Polska - kraj, którego nie ma

Ewa Maria Slaska

Fot. Ellen RöhnerDwanaście tomów pamiętników – czarno oprawione książki w czarnej kasecie przypominają Czarny Kamień z Kaaby. Autorem pamiętników jest niejaki Roberto Manetti, zmarły przed 10 laty mieszkaniec Zurychu. Książka ukazuje się w wydawnictwie Ammann Verlag, stając się bestsellerem na rynku wydawniczym, mimo że do tanich nie należy. Wywołuje coś w rodzaju kultu, okazuje się, że ludzie czytają ją w specjalny, namaszczony sposób, na przykład wyjeżdżając na miesiąc na urlop do jakiejś samotni. Jednak dociekliwy narrator, Paul Meier, który wciąż jeszcze książki nie przeczytał, orientuje się, że czytelnicy tajemniczych pamiętników znikają. W tym momencie rozpoczyna się akcja powieści Czytając Manettiego. Meier zaczyna poszukiwania, próbując rozwikłać kryjącą się za zniknięciami tajemnicę książki. Niebawem dochodzi do wniosku, że poszukiwani żyją, a ktoś pomaga im znikać; oni zaś robią to dobrowolnie. W pewnym momencie narrator sam chciałby zostać „zniknięty”, ale wie, że właściwie nie może, bo jest detektywem. Znikają bowiem tylko ci, którzy spełnili kilka warunków: mają tę książkę na własność; przeczytali ją całą po raz pierwszy w szczególny, pełen oddania sposób; przeczytali ją po raz drugi; odkryli w 11 tomie ukrytą wskazówkę – jest tam data (jedyna dokładna data w całej książce), która tak naprawdę jest również numerem telefonu w Zurychu; następnie zadzwonili pod ten numer i wreszcie wyrazili chęć poznania tajemnicy dobrego życia.

Historia czytania Manettiego i odkrywania tajemnicy wydania jego pamiętników to pierwsza i najważniejsza część książki. W drugiej części zagadka się wyjaśnia. Manetti, zamożny przemysłowiec i handlarz kawy, wcale nie umarł, tylko upozorował swoją śmierć, nie napisał też książki, ale zlecił jej napisanie, oraz ustalił okoliczności jej wydania oraz znikania czytelników. Sam przeniósł się na stałe do Brazylii, gdzie już wiele lat wcześniej rozpoczął w małym miasteczku tworzenie samowystarczalnego systemu ekonomiczno-społecznego, opartego na zasadach równości, ekologii i zrównoważonego rozwoju. Ta idea, pozwalająca uwolnić się od kontaktów ze światem wielkich konsorcjów przemysłowych i kapitalizmu – rodzaj kibucu czy komuny – działa jednak dopóty, dopóki jej realizacja nie przekroczy określonej wielkości, gdyż wówczas powróci, siłą rzeczy, do kapitalistycznego obiegu. Porwani czytelnicy nie mają jednak stać się częścią tej samowystarczalnej komuny, bo po prostu – nie ma w niej dla nich miejsca. Zostali oni tylko zaproszeni na wycieczkę „społecznoznawczą”, by potem mogli wrócić jak gdyby nigdy nic do normalnego życia lub też, w oparciu o program know how zagwarantowany przez Manettiego, zacząć tworzyć własne kibuco-komuny. Jedna taka społeczność już istnieje – na luksusowym placu des Vosges w Paryżu. Manetti wpisuje się więc w znany model kulturowy: bogacz działający z ukrycia, który – w zależności od zamysłu filmu, powieści czy gry komputerowej – chce zniszczyć świat lub go uratować. Jego idee są teoretycznie proste w realizacji, sprawiedliwe społecznie, nie niszczą środowiska i spełniają idealistyczne marzenia o dobrym życiu.

Najważniejszą jednak częścią powieści Czytając Manettiego nie jest ani poszukiwanie tajemnicy, ani jej wytłumaczenie, lecz podsuwane w streszczeniach fragmenty pseudopamiętników Manettiego. P.M. opisuje świat, w którym znikają dawne idee społeczne i rodzą się nowe. Książka jest zapisem stanu umysłu Europejczyków od połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku do drugiej dekady XXI wieku. I tu się zaczyna problem, bo autor (zresztą wszyscy trzej, bo i p.m., i narrator, i wyimaginowany Manetti) nawet jeśli myśli, że opisuje Europejczyków, zajmuje się właściwie tylko Szwajcarami.

Książka jest absolutnie helwetocentryczna i, z punktu widzenia Polaka czy w ogóle mieszkańca świata (poza najedzoną do przesytu Szwajcarią), świetnie oddaje egoizm, europocentryzm oraz samowystarczalność bogatej Europy, która nie potrzebuje nikogo i niczego. Jest to szczegółowy zapis idei społecznych i politycznych, narastania świadomości ekologicznej i odpowiedzialności za świat, bardzo interesujący i… całkowicie oderwany od rzeczywistości.

