Spowiedź zmywaka (15): Złota Kotwica

Jan Krasnowolski

Była wiosna, miałem pięć lat, kiedy ojciec zaprowadził mnie na ulicę Szewską. Weszliśmy do jednej z bram, ponury mrok klatki schodowej rozświetlały płonące znicze. Obok zniczy leżały wiązanki kwiatów, wokół stali ludzie i wpatrywali się w milczeniu w jeden punkt na kamiennej posadzce.

– Tutaj esbecja zabiła studenta – wyjaśnił mi ojciec, tak jakbym wówczas potrafił zrozumieć, kto to jest esbecja i dlaczego młody człowiek o nazwisku Pyjas musiał zginąć w tak ponurym miejscu.

Spojrzałem na niego pytająco.

– Esbecja to taka milicja, tylko nie nosi mundurów. Esbecy robią złe rzeczy, śledzą ludzi, biją ich i przeprowadzają rewizje w mieszkaniach. Wywracają wszystko do góry nogami, bo szukają bibuły – tłumaczenia ojca tylko komplikowały sprawę.
– A czy my mamy w domu bibułę?
– Oczywiście – odparł szeptem, oglądając się za siebie. – Mamy w domu bardzo dużo bibuły.

Od tego czasu panicznie zacząłem bać się wizyty esbecji. Zacząłem gromadzić mały arsenał, plastikowe karabiny i pistolety na kapiszony, na wszelki wypadek, gdyby do naszych drzwi zastukała złowroga esbecja.

Kiedy dwa lata później wprowadziliśmy się do bloku przy ulicy Złoty Róg na Bronowicach, moim najlepszym przyjacielem został Tomek Zyziak. Wcześniej, to znaczy przez pierwsze siedem lat życia, nie miałem najlepszego przyjaciela. W sumie nie miałem chyba żadnego przyjaciela, więc pojawienie się Zyziaka Tomasza (bo tak się przedstawiał) w moim życiu przyjąłem z radością.

Zyziak Tomasz, nie dość że mieszkał w tym samym bloku, do którego się wprowadziliśmy, został zapisany również do tej samej klasy w pobliskiej podstawówce. Siłą rzeczy siedliśmy w tej samej ławce i tak już zostało, dopóki nasza wychowawczyni nie wpadła w końcu na pomysł, żeby nas rozsadzić.

Zyziak Tomasz miał blond włosy, lekko wyłupiaste oczy i uszy zawsze wypełnione żółtą woskowiną. Miał też starszego brata, Zyziaka Marka, który wtedy już kończył podstawówkę. Zyziak Marek palił papierosy, chodził na mecze Cracovii i czasem dopuszczał nas do swoich szemranych tajemnic. Była też najstarsza siostra, Zyziak Dana, która chodziła do technikum i umawiała się z chłopakami. Ponieważ umawianie się z chłopakami było dla Zyziak Dany ważniejsze niż nauka w technikum, czasami Zyziak Dana dostawała od rodziców areszt domowy. Była to dla Zyziak Dany wyjątkowo uciążliwa kara, bo wtedy nie mogła się spotykać z chłopakami. Wówczas wołała swojego młodszego brata Zyziaka Tomasza i wręczała mu liścik do któregoś z osiedlowych kawalerów. Tomek zabierał mnie i szliśmy razem pod wskazany adres, żeby dostarczyć list, oczywiście czytając go po drodze i zaśmiewając się do rozpuku.

