł jest niskim, zwalistym, łysym mężczyzną z wielkim, odstającymi uszami. Wypisz wymaluj Urban.

Jak w Krytyce cynicznego rozumu o diable ze sztuki Goethego pisze niemiecki filozof Peter Sloterdijk:

Mefistofeles działa w niespokojnych czasach sekularyzacji, będących początkiem załamania się tysiącletniego dziedzictwa chrześcijaństwa. […] Diabeł jest pierwszym postchrześcijańskim realistą, jego wolność słowa musiała wydawać się ludziom starszej daty z piekła rodem. W momencie, w którym diabeł otwiera usta, by powiedzieć, jaka jest rzeczywista kondycja świata, znika dawna chrześcijańska metafizyka, teologia i feudalna moralność. Jeśli pozbawić Mefistofelesa rogów i racic okazuje się nikim więcej jak mieszczańskim filozofem: realistą, antymetafizykiem, empirykiem, pozytywistą…

Metodą takiej filozofii jest często gruba satyra, nie dyskurs, a odgrywana z przesadą filozoficzna pantomima. Nie uczony traktat, a karykatura wymierzona w filary starego porządku: monarchów, kapłanów, generałów. Ten bezczelny, zaczepny, przyziemny, odczarowany, libertyński nurt oświecenia nigdy silnie nie przyjął się w Polsce. Jego słabość i brak legitymizacji ułatwia eksplozje różnych kontroświeceń. Dlatego, jeśli chcemy, by w Polsce „lud stał się w końcu rozumny” potrzebujemy, co byśmy o nim nie myśleli, kogoś w rodzaju Urbana.

• • •

Jakub Majmurek (1982) – krytyk filmowy, eseista, komentator polityczny. Absolwent stosunków międzynarodowych i filmoznawstwa na UJ, oraz Szkoły Nauk Społecznych przy IFiS PAN. Publikuje w „Dzienniku Opinii”, „Wirtualnej Polsce”, „Kinie”, „Filmwebie”. Redaktor i współautor wielu książek filmowych, ostatnio (razem z Ł. Rondudą) Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej.

• • •

Tekst ukazał się w 52. numerze magazynu „Ha!art” (Najntisy)

Ha!art nr 52 - Najntisy w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information