Zainteresowany społecznie Szwajcar szczegółowo, niemal rok po roku opisując zmiany zachodzące w Europie w ostatnim półwieczu, nie zauważa w ogóle całej serii zdarzeń, wokół których nie przeszedłby obojętnie zainteresowany społecznie Polak. Nasz świat bowiem opiera się na linijce z szeregiem lat – 1956, 1968, 1970, 1976, 1980–81, 1989, 2004 – których u Widmera w ogóle nie ma. Pisząc historię „naszej” Europy, uznalibyśmy, że musi ona obejmować Solidarność, stan wojenny, Okrągły Stół i pierwsze wolne wybory.

Gdy kiedyś, nawet nie tak dawno, kończyłam czytać Manettiego, moja opinia o tej książce opierała się w zasadzie na powyższych obserwacjach. Uznałam, że to ciekawa i, jak wszystkie optymistyczne utopie, przyjemna lektura, którą zakwalifikowałam gdzieś nieco (ale i tak niewiele) powyżej proroctw z Celestyny i Paula Coelha.

Przejrzeliśmy po kolei tom po tomie. Rok 1975 zaczął się w tonacji dur i moll. Wietkong zwycięża wojnę w Wietnamie, kończy się grecka dyktatura pułkowników, umiera Franco, ale w Chile u władzy nadal Pinochet. Nixon przepędzony, zaczyna się epoka Cartera, protesty przeciwko energii atomowej – lata z ołowiu. Od roku 1975 przestaje obowiązywać zasada, że wzrost produkcji oznacza podwyżkę pensji. Zbliża się koniec keynesistowskiej umowy społecznej. W drugim tomie nadciąga angielska bieda i ma miejsce katastrofa w Harrisburgu, Iran i zakładnicy, Carter przeżywa załamanie podczas biegu w Maryland. W Zurychu zaczynają się protesty studenckie zwane Beweging, czyli Ruch1 (dokąd?), powstaje dom kultury w Czerwonej Fabryce; pierwsze squaty. Wydanie Marsa Fritza Zorna. W tomie 3 Thatcher i Reagan wygrywają wybory, pojawiają się redukcje zakładów i masowe zwolnienia; gospodarka wpada w bagno. Tom 4, a może dopiero 5, to wielka wyprzedaż – tanieje ropa naftowa, wartości rosną, Japonia kwitnie, pojawia się Gorbaczow, głasnost i pieriestrojka, początek końca ZSRR. We Francji wygrywa wybory Mitterrand, co nieco narusza powszechne rządy konserwatywnego neoliberalizmu. Co jeszcze zdarzyło się w latach osiemdziesiątych? Zamykanie fabryk, małe smoki i tygrysy na dalekim Wschodzie, sowiecka wojna w Afganistanie, Amerykanie uzbrajają Talibów, Sloterdijk, Baudrillard, Virilio. Postmodernizm i poprawność polityczna. Rąbnięta teoria krzywej Laffera dowodząca, że mniejsze podatki zwiększają dochód państw. Tomy 5, 6 i 7 zajmują się końcem lat osiemdziesiątych i początkiem lat dziewięćdziesiątych. Kolejny kryzys, krach na giełdzie w roku 1987, w Szwajcarii po raz pierwszy pojawia się bezrobocie, pustynie poprzemysłowe, Czarnobyl, umieranie lasów, rozpędzenie ruchu squatterów, załamanie „realnie istniejącego socjalizmu”, pierwsza wojna w Iraku. Tomy 8 i 9 to lata dziewięćdziesiąte: Clinton i jego intrygi, permanentny kryzys, komputer i Internet, globalizacja, wojna w Jugosławii, nomenklatura przekształca się w nową oligarchię, telefony komórkowe. Załamanie koniunktury w Japonii. Tomy 10 i 11 zajmują się połową lat dziewięćdziesiątych. Bombardowanie Belgradu, boom w USA. Jelcyn przejmuje władzę. Wojna w Czeczenii. Tom 11, rok 1996.

 

Helwecja – kraj w środku pokurczonej Europy2

 

Lektura Manettiego nieuchronnie każe mi sięgnąć po inną książkę ze Szwajcarii, czytaną przeze mnie dawno, ale dobrze zapamiętaną, dlatego, że według mnie obie są utworami helwetocentrycznymi: cykl esejów szwajcarskiego pisarza o jego pobycie w Polsce w roku 1989.

Reto Hänny, Am Boden des Kopfes / Na podłodze głowy.

Teoretycznie jest to opis podróży znanego szwajcarskiego pisarza po Polsce, jednak tematem najważniejszym jest tu Szwajcaria.

Tytuł jest cytatem z wiersza Herberta o Panu Cogito. Zaznaczone na szaro wersy są jednym z trzech mott tej książki.