Państwo Zyziak byli ciężko pracującymi ludźmi, którzy chcieli, żeby ich dzieci również wyszły na ludzi. Pan Zygmunt pracował w lokalu Pod Złotą Kotwicą. Lokal ten mieścił się przy ulicy Szpitalnej 30, obecnie znajduje się tam Hotel Pollera. Przy wejściu, po prawej stronie znajdowała się szatnia, królestwo pana Zyziaka. Niski, korpulentny czterdziestolatek był królem tego miejsca. Wydawanie numerków za okrycia wierzchnie było tylko przykrywką do większych interesów, jakie się tu odbywały. Liczne szuflady i schowki masywnej, dębowej lady kryły w sobie dobra luksusowe, jakie normalnie można było zdobyć tylko w Pewexie, jednak zagraniczne papierosy, prawdziwa mleczna czekolada i luksusowe perfumy dostępne były tylko wtajemniczonym. W głębi, na prawo znajdowała się przestronna sala restauracyjna, gdzie pluszowe kotary chroniły przed światłem dziennym, gruby dywan tłumił kroki, a ulizani kelnerzy w białych kurtkach kłaniali się w pas klientom, których stać było na stołowanie się w tym lokalu.

Kiedy poszedłem tam z Tomkiem pierwszy raz, byłem pod wrażeniem tego miejsca, bo było inne od wszystkich, jakie widziałem do tej pory. Od tego czasu pan Zyziak bardzo urósł w moich oczach i żałowałem, że mój ojciec jest tylko zwykłym fizykiem jądrowym.

Kiedyś pan Zyziak wrócił do domu wyraźnie poruszony.

– Na Rynku, normalnie, podpalił się facet – powiedział i nalał sobie setkę z butelki stojącej między kryształami w barku.
– Jak to: podpalił się? – spytała pani Zyziakowa, a my z Tomkiem tylko nadstawiliśmy uszu.
– No przecież mówię, że normalnie. Idę sobie koło Sukiennic i widzę nagle zbiegowisko. Podchodzę bliżej i widzę, że jakiś starszy facet polewa na siebie benzynę z bańki. A potem wyciąga zapałki. I jeszcze krzyczy, żeby się odsunąć, że jak ktoś podejdzie, to też się spali. A potem odpala zapałkę i buch!
– I co, nikt go nie gasił?

Pan Zyziak walnął setkę i zaraz polał sobie następną.

– Ludzie próbowali, ale płonął jak pochodnia. W dodatku wcześniej, skubany, przypiął się łańcuchem do pompy i nie dało się go odczepić. Zanim przyjechała karetka, było już po wszystkim.

Oczywiście, następnego dnia pojechałem z rodzicami na Rynek. Pompa była mocno osmalona i wisiał na niej nadpalony pasek od męskiego płaszcza. Ktoś położył obok wiązankę kwiatów. Ludzie gadali między sobą, ale to, co mówili, nie miało zbyt wiele sensu. Jakiś brodaty facet twierdził, że to był gest przeciwko komunie, ale, choć bardzo próbowałem, nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ktoś, kto chce walczyć z komuną, zamiast spalić siedzibę partii albo esbecję, podpala sam siebie.

Faktycznie, po upadku komuny na pompie zawisła tabliczka upamiętniająca byłego żołnierza Armii Krajowej, który „dokonał dramatycznego aktu samospalenia w proteście przeciwko demoralizacji młodzieży, zniszczeniu rzemiosła oraz przeciwko zmowie milczenia wokół zbrodni dokonanej na polskich oficerach w Katyniu przez komunistyczno-bolszewickich ludobójców”.

I do dzisiaj desperacki gest Wincentego Badylaka nie ma dla mnie żadnego sensu.

Krótko przed Stanem Wojennym państwo Zyziakowie podjęli brzemienną w skutki decyzję. Pani Zyziakowej ktoś zaproponował wyjazd do Austrii na saksy. Pamiętam że, kiedy Tomek zakomunikował mi to, był bardzo przejęty.

– Teraz wszystko się zmieni – powiedział i nawet nie przypuszczał, jak bardzo miał rację.

No i pani Zyziakowa pojechała. Wkrótce potem do mieszkania Zyziaków zaczęto dostarczać paczki. Czego w nich nie było!

