Nie to/Nie tamto [fragmenty]

Soren Gauger

Brzydki przypadek (I)

 

W sobotę wybrałem się z żoną do parku, który obydwoje lubimy z powodu białych kwiatów i okazjonalnych wiewiórek.

Niebo było słoneczne, chociaż nie sentymentalne, postanowiliśmy kupić lody waniliowe. Chwila była naprawdę urokliwa. Nie minęło jednak wiele czasu, nim zauważyłem, że z każdym kęsem loda twarz mojej żony coraz bardziej wykrzywia coś jakby grymas niezadowolenia.

– Czy lody są za zimne? – zaryzykowałem.
– Twoja szyja – odpowiedziała ona, ciągle z tym samym, skwaszonym wyrazem twarzy.
– Co to jest, u licha?

Objąłem swoją szyję i rzeczywiście moje palce natrafiły na jakieś gruzłowate zniekształcenie. Naskórek stał się szorstki w miejscu, w którym nigdy taki nie był, a ciało dyndało zupełnie jakby pod skórą uformowała się zwarta, kulista kość. Zaniepokojony, ruszyłem w stronę toalety. Ubikacje znajdowały się tuż za otwartą strzelnicą i raz po raz siła uderzeń sprawiała, że lustra trzęsły się i wibrowały. Odczekałem, aż gruby mężczyzna wyplącze gumę do żucia z włosów swojego syna, i sam stanąłem przed lustrem, aby poddać swoją szyję dokładniejszym oględzinom. Było gorzej, niż się spodziewałem. Narośl przypominała skarłowaciały, różowy paluch sterczący kilka milimetrów pod moim lewym uchem. Odgłosy wystrzałów nagle ustały, dało się słyszeć brzęczenie jarzeniówek, i tam, w tej łazience, zrobiło się jakoś niesamowicie cicho, powiedziałbym nawet złowieszczo. Wtem po drugiej stronie lustra rozległ się krzyk, po czym strzały i wstrząsy rozpoczęły się na nowo. Wyszedłem na zewnątrz stropiony, jednak niezachwiany w swoim postanowieniu radowania się pięknym dniem. Chociaż moja żona starała się, jak mogła, ukryć swoje zaciekawienie, przez resztę spaceru nie mogła powstrzymać się od spoglądania na moją szyję, a na jej twarzy odbijała się mieszanina odrazy i troski. To, a po części także fakt, że sam nie potrafiłem zapomnieć o tej odpychającej guli, sprawiło, że stałem się drażliwy i przeczulony. Bez powodzenia próbowaliśmy rozmawiać na inne tematy. W cieniu naszych – nagle zwątlałych – spostrzeżeń na temat ptaków, dzieci bawiących się w piaskownicy czy niespotykanej liczby psów czaił się brzydki przypadek świeżej narośli na mojej szyi. W końcu moja żona rzuciła ni stąd, ni zowąd:

– Jestem pewna, że to tylko ukąszenie owada. Przejdzie za dzień, dwa… – po czym stanowczo skinęła głową, zupełnie jakby wszystko było już przesądzone.

Nadeszły dni pogodne i ciepłe. To sprawiło, że noszenie golfów zmieniło się w nieustające źródło dyskomfortu, nie porzucałem jednak tego przyzwyczajenia, mając na uwadze moje poczucie godności. Robiłem, co mogłem, aby w toku moich codziennych spraw nie zaprzątać sobie głowy guzem, zupełnie tak, jakbym po prostu lekceważąc zjawisko, mógł zanegować jego formalne istnienie. Jednak po czterech dniach boleśnie oczywistym stało się, że owa demoniczna rzecz, nie dość, że nie maleje, to jeszcze rośnie. Podczas posiłków, którym w tamtym czasie towarzyszyła krępująca cisza, chichotałem czasami do siebie i stwierdzałem: to niedorzeczne, diablo niedorzeczne! Aż pewnego razu przy stole żona nakryła moją rękę swoją dłonią i powiedziała z życzliwym uśmiechem:

– Sądzę, że już najwyższy czas, abyśmy o tym zapomnieli…

Umówiłem wizytę u doktora Kenta. Doktor Kent był wzorowym okazem zdrowia i urody – z wyrzeźbionym torsem, bujnymi włosami i śnieżnobiałymi zębami. Podobnie jak u wszystkich lekarzy, jego uśmiech powitalny wyglądał jak zapowiedź klęski. Zsunąłem kołnierz swetra, aby umożliwić mu ogląd sytuacji. Kątem oka dostrzegłem, jak wzdrygnął się zaskoczony.

– Patrzcie, patrzcie! – powiedział.

Dźgnął moją szyję metalowym prętem i cmoknął z dezaprobatą.

– Proszę wrócić we wtorek – rzekł. – Muszę to przeanalizować.