 

Codzienność duszy3Rano myszy biegają
po głowie
na podłodze głowy
strzępy rozmów
odpadki poematu
wchodzi
pokojowa muza
w niebieskim fartuchu
zamiata

do mego pana
to przychodzą lepsi goście
taki dajmy na to Heraklit z Efezu
albo prorok Izajasz

dziś nikt nie dzwoni

pan chodzi zdenerwowany
mówi do siebie
drze niewinne papiery
wieczorem wychodzi w niewiadomym kierunku

muza odpina niebieski fartuch
opiera łokcie na parapecie
wyciąga szyję
czeka
na swego żandarma
z rudymi wąsami

 

W mojej opinii o helwetocentryczności tej publikacji nie byłam zresztą odosobniona. Dorota Sosnowska, germanistka z Uniwersytetu Szczecińskiego, pisze: „mimo bardzo obszernych opisów polskiej rzeczywistości […] kluczowe są jednak tematy helweckie, gdyż pisarz […] analizuje tu własne doświadczenia i swój stosunek do kraju ojczystego, dokonując równocześnie gruntownego demontażu helweckiej idylli i ukazując Szwajcarię jako kraj przesiąknięty licznymi skandalami i naznaczony krwawo tłumionymi rozruchami”4. Zresztą i sam autor, świadomy swej pisarskiej tendencji, pisze, że optykę zakłóca mu skleroza szwajcarska (Helvetosklerose).Dokładnie tak jak w tytule tego rozdziału: w środku świata widzianego przez Szwajcarów znajduje się Helwecja, a naokoło rozpościera się jakiś szczątkowy kontynent, niewiele lepiej znany niż zatopiona Gondwana.

Obaj pisarze są tu sobie bliscy, ale Hänny ma przynajmniej świadomość swojego helwetocentryzmu, natomiast Widmer nawet nie wie, co by to miało być. Hänny rozprawia się ze „swoją” Szwajcarią, Widmer pisze o Europie tak, jakby była Szwajcarią. Dla Jarry’ego Polska istniała jako przykład negatywny, dla Hänny’ego Polska stała się pretekstem do myślenia o Szwajcarii, zaś Widmer nawet nie zauważa, że Polska istnieje. Z dużą dozą prawdopodobieństwa, nawet przy założeniu, że każdy z nas czyta nieuważnie i coś nam z lektury umyka, twierdzę, że w całej trzystustronicowej pozycji słowo „Polska”, „Polak” czy „polski” nie padają ani razu.

Książkę Widmera czyta się lepiej i łatwiej niż Hänny’ego, ale też Widmer jest apologetą dobrej sprawy i szuka zwolenników, podczas gdy Hänny jest surowym krytykiem i szarpie, kąsa i gryzie każdego, kto się do niego zbliży, siebie samego chyba zresztą najbardziej. Styl Widmera jest lekki i potoczysty, Hänny plącze zdania i czasy, przeskakuje od luźnych skojarzeń do żrących analogii, o których wymowie z kolei my, bezradni odbiorcy jego prozy, pochodzący ze świata poza Szwajcarią, nie mamy najmniejszego pojęcia. Niemieccy krytycy słusznie piszą, że Hänny przekracza granice tego, co czytelnik jest w stanie zrozumieć (Lesbarkeit; readability). Na podłodze głowy narasta głębokie przekonanie, że nie tylko my nie rozumiemy, o co mu chodzi, gdy pisze o Szwajcarii, ale co gorsza jego odbiorcy z DACH-u5 nie zrozumieją niczego o Polsce. Raz czy drugi wyłowią znajome słowo, które zaraz potem utonie w erudycyjno-postmodernistycznej grze skojarzeń, omówień i cytatów bez cudzysłowów. Zdania Hänny’ego obejmują nieraz całe akapity, a, pooddzielane średnikami, strony… Czyta się go trudno, niekiedy w ogóle nie sposób przebrnąć przez tekst, który zmęczony czytelnik wreszcie porzuca, wiedząc, że to oczywiście grzech, bo może to tam właśnie, w tym poharatanym kawałku prozy znajduje się wyjaśnienie, o co właściwie autorowi chodzi.Ale autor nie jest głupi, o nie, ma za sobą niezłe doświadczenia walki z obrzydliwym kapitalizmem o prawa zwykłego człowieka w najbogatszym mieście świata, czyli Zurychu6, i wie takie rzeczy o sobie, o świecie i o nas, których my sami nawet nie wiemy. Kto na przykład słyszał o Janie Kowalewskim, kryptologu, który odkodował tajne rozkazy Budionnego, czym znacznie przyczynił się do zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej w roku 1920? Przyznajmy z ręką na sercu, nie wiemy nic. A on wie. Co gorsza (albo lepsza), w akapit o Cudzie nad Wisłą wcale nie wstawia nazwiska Kowalewskiego, tylko Isaaka Babla i Dsiga Werowa, filmowca. Kowalewskiego trzeba sobie znaleźć, co nawet teraz, w czasach Internetu, zajęło mi dobrych parę kwadransów, a w roku 1990, gdy Hänny to publikował, było jeszcze trudniejsze. I mogło się skończyć fiaskiem.