Kawa, czekolada i kakao w proszku. Papierosy w błyszczących opakowaniach. Dżinsy. Adidasy na rzepy. Kasety magnetofonowe. Miniaturowe radia. Jajka kinder niespodzianki. Wielokolorowe długopisy i pisaki, maszynki do golenia, zapalniczki, kalkulatory i zegarki elektroniczne. Po raz pierwszy widziałem wtedy taki zegarek, w którym zamiast cyferblatu i wskazówek widać cyferki. W dodatku zegarki miały melodyjki. Zafascynowani puszczaliśmy je sobie bez końca, aż pan Zyziak się zdenerwował i zamknął wszystko w szafie. Gdyż, jak się okazało, dobra te nie były na użytek rodziny Zyziaków, tylko na sprzedaż.

Zajmując strategiczne stanowisko szatniarza w ekskluzywnym lokalu, pan Zyziak nie miał problemu z upłynnianiem fantów. Taka była bowiem z góry przyjęta strategia – pani Zyziakowa, zarabiając dobry pieniądz na sprzątaniu wiedeńskich mieszkań i biur, nie mogła przecież wysyłać gotówki do kraju, stalowa kurtyna uniemożliwiała przelewy. Sprytnie więc kombinując, kobieta szła z każdym zarobionym szylingiem do sklepu i inwestowała w dobra luksusowe, w Polsce wówczas nieosiągalne. Potem upychała wszystko w paczkę, wysyłała do Krakowa i nawet jeśli celnicy po drodze coś sobie z tego uszczknęli, to i tak do pana Zyziaka docierało wystarczająco dużo, żeby po opchnięciu fantów zaufanym klientom Złotej Kotwicy był z tego jeszcze solidny zysk.

Sytuacja materialna rodziny Zyziaków robiła się teraz coraz lepsza, jednak pozostałe sprawy nie szły w dobrym kierunku.

Pan Zyziak spędzał w pracy po dwanaście godzin, co sprawiało, że jego dzieci były praktycznie pozostawione same sobie. Dana, ubrana teraz w modny dekatyzowany dżins, mogła teraz bez przeszkód spotykać się ze swoimi chłopakami i zaczęła zawalać technikum. Marek, który uczył się w gastronomiku, wyrastał powoli na osiedlowego chuligana. Z meczów swojej ukochanej Cracovii wracał z guzami i siniakami, ale niezmiennie opowiadał, że ci drudzy obskoczyli o wiele większy wpierdol.

A Tomek zaczął mieć poważne kłopoty w szkole.

Nauczycielki w naszej podstawówce to były prawdziwe france. Lubiły się wyżywać na upatrzonych uczniach, Zyziak Tomek stanowił dla nich łatwy cel. Nigdy nie był orłem w nauce, ale pozostawiony sam sobie nie miał już żadnych szans. Baby uwzięły się na niego szczególnie ponieważ miał dysleksję (wówczas ten termin jeszcze nie istniał, więc Tomek był po prostu „tumanem”), a jego wiecznie niewyspany ojciec nie potrafił skutecznie postawić się tym harpiom na wywiadówkach.

– Ty, Zyziak, nie musisz się przecież wcale uczyć – mawiała matematyczka z przekąsem. – Matka w końcu wróci, to przywiezie tyle pieniędzy, że do końca życia nie będziesz musiał pracować. Tylko jak ty, ośle jeden, te pieniądze policzysz, skoro ty tabliczki mnożenia nie potrafisz opanować?

– Ojciec nie może ci pomóc z wypracowaniem? – zżymała się polonistka. – A to dlaczego? Przecież jak wraca z pracy, to chyba nie chrapie cały czas na wersalce?

Prawda jednak wyglądała tak, że pan Zyziak naprawdę odsypiał całe dnie na wersalce, a kiedy się budził, to wsiadał na motor i jechał na działkę karmić swoje ukochane króliki. W żaden sposób nie był w stanie pomóc swojemu synowi w nauce, to przerastało jego możliwości.

Kiedyś, doprowadzony już do ostateczności, poprosił mnie o pomoc Tomkowi w napisaniu wypracowania.

– Dobrze, siadaj i pisz – powiedziałem do przyjaciela. – Jak napiszesz, to sprawdzę i razem poprawimy.
– Mam lepszy pomysł – uśmiechnął się Zyziak Tomasz. – Nic nie trzeba będzie poprawiać, bo ty napiszesz za mnie.