W drodze powrotnej wstąpiłem do księgarni. Na półce z popularną literaturą medyczną znalazłem pozycję zatytułowaną Deformacje twarzy i szyi. Czując się nieco zakłopotany swoim nabytkiem, zdjąłem z półek na chybił trafił dwa inne tytuły (Odkrywanie Ostatecznego rozwiązania Hitlera i Holocaust na koloryzowanych fotografiach) dla odciągnięcia uwagi. Mimo to, stając przed młodym człowiekiem za kontuarem, zacząłem czuć się nieswojo.

– Ja sam nie mam żadnych deformacji twarzy – rzuciłem nonszalancko – ani szyi.

Chrząknął i skinął głową.

– Wyobrażam sobie jednak, że to musi być coś okropnego – ciągnąłem niepotrzebnie – i lepiej być przygotowanym, zanim zło podkradnie się, aby dopaść cię całkiem bezbronnego. Obdarzył mnie jednym z tych rozlazłych spojrzeń tak charakterystycznych dla dzisiejszej młodzieży, szczególnie wtedy, kiedy próbujesz przekazać im coś ważnego. Kiedy doszedłem do domu, wepchnąłem książkę medyczną pod marynarkę i przekroczyłem próg, trzymając pozostałe dwie pod pachą. Żona przywitała mnie pocałunkiem, po czym wzięła ode mnie książki, aby sprawdzić, o czym traktują. Przyjrzała się okładkom – żołnierzom, maszerującym gęsiego na tle unoszącej się swastyki na pierwszej, oraz stercie wychudzonych zwłok na drugiej z nich – po czym uniosła wzrok i spojrzała na mnie pytająco. Żona poszła do kuchni zająć się przygotowaniem kolacji, ja zaś zamknąłem się w sypialni, zasłoniłem żaluzje i zacząłem kartkować Deformacje twarzy i szyi. Nie mogłem nadziwić się zgromadzonym tam okropieństwom, które przekraczały ludzkie wyobrażenie. Twarze ludzi przemienione w spływający z kości wrzący wosk; opuchlizny, tajemnicze wklęsłości, stwardniałe guzy; jakiś nieszczęśnik z pokerową twarzą demonstrował plamiste wykwity, którymi zbryzgane były jego czoło, szyja i część tułowia; gdzie indziej fotografia przedstawiała przypadłość, w której prawa część twarzy dwukrotnie przerosła lewą; był tam w końcu zilustrowany casus zwany „bułgarską szyją”, który cechował się tym, że żyły szyjne puchły i przebarwiały się, przypominając powrozy; dalej następowała wymiotliwość gardła, epilepsja twarzy, usychające węzły chłonne; kartka za kartką upstrzone chroniczną wysypką… Usłyszałem stuk otwieranych drzwi i pospiesznie wsunąłem książkę pod pośladki, jednocześnie otwierając na chybił trafił Holocaust na koloryzowanych fotografiach i przybierając pozę, która miała sugerować, że leniwie wpatruję się w zdjęcie przedstawiające trzech wisielców. Żona chciała dowiedzieć się, czy do obiadu wolałbym kalafiora czy marchewkę. Widząc jej minę, domyśliłem się, że spodziewała się jakichś działań konspiracyjnych w sypialni. Zostawiła mnie jednak w spokoju i powróciłem do lektury. Nie mogłem odnaleźć nic na temat mojego guza. Kiedy siedzieliśmy przy obiedzie, w samym środku jednego z naszych długich okresów milczenia, moja żona powiedziała nagle:
– Wolałabym, żebyś przestał nosić golfy. O wiele gorzej tego nie widzieć, a jednak wiedzieć, że na pewno tam jest.

 

 

Do czytelnika

 

