Gombrowicz spotyka Hitlera w Argentynie

Konrad Janczura

To był ten jeden jedyny poniedziałek, poniedziałek bez „ja”. Zamiast „ja” był „on”. „On” z całą swoją ciężką artylerią form, którymi zgniótł tę drugorzędność, jakiej nikt nie może się oprzeć – człowieczeństwo. „On” – z marszowym krokiem, tak bardzo metalicznym, a jednocześnie ludzkim. O takim właśnie wybryku człowieczeństwa nie śnił żaden myśliciel, bo żaden myśliciel nie mógł go wymyślić. To nie człowiek – to możliwość człowieka. A jednocześnie maksimum siły, które zmieścić może mizerny, wodnisty, ludzki odwłok. On.

Ale Jego już nie było. Wydawało się, że przegrał największą z wojen, którą sam wywołał. Lecz czy może przegrać ktoś, kto wywołał Największą z Wojen? Samo to, że ten teatr nieludzkości odbył się za jego brutalnym dotknięciem – to przecież triumf! I czy porażka, którą poniósł, jest wystarczająca wobec gwałtu, którego się dopuścił? On, on, on. Nikt inny. Pokazał światu, co potrafi człowiek, a ludzkości jedną tylko ścieżkę – tę prosto donikąd. On. Nie raz już powtarzałem, że najpewniej po śmierci czeka nas coś jeszcze gorszego od życia. I to prawdopodobnie wyszło z Niego. On, on, on. Jak mógłbym choć chwilę o Nim nie myśleć?

Najpewniej zabawiałbym się tą jego wielkością bez końca, gdyby nie fakt, że gdzieś tam na mnie czekał. Od tygodnia pisał telegramy, że czeka. I wiedział, wiedział wiele. Chwytał mnie sztuczkami, zapisując zdanie: „Jutro, tysiąc, demoniczność, Ukraina”. A ja wiedziałem, że tak tylko z Schulzem. Potem pisał: „Zofia, dziwka, alter, czekam”. I ja znowu wiedziałem, że tak tylko z Schulzem. I cieszyłbym się, cieszył się wniebogłosy! Gdyby nie to, że podpisywał się Hitler. I jako że tak się podpisywał, to ja myślałem o Schulza podobieństwach z Hitlerem. I myśleć nie chciałem. Ale w końcu odpisałem. Poszedłem. A nie wiedziałem, czy mogę iść, czy mogę zapisać, gdzie poszedłem, bo czasy były nie z tej ziemi, a wojna wciąż kotłowała się w głowach wszystkich. I nie wiedziałem, gdzie szedłem, ale wyczuwałem go z daleka. Jego. Nie Schulza. Zło najgorsze.

Czekał na mnie w kawiarni w Nigdzie i o Żadnej Porze. Nie byłem upoważniony, by terminarz i miejsce tego spotkania ujawniać, lecz mogłem je chociaż opisać. A w zasadzie miałem nakazane je opisać. Bo dlaczegoż by, w przeciwnym wypadku, On chciał mnie – podludzkiego karła – do swojej diabelskiej kuźni zapraszać? I czy mógł w jakikolwiek inny sposób do kogokolwiek mówić, jak nie w trybie rozkazującym? On, on, on. Ukazać się miała człowiekowi pierwsza przyczyna, a ukazała się pierwsza władza. On.

– Słyszałem więcej o panu, niż się to panu wydaje, panie Gombrowicz – wyszeptał On, kiedy dosiadłem się do niego w kawiarni, tej, w której miałem się dosiadać, tej, w której mogłem się dosiąść. – Pan, zdaje się, nie pije, prawda?
– Nie piję w taki sam sposób, w jaki pan nie je mięsa, panie... jak obecnie brzmi pana godność? – usiadłem z uczuciem lekkiego napięcia, które jednak stopniowo zanikało, bo z każdą chwilą On pochłaniał moje istnienie. Czułem to. Nieprawdopodobne! Skąd On się wziął? On.
– Ach, zapomniałem się, choćby formalnie, przedstawić. Zarstern, bardzo mi miło. Byłem pewien, że pan nie pije, bo dla pana naturalne jest tylko myślenie. I pisanie o pańskim myśleniu.
– Doprawdy? A skąd miałby pan to wiedzieć? Nie przypominam sobie sukcesów mojej literatury na rynku niemieckim.
– Słyszałem o panu. Sporo słyszałem o panu…
– Cóż pan takiego słyszał? I gdzie? – nie potrafię wyobrazić sobie ani gestykulacji, ani mimiki, którą ja, w tej Jego komedii, miałem przybierać.
– Bruno Schulz mi o panu opowiadał.