Początkowo opierałem się. Wtedy przyjaciel obiecał, że mi zapłaci kompletem długopisów przysłanym przez matkę. Dobrze wiedział, że różnokolorowe długopisy były obiektem mojego pożądania. Tak więc zgodziłem się, ale dla zasady wytargowałem jeszcze tabliczkę czekolady.

– Tylko napisz tak, żeby baba się nie połapała, że to nie ja pisałem – doradził Tomek.

Prośbę przyjaciela potraktowałem dosłownie. Popełniłem więc fałszerstwo doskonałe, zgrabnie podrabiając jego kulfoniasty charakter pisma, oraz szpikując pracę błędami ortograficznymi. Wydawało mi się to całkiem logiczne, przecież gdyby w wypracowaniu nie było błędów, mogłoby to wzbudzić czujność nauczycielki.

Jak się okazało, mocno przedobrzyłem.

– No jak żyję, jeszcze czegoś takiego nie widziałam – darła się na całą klasę baba od polskiego, ciskając w Tomka zeszytem pokreślonym na czerwono. – Zyziak, ty jakimś nieuleczalnym debilem jesteś, przecież w tym zadaniu nie ma ani jednego wyrazu bez błędu!

Dzięki mnie, mój przyjaciel trafił na douczanie korekcyjne po lekcjach. Niby nie miał żadnych pretensji, ale więcej mnie już o pomoc nie poprosił.

Stan wojenny nie dał nam się specjalnie we znaki. Grudzień w roku 1981 był wyjątkowo mroźny więc i tak wszyscy siedzieli w domach. W Teleranku pisarz Janusz Przymanowski, autor Czterech pancernych, przekonywał młodych telewidzów, że Stan Wyjątkowy jest dla naszego dobra, że wszystko jest pod kontrolą i że patrolujący ulice ponurzy faceci w mundurach to w gruncie rzeczy miłe chłopaki o złotych sercach. Prezenter Dziennika Telewizyjnego czytał wiadomości ubrany w mundur wojskowy, a na murach w mieście porozklejano obwieszczenia jak za okupacji. Na przystankach płonęły kosze z koksem, przy których grzali się zziębnięci żołnierze, a kiedy się wykręcało numer telefoniczny, żeby do kogoś zadzwonić, w słuchawce rozlegał się głos: „Rozmowa kontrolowana”. Czasami, kiedy telefoniczna konwersacja zbaczała na niebezpieczne dla władzy tematy, wtrącała się osoba podsłuchująca, żądając stanowczo, żeby zmienić temat. Albo połączenie po prostu przerywano.

Co prawda wprowadzono godzinę policyjną i nic się nie dało kupić bez kartek, ale z drugiej strony – przez ponad miesiąc nie mieliśmy szkoły. Po ulicach jeździły transportery opancerzone, które chodziliśmy oglądać, a Tomek z dumą chwalił się, że jeden z jego wujków służy w ZOMO. Mój ojciec wciąż uparcie roznosił bibułę po mieście, a pan Zyziak jakby nigdy nic wydawał numerki za palta w szatni lokalu Pod Złotą Kotwicą. W odległym Wiedniu pani Zyziakowa glancowała na wysoki połysk wystawne apartamenty austriackich burżujów, ciułając szyling do szylinga na świetlaną przyszłość i jakoś się to wszystko kręciło.