Pewną pomocą w zrozumieniu ataków Hänny’ego na Zurych może być odwołanie do lektury Wydarzenia Guida Morsellego7. Morselli, Włoch z Triestu, urodzony w roku 1912, prawnik, odebrał sobie życie w roku 1973. Nie jest to jedyny pisarz, który wybrał dobrowolną śmierć, ale być może jedyny, który przez całe życie walczył o to, żeby zostać uznanym za pisarza i skończył ze sobą, zrażony niepowodzeniem pisarskim, gdy tymczasem tuż za rogiem czekały sława i uznanie. Wydarzenie8ukazało się po włosku wkrótce po śmierci autora i stało się sporą sensacją literacką, czego autor niestety nie mógł już zobaczyć.Wydarzenie to opowieść o mieście Chrysopolis, które nagle w przeciągu jednej tajemniczej nocy całkowicie opustoszało, ocalały natomiast zwierzęta i narrator, który chodzi teraz po ulicach, rozmyśla o tym, ile jego złoto sprawiło zła i czy to, co się zdarzyło, było karą, czy wybawieniem. Powieściowe Chrysopolis to oczywiście Zurych, miasto skarbców bankowych, ale też Hänny’ego i Widmera. Obaj działali tu w ruchach lewicowo-anarchistycznych, i obie ich książki są mocno osadzone w tym mieście-symbolu, które jak nierządnica babilońska rządzi światem. Obaj zresztą uciekają z Zurychu. Z licznych wzmianek czuje się, że Morselli jest dla Hänny’ego wzorem, a może przewodnikiem duchowym, pełni taką rolę, jaką dla nas, uciśnionych w komunie, pełnił Herbert i jego Pan Cogito; pokazuje, jak żyć uczciwie.

Pamiętam, że jak byłam w Zurychu, uderzyła mnie przede wszystkim niezbyt paradna zwyczajność tego miasta, nie rzucająca się w oczy skromność słynnej Bahnhofstrasse, najdroższej ulicy na świecie, której mityczne podziemia w okolicy Paradeplatz wypełnione są złotem wszystkich szwajcarskich banków. A tu tymczasem ulica jak ulica, nic nadzwyczajnego. W Paryżu ładniej, w Berlinie weselej… Ani bogato, ani złowrogo, ani nawet symbolicznie.

 

Hänny a sprawa polska

 

Hänny gardzi Szwajcarią, gardzi Europą, pogarda jest mu przyrodzona, trudno się więc dziwić, że mimo iż szanuje polską literaturę, polską opozycję i przejmuje się wojną, a zwłaszcza męczeństwem Żydów, nie potrafi nie gardzić i naszym krajem.

Przyjechał tu jesienią 1989 roku, czyli tuż po wolnych wyborach. Jego opisy polskiej rzeczywistości są celowo przykre, drastyczny opis brzydkiego mężczyzny w nocnym pociągu do Rzeszowa staje się opisem nas wszystkich, więcej nawet, bo również naszej mapy i naszego terytorium. Najwyraźniej na nic nie zasłużyliśmy, my, zwykli Polacy i my, Polska, zwykły kraj. Na naszą niekorzyść zalicza autor wszystko jak leci: fakt, że dla większości ludzi pieniądz jest ważniejszy od ideałów, ale też, że nocą jest ciemno; przenikliwy wiatr jest przenikliwy, a jak jesienią pada deszcz, to jest zimno i mokro. Niechęć staje się powoli monotonna, gdy nagle autor wspina się na szczyty odrazy. Nie tylko ja zapamiętałam z tej lektury rozdział o kolacji u pani docent czy profesor z Uniwersytetu Toruńskiego, bo pamiętają go wszyscy, którzy czytali tę książkę. Gospodynią kolacji jest kobieta piastująca stanowisko uniwersyteckie, chyba germanistka, a współgospodynią – jej matka, również mówiąca po niemiecku, określana przez autora mianem „Alte” – Stara. Kobiety podają obrzydliwe jedzenie, jakieś masy jarzyn, po części w occie, a likier, który proponują po posiłku, ma kolor zaschniętej krwi menstruacyjnej, co się zresztą (świadomie, podświadomie?) komponuje z barwą aksamitnej sukni, w której występuje pani domu. Notabene, mam wrażenie, że autor, jak zresztą wielu mężczyzn, nie odróżnia aksamitu od pola bananowego i że pani profesor miała na sobie sukienkę co najwyżej z weluru.

Opisując tę kolację Hänny wykracza poza i tak już wysoki poziom nienawiści do Polski i Polaków, bo jeszcze bardziej niż samego kraju i jego mieszkańców nie znosi Polek. Jego mizoginizm jest odstręczający, a żywi się wszystkim, chociażby faktem, że pani profesor i jej matka mają małe mieszkanie i dużo książek, co sprawia, że regały sięgają aż po sufit. Podczas lektury człowiek zastanawia się, czym właściwie te dwie kobiety zasłużyły sobie na taki ładunek jadu i nienawiści.