On! Postanowił wbić mi ten pruski bagnet od razu, zanim jeszcze rękę swoją żołnierską wyciągnął ku mnie. Jakże się z tym Schulzem komunikował? Najdroższym mym Schulzem, przyjacielem z Polski… Tej Polski jeszcze niezniszczonej, z którą Schulz miał umrzeć? No jak? A niechby cię, Ty, zły…

– Schulz to mój ulubieniec, podobnie jak i pański, zdaje się. On właśnie polecił mi odwiedzić pana w Argentynie.

Patrzyłem na Niego. Przy pierwszym wrażeniu zdawał się Nikim, a ja tym jego Niczym zostałem zwabiony do stolika jak dziecko. Miał On na sobie prochowiec najzwyczajniejszy i kapelusz, jaki każdy Nikt nosi do prochowca. Był Argentyńczykiem. Przystrzyżonym równo, krótko, średnio. Bez głupawego wąsa, przed którym drżało pół Europy. Ale jak przedtem odgrywał Siebie, tak teraz grał Nikogo. I tym samym głosem mnie opętać potrafił.

– Tak, proszę Pana, Schulz żyje. Albo żył. Właściwie nie wiem, co się z nim stało, ale nie umarł wtedy, kiedy miał umrzeć. To ja decydowałem, kiedy Żyd ma umrzeć, kiedy żyć, a kiedy udawać, że umiera.

I wtedy poczułem się z Nim raźniej. Bo wyglądał jak On, kiedy tak mówił. Wyglądał, jakby przekonywał mnie o swoich pokojowych zamierzeniach względem całej Europy. Ten wilk w owczej skórze, ta gnida. A Schulz żył, jakże to? Jakże miałbym Mu uwierzyć?

On nie mógł mnie zgnieść. Jakkolwiek rozmiłowany byłem w swojej małości, wszetecznie i byle gdzie demonstrowanej, walki z Nim przegrać nie mogłem. Przynajmniej rozmawiać z Nim trzeba było.

– Proszę opowiedzieć mi o tej pańskiej niedorzeczności – rzuciłem z udawaną pewnością siebie, a tymczasem... zdarzyła się rzecz nadzwyczajna. Przyszedł kelner! Kelner! Kiedy tu śmierć udaje życie (albo życie śmierć).
– Ależ naturalnie. Wpierw niech pan powie jednak, czego się pan napije.
– Lampkę burgunda bym prosił.
– To jednak pan pije.
– A pan jednak żyje. I Schulz.
– Dowcip się pana trzyma, bardzo się cieszę.

Być odpowiedzialnym za jedno życie – błahostka. Ale za miliony? To już żart przedni – pomyślałem, zastanawiając się w tej samej chwili, jakim sposobem to mi przyszło do głowy.

– Schulza woziłem jako swoją prywatną kurwę. Mam nadzieję, że sformułowanie to panu nie urąga. W żaden inny sposób nie potrafiłbym naszej relacji z Schulzem opisać – powiedział On, w swoim dziwacznie lekkim przykucu i zgarbieniu, które oblegało krzesło tej klitki w południowej Ameryce.
– A dlaczego ze wszystkich kurew świata to akurat mój drogi Schulz się tak panu spodobał? – zapytałem z resztką opanowania, jaką jeszcze miałem.
– Jeden na tym świecie istniał drugi taki miłośnik bólu i brutalności jak ja, proszę pana. To był właśnie Schulz.