Nie przejmując się zawirowaniami historii dorastaliśmy na tym zadupiastym osiedlu, między obskurnymi, dziesięciopiętrowymi blokami, plącząc się całymi dniami po szkolnym boisku albo po łąkach przy torach. O te łąki toczyliśmy wieczną wojnę z „Azorczakami”, czyli dzieciakami z osiedla Azory. Czasem ktoś dostał kamieniem w głowę, poza tym niewiele się działo. Osiedlowy klub Discomat oferował piątkowe projekcje Bolka i Lolka, Zaczarowanego ołówka oraz Misia Coralgola. W salce katechetycznej pobliskiego kościoła ksiądz proboszcz również puszczał filmy, na zmianę Golgotę i Niemy krzyk, dzieło z gatunku horror aborcyjny. Wikary Adam za to miał kochanicę w sąsiednim bloku i kiedy do niej szedł, wkładał cywilne ciuchy i ciemne okulary. Mizerny to był kamuflaż, bo jeśli akurat pod blokiem bawiły się dzieciaki, wszystkie zaczynały do niego jednocześnie krzyczeć: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a wikary Adam udawał, że to nie on, i szybko znikał w bramie bloku. Za to kiedy w kościele pięknie prawił o staczaniu się w grzech, od razu czuć było, że wie, o czym mówi.

Czasem na osiedlu pojawiał się ekshibicjonista obnażający się przed dziećmi bawiącymi się w piaskownicy i wtedy wszyscy lecieli, żeby go dorwać, ale nie mieliśmy szans,skubany zmykał jak sprinter. Od czasu do czasu jakiś samobójca skakał z dziesiątego piętra. Ponieważ ciekawość dzieci pozbawiona jest hamulców, szliśmy wtedy całą grupą oglądać, czy ciało zrobiło wgłębienie tam, gdzie spadło. Jeśli taki skoczek trafił w chodnik, miejsce, w które uderzył, posypywano piaskiem, żeby zamaskować krew i to również było dla nas ciekawe.

W odległej Nowej Hucie zaczęły się wojny punków z popersami, a wieści, które do nas docierały, brzmiały jak relacje z Bitwy pod Grunwaldem. Podobno na Placu Centralnym odbywały się regularne bitwy między nastroszonymi punkami w wyćwiekowanych, czarnych skórach a popersami, których znakiem rozpoznawczym była grzywka zasłaniająca pół twarzy. Punki podobno kroiły przeciwników „pieszczochami” zrobionymi z żyletek, nawalały łańcuchami i nunczakami, natomiast popersi bili się, czym popadnie – ławkami, butelkami i koszami na śmieci. Podobno krew się lała w tej Nowej Hucie codziennie i w ogóle odchodziła taka młócka, że karetki nie nadążały z odwożeniem rannych do szpitala.

Z ciekawości wsiedliśmy kiedyś z Tomkiem do tramwaju linii 4, który jedną pętlę miał koło nas, a drugą właśnie na Placu Centralnym w Nowej Hucie. Strasznie chcieliśmy zobaczyć taką bitwę. Wyprawa na drugi koniec miasta zajęła nam całe popołudnie i kiedy po dwóch godzinach dotarliśmy wreszcie na Plac Centralny, zaczęliśmy intensywnie wypatrywać jakichś punków albo popersów. Niestety, nie spotkaliśmy nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi, za to zgarnął nas patrol milicyjny, który spisał nasze legitymacje szkolne i kazał nam w podskokach wracać, skąd przyjechaliśmy.

Na naszym osiedlu kilku starszych chłopaków założyło zespół punkowy, który zdążył odbyć chyba ze dwie próby w sali klubu Discomat, zanim przerażony kierownik wyrzucił muzyków. Sfrustrowani brakiem możliwości grania zaczęli wąchać klej za garażami i jakoś stoczyli się w szarość. Natomiast jedynym popersem, jakiego w życiu widziałem, był Zyziak Marek, który zapuścił grzywkę i zaczął chodzić do dyskoteki Pod Jaszczurami.