No, wreszcie jesteśmy! Obie się już poważnie martwiły. Z powodu tej uciążliwej drogi, co gorsza, jak widać, znowu nie działa światło na klatkach, i to już od wielu dni, dlatego prośba, by wybaczyć mamie, że nie czeka na gości tu na zewnątrz, wita nas kobieta w ciemnoczerwonej sukni wieczorowej i z latarką, która, bo z daleka rozpoznała auto (zresztą z braku paliwa mało jakie auto tu w ogóle dobrowolnie zajeżdża), zeszła na dół i rozprawia gestykulując, zanim jeszcze kierowca zdążył na dobre zahamować […]. Rozjaśniony tylko jedną nisko zwieszającą się słabą żarówką w alabastrowym obwieszonym żółtozielonymi frędzlami z paciorków abażurze przeładowany jedzeniem stół blokuje przestrzeń […]. A co, młodemu panu nie smakuje? Jak się pan nazywa? Proszę jeść, proszę jeść, czemu pan nic nie je, wcale nie popróbował pan wszystkiego, syczy do mnie Stara, która usadowiła się tuż obok mnie, po lewej, obok profesora, i szturcha mnie, jednocześnie ze śmiechem wypytując o coś córkę, zanim zdołałem choć w połowie opróżnić talerz.
Jeszcze tylko brakuje, myślę, siedząc wciśnięty w nieszczególny kąt, na niskiej, wypłowiałej kanapie, pokrytej sfilcowaną skórą źrebięcą z wbitymi na fest warstwami kłaków białoszarego sierściucha, który po nieudanych próbach wypchnięcia mnie z mojego miejsca, ulokował się pod moimi nogami, od czasu do czasu obwąchując mnie zimnym mokrym nosem, aby, gdy się wreszcie jakoś przed psiskiem obroniłem, namiętnie oblizywać mi dłoń
[…] brakuje tylko, żeby Stara dodała, myślę, jedz, bo inaczej nic z ciebie nie będzie…

Tym bardziej zaskakuje następny rozdział – kilkanaście pięknych, jasno i klarownie napisanych stron o księdzu Jerzym Popiełuszce. Kilkanaście stron ludzkiego współczucia i sympatii, podziwu dla szlachetności, niezgody na bestialstwo katów i bezkarność ich zleceniodawców. Czytelnik oddycha z ulgą, myśli, że oto wreszcie skończyły się odrażające opisy, których brzydota podkreślała niejako dodatkowo odstręczające wnioski na temat Szwajcarii; że te pierwsze strony książki, a i tak jest ich już niemal sto, miały być preludium do lektury, gdzie z szarego błota polskiej codzienności (jasne, wszyscy wiemy, że Polska komunistyczna i świeżo postkomunistyczna była szara i błotnista) wyłoni się nagle jak Wenus z fal morskich jasna i świetlista postać bogini, Solidarność, która powiodła na barykady ludy Europy, i już myślimy, że teraz czas na apoteozę… Zwłaszcza, że pierwsze motto do swej książki Hänny znalazł na jakimś murze w Gdańsku: „Nie damy się”.

Ale nie. Nic z tego. Bo i te piękne strony służą autorowi do pastwienia się nad Szwajcarią, a i Polska zaraz potem jawi się znowu jako paskudny kraj, który chyłkiem, poprzez kontakty z NATO, zamierza wkraść się do Twierdzy „Europa” (Zachodnia). Nawet to, co w nas godne pochwały, czyli polskie, nazwijmy to umownie, umiłowanie wolności, jest uHänny’ego pełne wbijanych ukradkiem szpilek i podskórnego jadu. Książę Józef Poniatowski „geht baden” – idzie się kąpać, co odnosi się oczywiście do faktu, że zginął w rzece, ale jednak zginął, a nie poszedł się wykąpać, a na dodatek jest to sformułowanie idiomatyczne i używa się go, żeby drwiąco powiedzieć, że coś schodzi na psy (na przykład: Unser Bildungssysstem geht baden – niemieckie szkolnictwo podupada).

Oczywiście można z góry założyć, że autor obruszyłby się, gdyby zarzuciło mu się naigrywanie się z polskości. „Ależ, powiedziałby, wybranie Pana Cogito za Wergilego tej podróży dobitnie pokazuje, że Was cenię, ale jestem, jak Herbert i sam Pan Cogito, inteligentny, wykształcony i ironiczny. Patrzę z dystansem. Nie mogę nie krytykować”.

Może i nie może, nie wiem. Tylko że u Pana Cogito ten dystans jest uprawniony, w końcu Pan Cogito jest jednym z nas, znosił to, co i my znosiliśmy, a poza tym jest może surowy i krytyczny, ale jest też uważnym obserwatorem rzeczywistości, myśli, dystansuje się przede wszystkim do samego siebie, nie obraża innych, jest nieugięty, ale nie obelżywy i odrażający, a już na pewno nie turpistyczny.

 

Andrzej Stasiuk

 

Gdy to wszystko czytałam 20 lat temu, byłam po prostu zniesmaczona, teraz wiem jednak, że i polski autor wyprodukował w 10 lat później takie dzieło – mam na myśli Dojczland Stasiuka9. Sam autor napisał o swojej książeczce, że: „Jest to opowieść o niełatwym losie literackiego gastarbajtera. Pełna jest celnych obserwacji, błyskotliwych refleksji oraz niewyszukanego humoru”10. No tak, niewyszukany humor. Bardzo niewyszukany. Autor nic nie widzi i nic go nie interesuje, opisuje tylko hotele, dworce, pociągi, samoloty, lotniska i ewentualnie długie i nużące jazdy samochodem. Czasem kolacje i nieszczęsne panie organizujące mu spotkania autorskie. To oczywiście (a może raczej powinnam napisać: miejmy nadzieję) tylko chwyt literacki, biedny pisarz, ciężko pracujący w Niemczech i innych krajach DACH-u11 na kawałek powszedniego chleba. „Żeby ocaleć, czasami piję, a czasami porównuję. Wielu rzeczy nie pamiętam i muszę je wymyślać od nowa”.