I ja miałem to samo przeczucie, i on to wiedział. Albo On przygotował mi doskonały, smakowity blef, by tu, w tej marnej latynoskiej klitce podać mi go do lampki Burgunda, albo ja już nie w sobie, lecz w Nim Samym byłem. I w Schulzu. I czy On, czy nie-On, czy blefował, czy nie – było to dla mnie nieważne. Bo chciałem być w tej historii, tej, którą On tutaj dla mnie w sobie układał.

– Czy jest jakiś dowód, który chciałby pan mi przedstawić?
– A czy nie wystarczającym dowodem jest to, że się spotkaliśmy, panie Gombrowicz?
– To oczywiste. Więc może zamiast dowodu spytam pana o powód?
– Pan podobno jest bardzo ciekawy. Życie to ponoć dla pana samo utrapienie, a jednak nic to dla pana nie znaczy – i wtedy powoli zaczął się denuncjować. Z twarzy pomarszczonego starca wyłaził dziecięcy uśmiech, a z oczu – obłąkańcza pustka. Lecz to wszystko do siebie pasowało: starzec – dziecko – wariat. Siedziało w nim, jak gdyby nigdy nic. W tym pijącym kawę mordercy. W tym właścicielu śmierci dziesięciu milionów ludzi. Bo dziesięć milionów miał na koncie, przedsiębiorca. Ale nie chciał się obnosić z bogactwem, jak każdy, kto tego bogactwa posmakował. Wziął kolejny łyk kawy.
– Jeśli ja rzekomo jestem ciekawy, to jaki jest pan? Pan, gdyby ogłosić tutaj przybyłym, kim jest, wzbudziłby o wiele większą ciekawość niż ja.
– Zapewne. Lecz nikt nie uwierzyłby panu.
– Dlaczegóż by nie?
– Bo to nie jest możliwe, abym uszedł z życiem. Nie jest możliwe w sensie trwania ludzkości.
– Racja. Sprawiedliwością bym tego nie nazwał…
– No więc właśnie. Ta sama sprawiedliwość nie potrafiła jednak dosięgnąć Schulza. Czy pan wie, panie Gombrowicz, jak wielu swoich rodaków Schulz zadenuncjował w Warszawie? Och, nie tylko w Warszawie… Cała żydowska Polska z dziką rozkoszą pławiła się w osobistych donosach Schulza, które w takiej ekstazie wystukiwał na maszynie.
– Bruno? Jakżeby to...
– Kochał brutalność esesmanów, kochał tę moc, dzięki której zabijał w sekundę, paroma uderzeniami w maszynę do pisania.
– Ekhm… proszę wybaczyć…
– Doskonale wiem, co mam panu wybaczyć – tu się zatrzymał, łyknął kawy i znowu objawił się jako dziecko na tej gębie swojej paskudnej. – Mam panu wybaczyć to, że pan mi nie wierzy. Ale ja chyba też jestem dla pana żartem – takim, jakim Schulz był dla mnie.
– A jakim to żartem był dla pana Schulz, panie... panie...
– Panie Hitler.
– Panie Hitler.
– Jakże to pan ten żart obwoził po swoim imperium?

Nie jestem pewien, ale chyba drżałem. W mojej świadomości powinna zakiełkować kpina, bo przecież z nikim innym nie obcowałem, jak z kiepską malarzyną, która to znalazła się w odpowiednim miejscu i czasie, u szczytowego momentu ludzkości. Lecz czy i ja tej malarzynie miałem ulec? Czy i mnie miała zaprząc do swego barbarzyńskiego marszu, który tak srogo podeptał Schulza?