Mieszkanie Zyziaków, znajdujące się na dziesiątym piętrze naszego bloku, stało się bezpieczną przystanią dla różnych osiedlowych typów. Dana zamykała się z narzeczonymi w swoim pokoju, gdzie na ścianie wisiał zapierający dech w piersiach obraz z zaprzęgiem konnym umykającym przed wilkami. Rzecz działa się w zimie i zaprzęg ciągnął sanie, na których siedziało dwóch mężczyzn i kobieta. Jeden facet trzymał lejce i zacinał konie batem, a drugi z pistoletu strzelał do największego z wilków, który zastygł w powietrzu, próbując wskoczyć do sań. Krwawa rana na piersi basiora sugerowała, że jego krwiożerczy zamiar został właśnie udaremniony. Kobieta miała przerażoną twarz, a cały obraz wydawał mi się wówczas arcydziełem. Zachwycony dramatyzmem sceny, wielokrotnie próbowałem ją skopiować, niestety nigdy mi się nie udało. Wreszcie poddałem się, dochodząc do wniosku, że jednak brak mi talentu, jakim wykazał się malarz Lelito, sprzedający swoje obrazy pod Bramą Floriańską. Nie jestem pewien, czy odwiedzający Danę kawalerowie także zachwycali się tym dziełem, czy raczej może skupiali się bardziej na naturalnych wdziękach starszej siostry Tomka, w każdym razie nie wolno było im przeszkadzać.

Do Marka również zaczęli schodzić się kumple, którzy rozsiadali się na wersalce w salonie, paląc papierosy i podpijając alkohol z bogatej kolekcji pana Zyziaka. Kolekcja składała się z kilkuset miniaturowych buteleczek z wszystkimi alkoholami świata. Były tam wódki, whisky i koniaki. Rumy, likiery, wermuty, rakije, ouzo i tequile. Kolekcja ta była dumą pana Zyziaka, który nawet nie przypuszczał, że jego zapas zostaje systematycznie uszczuplany. Zyziak Marek opracował perfidną metodę, która polegała na tym, że wypity alkohol uzupełniał herbatą, rozcieńczoną tak, żeby kolor odpowiadał dokładnie kolorowi alkoholu, jaki dana butelka zawierała pierwotnie. Dzięki tej bezczelnej machinacji poznaliśmy z Tomkiem bardzo wcześnie smak dobrych trunków. Pierwszy raz piłem Johnny'ego Walkera mając jakieś jedenaście lat i kiedy wróciłem do domu, byłem na mocnym rauszu. Powiedziałem matce, że źle się czuję i następnego dnia nie musiałem iść do szkoły.

Mniej więcej w tym samym czasie odkryliśmy z Tomkiem bajeczny świat krakowskich fliper-klubów. Jeden mieścił się w piwnicy przy Pasażu Bielaka, a drugi na Grodzkiej. Jaskinie nastoletniego hazardu wypełnione były młodzieżą, która wyżywała się na prymitywnych grach komputerowych pierwszej generacji oraz na fliperach, gdzie zadaniem gracza było jak najdłużej utrzymać w grze bilę odbijającą się od różnego rodzaju przeszkód. Maszyny łapczywie połykały monety dziesięcio- i dwudziestozłotowe, w zamian pozwalając przez chwilę postrzelać do wrażych statków kosmicznych zbudowanych z pikseli wielkości ziaren grochu, powalczyć w stylu karate albo pojeździć bolidem formuły 1. Lokal wypełniony był dymem papierosowym, gwarem, fantastycznymi odgłosami wydobywającym się z fliperów, strzałami, wybuchami, rykiem silników oraz przekleństwami graczy.

Do fliper-klubu lepiej było chodzić we dwóch, w przeciwnym razie można było zostać odepchniętym od maszyny, do której właśnie wrzuciło się monety.

– Spierdalaj, ty tu nie grałeś – potrafił powiedzieć jakiś starszy żul, z którym w takiej sytuacji nawet nie warto było dyskutować.

Flipery rodziły uzależnienie i w Krakowie głośna była historia pewnego nastolatka, który zadźgał nożem własną matkę, ukrył zwłoki w wersalce, po czym opróżnił matczyną portmonetkę i poszedł przepuścić wszystko na automatach. Nas również to uzależnienie w pewnym momencie dopadło, choć nie posunęliśmy się aż do takich ekstremów w zdobywaniu funduszy.

Kiedy naszła nas ochota na granie, jechaliśmy z Tomkiem do miasta, po czym szliśmy na Szpitalną, do Złotej Kotwicy.