Nikt w Polsce nie zadaje sobie trudu, by pytać, czy Bóg istnieje – każda kultura ma swoje własne, bezwzględne przeświadczenia i milcząco akceptowane odpowiedzi – spróbujcie jednak zapytać Polaka – obojętne, kobietę, mężczyznę lub dziecko – o istnienie diabła, a zawsze otrzymacie tę samą odpowiedź: solenne, przytakujące skinienie głowy. Tam bowiem, w kraju, gdzie nawet wiosenne słońce ma w sobie coś grobowego, gdzie w każdej sielskiej sadzawce zaklęte są obrazy topielców spoczywających pod jej powierzchnią, gdzie każda ciemna chmura zwiastuje klęskę, każdy kruk zabójstwo, a każdy kominiarz zdradę – otóż w tym kraju każdy widział dowody działania diabła i był świadkiem ich następstw. Przeciętny czytelnik z Londynu lub Nowego Jorku uzna to wszystko za gminne przesądy bądź też potraktuje jako osobliwość. Samo pojęcie czegoś osobliwego może z powodzeniem występować we Francji, w Polsce jednak jest ono bez znaczenia. W Polsce na sto sposobów można powiedzieć „poczekajmy cierpliwie, aż to się skończy”, przy czym istnieje tylko jedno, zapożyczone oczywiście z angielskiego, określenie happy endu. A i to przeważnie wypowiadane jest z szyderczym uśmiechem. Jeśli nawet istnieje w Polsce optymizm, to jeździ on na czarnym koniu. Chociaż mam fatalne przekonanie, że pomimo dwóch lat poświęconych temu przekładowi, jest on bez znaczenia i całkowicie niepożądany przez angielskich czytelników, chociaż wiem, że moje przedsięwzięcie jest czymś idealistycznym w najczystszym sensie tego słowa, a więc pozbawionym wszelkich prawdopodobnych następstw rzeczywistych, niczym widmowy kamyk zapadający się w mrocznych wodach Wspólnoty Narodów Brytyjskich nawet bez zaburzenia ich powierzchni, to pocieszam się jednak myślą, że nie jest to pierwszy z takich kamyków, że wśród ludzi podobnych do mnie istnieje nie dająca się obronić, dziwna tradycja tłumaczenia książek przeczytanych ledwie przez garstkę bez względu na korzyści kolejnych, domniemanych czytelników oraz że gdzieś pośród ukrytych mechanizmów poruszających światem rzeczywiście mogą istnieć widma, które wprawiają je w ruch. Kiedy dziesięć lat temu po raz pierwszy przybyłem do Polski, moim wyłącznym celem były obserwacje antropologiczne. Interesowało mnie, jak ludzie radzą sobie z przynależnością do narodu kompletnie pozbawionego znaczenia. Ciekawił mnie ten, jak go wówczas postrzegałem, stan historycznej i kulturowej nieważkości. Z biegiem czasu równowaga sił uległa zmianie; początkowo niedostrzegalnie, potem jednak z przełomową i nieodpartą energią. Świat polski stał się dla mnie środowiskiem naturalnym, do świata angielskiego podchodziłem zaś z nieokreśloną ciekawością antropologiczną, w końcu zaś znajdując wiele jego zwyczajów prostackimi. Jednak, podobnie jak wcześniej, ten „naturalny”, polski świat z jego starymi, kramarzącymi się kobietami w chustkach, jego błotnistymi polami, po których błąkają się bezpańskie psy, jego głęboko zakorzenionym przekonaniem, że nic dobrego nie wyjdzie nigdy z owego skrawka ziemi na tej zafajdanej kuli – ten świat ciągle obrzydzał mnie i odrzucał. Niemniej zrozumiałem, że nie potrafię opuścić tego miejsca; nie teraz, nie z całym tym ciężarem, który zgromadził się na moich barkach. Po wszystkich moich absurdalnych wysiłkach, żeby odnaleźć jakieś znaczenie pośród niczego i dla nikogo, na dobre zaplątałem się w ten mój tak zwany idealizm i wszelkie próby powrotu do rzeczywistości byłyby, że tak to ujmę, kompletnie czcze. Dlatego, na litość Boską, proszę nie czytajcie tej książki jako fikcję. Możecie potraktować ją jako świadectwo posiadania trwałego i mocnego poczucia istnienia sił poza granicami ludzkiego pojmowania lub nawet – z moją mniejszą aprobatą – jako owoc trwającej dziesięć lat obsesji pewnego pomylonego Anglika, przetłumaczony i zgodnie z przewidywaniami opublikowany dla jakiegoś niemożliwego do wyobrażenia czytelnika. Bez względu jednak na wszystko, nie bierzcie mylnie tej książki za wieczorną lekturę przy kominku – drobiażdżek do przekartkowania i odłożenia, kiedy powieki stają się ciężkie. Rozpocząłem tę pracę w dobrej wierze i z pełnym przekonaniem. W zamian proszę Was tylko o to samo.

Vernon Duckworth, Lublin 1948

• • •

Soren Gauger – jeden z najwybitniejszych tłumaczy literatury polskiej na język angielski (znakomicie komentowane przekłady Jasieńskiego, Ficowskiego, Jagielskiego); pisarz, eseista. Kanadyjczyk mieszkający od piętnastu lat w Polsce, w Krakowie. Studiował w Simon Fraser University w Vancouver w Kanadzie i na UJ. Publikował w pismach w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Europie. Opublikował dwa zbiory opowiadań po angielsku Hymns to Millionaires  (2004) i Quatre Regards sur l’Enfant Jesus (2004), dobrze przyjęte przez międzynarodową krytykę. Od kilku lat pisze także po polsku, opowiadania publikował m.in. w „Ricie Baum” i „Ha!arcie”. Powieść Nie to/Nie tamto będzie jego debiutem po polsku.

• • •

Kontakt w sprawie egzemplarzy recenzenckich: ewelina.sasin@ha.art.pl

• • •

Więcej o książce Nie to/Nie tamto Sorena Gaugera w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Nie to/Nie tamto w naszej księgarni internetowej

• • •

   

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information