Pod tym względem obaj panowie są sobie zresztą bliscy, bo Hänny też przyjechał do Polski z wieczorami autorskimi i też jeździ wzdłuż i wszerz między Rzeszowem, Lublinem, Krakowem, Toruniem i Warszawą.

Wypowiedź Stasiuka o Niemczech spełnia wszystkie wymogi tego, jak powinna wyglądać odrażająca książka o kraju, którego Bogu ducha winni przedstawiciele w dobrej wierze zaprosili pisarza na wieczory autorskie, finansując mu oczywiście podróż, wyżywienie, noclegi w hotelach i honorarium, a zapewne również przewodników, opiekunów, towarzyszy podróży i gościnę. Że o PR nie wspomnę.

„Lubię z pięćdziesiąt miejsc w Niemczech, ale żadnego z nich poza Lorelei nie ma w moim Pascalu. Nie ma na przykład dworca we Frankfurcie nad Menem w niedzielny poranek z zakrwawionymi strzępami papieru toaletowego na chodniku i facetami o ósmej w knajpach ze wzrokiem wbitym w zawieszony pod sufitem telewizor. […] Poranek jest senny i niemrawy. Burdele śpią, śpią pornokina. Wstali tylko ci, których kac i ćpuński głód wypędził w poszukiwaniu ratunku. I jeszcze tamci faceci z knajpek, którzy wstają o świcie i zaraz muszą się spotkać bo nie potrafią bez siebie żyć. […] Ale tego wszystkiego nie ma w żadnym Lonely Planet. […] W zwiedzaniu jest jakiś przymus podziwu, zainteresowania, jakaś obłuda. Czasami ktoś pokazuje mi coś z dumą, a ja czuję się jak oszust, bo kiwam głową, ale nic nie obchodzi mnie jakaś wieża, brama, zamek oraz reszta tych cudów.”

Jak każdy prawdziwy Polak Stasiuk nie ma obowiązku lubić Niemców, którzy rozpętali dwie wojny i wymordowali „15 procent naszego społeczeństwa, a drugie 15 zamorzyli głodem”. Nawet w książce, w której w ogóle nie chodzi o Niemcy, pojawi się i ten wątek. Polska zobowiązuje. Ale też – Polska przyzwala.

Polonocentryzm jako odpowiedź na helwetocentryzm Hänny‘ego, ale tylko w takim wymiarze, w jakim służy on znacznie ważniejszemu centryzmowi – a mianowicie ego… Egocentryzmowi.

Ale, wychodząc z odmiennych pozycji centrycznych, obrażać się można nawzajem i do woli.

 

Prorok w cudzym kraju

 

Hänny przebywa w Polsce tuż przed upadkiem Muru, pisze więc tak, jakby NRD jeszcze istniało, bo oczywiście istniało, gdy był w Polsce, a upadło w dzień po jego przyjeździe do Berlina. Jednocześnie pod spodem przemawia przez tekst oczywista wiedza o tym, co stało się potem, która zgoła niepotrzebnie spowija go w profetyczną szatę. Przewiduje coś, co wie, i może nie przyniosło by mu to specjalnej chwały, gdyby nie fakt, że przewiduje też to, czego nie wie, a tylko obserwuje symptomy. I robi to lepiej niż my, którzy przespaliśmy z kretesem ostatnie 25 lat.

Niedługo okaże się, że znowu trzeba wyjść na ulicę i strajkować, aby wywalczyć sobie wolność wyznania – lub zacząć myśleć o emigracji. Jeszcze człowiek nie zdążył otrząsnąć z ubrania zaprawy murarskiej poprzedniego systemu, a już wojownicze kręgi kościelne wynoszą moralne przekonania kleru do rangi doktryny państwowej, zmierzając do utrwalenia nowego totalitaryzmu. […] Polacy są przeciw Niemcom, Czechom, Rosjanom, komunistom, socjalistom, protestantom, katolikom i tak dalej – czyli, krótko mówiąc, przeciw wszystkim. […] a są za swoim jedynym polskim katolicyzmem, od Bugu, a jeszcze lepiej – od Uralu po Atlantyk. Za czystą Polską, bez prezerwatyw, aborcji, kontroli urodzin i równouprawnienia – i oczywiście bez ruchu obywatelskiego.

Niestety, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, ale w cudzym też nie.

 

Nasza narracja o Polsce, świat pełen luk

 

Jeśli, wzorem Stasiuka, zapomnimy o lekceważącej Polskę perspektywie szwajcarskiej i zastąpimy ją polską, okaże się rychło, że opuszczenia i luki w historii Europy według Widmera i Hänny’ego nie są czymś gorszym od opuszczeń i luk w historii Europy według Polaków. Spróbuję tu dokonać próby dokładnie takiego samego opisu, jaki zacytowałam z powieści Widmera, tylko że à la polacca. Na szaro to, czego nie ma, karp na szaro po żydowsku i nie tylko.
Bunt robotników w roku 1953 w NRD – nigdy go nie było w polskiej pamięci zbiorowej, nasza historia zaczyna się w roku 1956 – w Polsce i na Węgrzech. Wraz z bratankami walczymy o Polskę.