W restauracji przesiadywały podejrzane typy, z którymi pan Zyziak był za pan brat. Kręciły się tam nieustannie różne niebieskie ptaki – taksiarze, złodzieje, cinkciarze i koniki od biletów, a także ekipa Cyganów – muzyków ze skrzypkiem Stefanem na wózku inwalidzkim. W Złotej Kotwicy można było też spotkać ładne, zadbane panie, które zwykle stroszyły mi i Tomkowi włosy swoimi wymanikiurowanymi dłońmi, mówiąc, że niedługo wyrosną z nas przystojni mężczyźni, a wtedy inaczej sobie z nami pogadają.

Pan Zyziak zawsze cieszył się z wizyty syna, który tymczasem zagadywał go i odwracał ojcowską uwagę. Wtedy ja podbierałem panu Zyziakowi pieniądze z szuflady, która w szatni służyła za kasę. Nie robiłem tego łapczywie, po prostu skubałem kilka banknotów stuzłotowych, których zawsze był tam pełen plik. Stuzłotówki następnie rozmienialiśmy na monety, które niecierpliwie wpuszczaliśmy w maszyny.

Pan Zyziak wydawał się nie zauważać znikających pieniędzy, zresztą miał wtedy poważniejsze zmartwienia na głowie. Z tęsknoty za żoną zaczął zaglądać do kieliszka. Facet widział, że mu się wszystko rozłazi, ale nie potrafił już ogarnąć sytuacji. W tej sytuacji picie stało się najprostszym rozwiązaniem.

Pani Zyziakowa tymczasem wciąż odkładała swój powrót. Prawdopodobnie żal jej było rzucić pracę w Austrii i zarobki, na jakie w Polsce szans nie miała. Być może też nie wiedziała, że w jej rodzinie źle się dzieje i łudziła się, że pan Zyziak panuje jednak nad sytuacją. Realia Stanu Wojennego były takie, że gdyby wróciła, nie miałaby szans na ponowny wyjazd. Tak więc jej saksy, planowane początkowo na rok, przedłużyły się o kolejny rok, a potem jeszcze o kolejny. W końcu stan wojenny się skończył, ale pani Zyziakowej dalej jakoś nieskoro było wracać. Została w Wiedniu przez kolejne trzy lata.

Wreszcie nadszedł radosny moment.

– Moja mama wraca – oznajmił mi pewnego dnia Tomek. – Teraz wszystko się zmieni.

I zmieniło się.

Pani Zyziakowa wróciła, ale zrobiła wszystkim niespodziankę. Przyjechała bowiem z wielkim brzuchem, który w żaden sposób nie mógł uchodzić za nic innego, jak tylko za dziewięciomiesięczną ciążę.

Nie wiem, jak wyglądało spotkanie małżonków po latach, nie mam pojęcia, jakie słowa padły. Czy doszło do rękoczynów, czy też nie. Faktem jest natomiast, że kilka dni po powrocie pani Zyziakowa pojechała do szpitala, gdzie urodziła śliczną, zdrową córeczkę, po czym momentalnie wypisała Tomka z naszej szkoły, zabrała Danę i Marka i przeprowadziła się na Stary Bieżanów do domu, który w międzyczasie kupiła.

Panu Zyziakowi świat się zawalił. Wszystko spadło na niego tak szybko, że nie zdążył się nawet połapać, został sam jak palec. Dopiero teraz zaczął pić na poważnie, chociaż jednocześnie próbował odzyskać rodzinę. Przychodził kilka razy do mnie pod szkołę, żeby wypytać, czy nie wiem, gdzie teraz mieszka Tomek. Chociaż chciałem mu pomóc, naprawdę nie wiedziałem. Miałem dopiero trzynaście lat, ale rozumiałem już, że pan Zyziak nie zasłużył sobie na to, co go spotkało.

Wiele razy próbowałem sobie także wyobrazić jego minę, kiedy w końcu odkrył, że wszystkie buteleczki ze wspaniałej kolekcji miniaturek ustawionej na jego regale zamiast alkoholu zawierają tylko starą herbatę.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Polub stronę Jana Krasnowolskiego na facebooku

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information