– Schulz, proszę pana, nie posiadał się ze szczęścia w moim towarzystwie, bo nikt go tak jak ja nie dręczył, i nikt nie dawał takiej możliwości dręczenia.
– Czyli że co, śmierć jego śmiał pan sfabrykować?
– Śmierć jego, jak i wielu innych żydów, ale tę jego sfabrykowałem na własny użytek, bo chciałem to parszywe stworzenie mieć u siebie, chciałem bawić się nim wedle własnych – i jego – fanaberii. Czy wie pan, jak on bardzo kochał nie posiadać woli ani czegokolwiek, co ludzkie?
– No cóż, w osobie Brunona zawsze dostrzegałem introwertyzm…
– A widzi pan. A czy wie pan, ile zamiłowania do podłości kryła w sobie ta postać nieśmiałego pisarzyny z Drohobycza? Był ucieleśnieniem wszystkiego, co wymyśliłem o Żydach. I doprawdy przekonało mnie to, że mój sen może się urzeczywistnić…
– Dosyć! Pan jest bezczelny! – sam już straciłem rachubę, jak byłem zwodzony, kontrolowany, pomiatany...
– Czy wie pan, że Schulz fundował sobie prywatne wycieczki do obozów, gdzie starannie zamaskowany uczestniczył w najgorszych katorgach i eksperymentach, które nawet esesmanom nie mieściły się czasem w głowie?
– Ależ dlaczego?
– Dlatego, że to on wymyślił przede mną, by z ludzkiej skóry robić użytek większy niż ona sama. Mięso ludzkie, jego wygląd, zapach, a także siła, z jaką to wszystko mógł sobie urabiać. Jak bardzo to kochał…
– Dosyć! Co pan zrobił z moim Schulzem?
– A wie pan, on nawet nie chciał mnie opuszczać…
– Gdzie on teraz jest?
– Ponoć wspominał Goebbelsowi coś o Nowym Jorku, ale nie sądzę, by miał zamiar się do pana odezwać. Nie zapomniał jednak o panu, to pewne. I to chciałem właśnie panu przekazać.

Nie wiedziałem już sam, czy śnię, czy też nie. Nawet po pewnym czasie niełatwo było mi to wszystko zapisać w moim Dzienniku. Czułem, że truchleje mój styl, mój pisarski figiel! Bo niedorzeczności było w tym więcej, niż świat mógłby sobie zaplanować. Tego ukryć się nie da.

Myślałem w każdej sekundzie, jakby tę malarzynę schwycić w garść. A On się wymykał. On wiedział, że każdy chciałby mieć Go w klatce i nie wypuszczać. I potrafił – na tej swojej pomarszczonej, opanowanej doskonale twarzy – potrafił pokazać kompletne Nic. Nic! Tak jakby tej twarzy Niczego nauczył się jakoś.

– Proszę jednak go nie poszukiwać, panie Gombrowicz, to kompletnie pozbawione sensu. Rozczarowałby się pan tylko widząc tego człowieka. Niech pan lepiej powie coś o sobie, jestem pana bardzo ciekaw – tak się przede mną buńczuczył. I ja byłem jego ciekaw, i nieciekaw. A właściwie zupełnie nieciekaw, po tej dawce rewelacyj, jakie mi przyniósł. Tylko Schulz, Schulz.
– Czy moglibyśmy się już rozstać, szanowny panie?
– Dobrze, rozumiem. Pewnie nie będzie chciał pan utrzymywać dalszej relacji? – wstał i wtedy dostrzegłem, jaki był mały.
– Dlaczego to właśnie mnie taki zaszczyt spotkał, by z Hitlerem rozmawiać? Z Hitlerem, który na dodatek nie żyje? – ja wstałem także.
– Widzi pan… Urodziliśmy się w tym samym świecie. I obaj ten świat burzyliśmy. Pan też ma krew na rękach, dobrze pan wie – wyciągnął do mnie prawą dłoń, która momentami się trzęsła, a momentami nie.
– Tu oses exagérer – i ja wyciągnąłem dłoń, lecz z udawanym spokojem.

I tak odczułem dotyk zła. Kiedy odprowadziłem Hitlera do czarnego mercedesa, który cały ten czas oczekiwał go gdzieś w Buenos Aires, gdzie i my byliśmy, szedłem jeszcze przez chwilę w kierunku, w którym odjechał. I szedłem, i szedłem – za swoją ostatnią, ale jakże paskudną wieścią o Schulzu.

• • •

Konrad Janczura – krytyk, prozaik, czasami dziennikarz, copywriter, a także webmaster, seowiec i programista. Projektariusz do reszty. Oprócz Ha!artu, współpracował z Popmoderną, Gazeta.pl i kilkoma mniej lub bardziej wdzięcznymi mediami. Prowadzi blog Janczura prywatnie: http://ikonradlove.tumblr.com

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information