Rok 1963, budowa Muru Berlińskiego, kogo to obchodziło? Kogo w ogóle obchodziło NRD? Rok 1963 to rok zamachu na Kennedy’ego. Ale czy wiemy też, że był to roku Marszu na Waszyngton? Walczymy o Polskę.

Rok 1968. Marzec, kwiecień, maj. Praska wiosna, paryski maj, rozruchy marcowe, interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Pradze. OK, tu już się bardziej wpisujemy we wspólną narrację, wiemy dużo o roku 1968, o buntach amerykańskich i francuskich, znacznie mniej o zachodnioniemieckich; o tym, że w NRD studenci wystąpili do walki o zachowanie kościoła św. Jana w Lipsku nie wie nikt i podejrzewam, że nikt nie pamięta, iż 4 kwietnia 1968 roku został zastrzelony Martin Luther King… Walczymy o Polskę, chociaż interwencją wojsk sprzymierzonych w Pradze władza zrobiła nam obciach. Człowiek na księżycu.

Lata 1957–1975. Wojna w Wietnamie też nas niewiele obchodziła. Jeśli będziemy wyliczali wydarzenia ważne dla historii w latach siedemdziesiątych, podamy Gdańsk i Szczecin 1970, a potem rok 1976 – Radom i powstanie KOR-u. No i wybór polskiego papieża. Ogólnie: walczymy o Polskę.

1979 – rewolucja islamska w Iranie. Walczymy o Polskę.

Rok 1980, strajki, Solidarność i Nobel dla Miłosza. Umarł Josip Broz Tito i zaczął się rozpad Jugosławii. Walczymy o Polskę.

Rok 1981 – wprowadzenie stanu wojennego. Nie bardzo mamy ochotę pamiętać o niemieckiej pomocy dla Polski po wprowadzeniu stanu wojennego, mimo że miała ona kolosalne znaczenie dla dalszego rozwoju wypadków. W Berlinie Zachodnim zaczęła się tzw. walka o domy. Walczymy o Polskę.

1983 – Nobel dla Wałęsy. Walczymy o Polskę.

1989 – Okrągły Stół i pierwsze wolne wybory w Polsce, znaczące daty. Plac Tiananmen? Ale co tam Chiny, nie pamiętamy Jesieni Narodów, upadku Muru Berlińskiego, zjednoczenia Niemiec, upadku systemu bloków politycznych i zakończenia zimnej wojny. Zaczyna się krwawa wojna w Jugosławii. My wygraliśmy. Kończymy walkę, którą toczyliśmy przez ostatnie 45 lat. Zaczynamy nowy etap życia. Bogacimy się.

1990 – uwolnienie Nelsona Mandeli i w 1994 koniec apartheidu, 1990–1991 – wojna w Zatoce Perskiej (wojna o Kuwejt), a my złapaliśmy wiatr w żagle i bogacimy się. Zaczynamy od Polenmarktu w Berlinie. Sprzedajemy wódkę i jajka, kupujemy margarynę w Aldim.

1992 – Radio Maryja rozpoczyna powolną indoktrynację tych, którzy w ćwierć wieku później staną się wiernym, wierzącym i posłusznym elektoratem PiS-u. My się bogacimy.

W 1993 roku wprowadzona została ustawa o tzw. kompromisie aborcyjnym. Nie był to kompromis, milion Polek podpisało protest, który nie odniósł żadnego skutku. Premierem Polski była kobieta, a Polacy po raz pierwszy odczuli, że nie są u siebie i że to nie oni będą korzystać z wywalczonej wolności. No, ale bogacimy się. Z szop, w których sprzedawaliśmy margarynę z Aldiego tworzymy shopy.

1996 – Nobel dla Szymborskiej. Zaczyna narastać globalizm, stolica Niemiec przenosi się do Berlina, na polskie ulice wpełzają banki, a na rynek pracy korporacje, które za chwilę nami owładną. My jednak wciąż bogacimy się, choć jest coraz trudniej. Państwo dopomina się o swoje, przede wszystkim fiskus i ZUS. I oczywiście Kościół.

11 września 2001 roku – jedyna data w historii współczesnej, którą rzeczywiście chyba wszyscy pamiętamy. Tym niemniej – nadal bogacimy się, choć nie jest już tak łatwo, spłaszczają się różnice, aspiracje rosną, przelicznik waluta-złoty się pogarsza, inwestorzy odkrywają Ukrainę, Rumunię i Albanię.

2003 – wojna z Saddamem Husajnem.

2004 – przystąpienie Polski do UE. Koniec historii współczesnej według Polaków. W roku 2005 umiera papież Polak. Był symbolem historycznej walki; gdy historia się skończyła, a zastąpiła ją demokracja, mógł odejść – i odszedł. Do władzy dochodzą Internet, Google i Wikipedia, a potem Facebook i telefon komórkowy. Zwyciężają media społecznościowe. Nasza (jedyna uprawniona) wizja świata się sprawdziła. Najpierw walczyliśmy, potem się wzbogaciliśmy. Było dobrze.

 

Podsumowanie

 

Niestety nie było. Z mediów społecznościowych wyszła na ulice Afryki Północnej arabska wiosna (2010–2013), zaczęły się bunty w Turcji i w Bułgarii, pojawił się ukraiński Majdan… A potem było jeszcze gorzej. Putin zajął Krym i wschodnią Ukrainę, a w Polsce zwyciężył PiS. We Francji Marine Le Pen, na Węgrzech Orban. Próbujemy się bronić, z Facebooka wyszedł na ulicę KOD… Wygrał Trump. Resztę znamy.

Wybaczcie skróty, zrobiłam tylko szybki przegląd, nie wgłębiałam się w szczegóły. Na potrzeby tego eseju opracowałam model historii świata według Polaków. Nasz i ich. Nasz właśnie odchodzi, ich się kształtuje.

Bo narracja PiS-u dopiero się tworzy i zmieni radykalnie polską wizję historii współczesnej. Będzie w niej jeszcze mniej świata zewnętrznego i pominięty zostanie świat naszej walki, będzie się tylko pamiętać, że jak przyszedł czas wolności – bogaciliśmy się. I drogo za to zapłacimy, nawet jeśli osobiście wcale się nie wzbogaciliśmy. PiS neguje rolę Solidarności, Wałęsy, Okrągłego Stołu, wolnych wyborów i wejścia w skład Unii Europejskiej, skreślił polskich noblistów, ale za to wprowadził kult żołnierzy wyklętych i kult smoleński. Historia Polski według PiS-u zaczyna się w październiku 2015 roku, kiedy w tryumfalnym pochodzie do władzy dochodzi jedyna słuszna partia, a z nią jedyny słuszny model człowieka, Nowy Polak – Homo Polacus Catholicus i Prawdziwa Wolna Polska.

Oczywiście jest KOD i jest czarny protest, gdy okrzepną, przejmą rolę Michnika i Elektryka, być może Olga Tokarczuk i Sylwia „No pasarán” Chutnik stworzą nowego Pana Cogito (oczywiście Panią Cogito). Na razie jednak jesteśmy zdani sami na siebie.

Chciałam w tym eseju rozprawić się ze szwajcarską wizją świata, ubolewając, że z Zurychu nie widać Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Jugosławii, NRD, nawet Niemiec specjalnie nie widać. I dopiero podczas pisania tego eseju uświadomiłam sobie, że tak jest zawsze i wszędzie, że z Warszawy i Gdańska też nie widać ogromnych kęsów świata. I że świat widziany z księżyca w Polsce jest równie egocentryczny jak świat widziany z Zurychu.

Oczywiście, niewykluczone, że przemawia przeze mnie feministyczny polonocentryzm z naleciałościami androgynizmu. Równie ślepy i naganny jak helwetocentryzm Widmera i Hänny‘ego. Możliwe też, że moje rozbuchane kobiece ego jest równie niemiłe, jak artystyczny solipsyzm literackich gastarbajterów, jakimi są Stasiuk i Hänny. I możliwe, że nie lubię ani nadinterpretacji, ani niedointerpretacji historycznych w duchu wszystkich utopii marzących o Nowym Człowieku. I oczywiście – nie wierzę w Nowego Człowieka. Jeśli tak jest, to niech mi czytelnik wybaczy. I czytelniczka.

 

1 Taki tytuł ma też pierwsza książka Reto Hänny’ego.

2 R. Hänny, Am Boden des Kopfes, Frankfurt 1991, s. 57: „Rumpfkontinent Europa rund um Helvetien“.

3 Z. Herbert, Pan Cogito, Warszawa 1974.

4D. Sośnicka, Polski orzeł na tle szwajcarskiego krzyża [online] <http://www.bg.ajd.czest.pl/wydawnictwo/Studia_Neofilologiczne_11.pdf> [dostęp: 30 grudnia 2016].

5DACH – „D” jak Deutschland, „A” jak Austria, „CH” od Schweiz (Szwajcarii), popularne określenie krajów niemieckojęzycznych.

6 R. Hänny, Ruch,Zürich i Anfang September, obie pozycje: Suhrkamp 1979 i 1981.

7 G. Morselli, Wydarzenie, tłum. B. Sieroszewska,Warszawa 1980.

8 Tenże, Dissipatio humani generis oder Die Einsamkeit, Insel 1990.

9 A. Stasiuk, Dojczland, Wołowiec 2007.

10 <http://lubimyczytac.pl/ksiazka/27618/dojczland> [dostęp: 30 grudnia 2016].

11 „”„”„”od Schweiz (Szwajcarii).

• • •

Ewa Maria Slaska (1949) – pisarka, tłumaczka, blogerka. Mieszka od roku 1985 w Berlinie, gdzie założyła i prowadziła Polską Telewizję Niezależną (1985–1986) oraz Polsko-Niemieckie Towarzystwo Literackie WIR (1994–2014). W roku 2003 otrzymała VI Polsko-Niemiecką Nagrodę Dziennikarzy, a w roku 2013 była mianowana do kolejnej edycji tej nagrody. Od początku pobytu w Niemczech zajmuje się uchodźcami. Prowadzi blog: https://ewamaria2013texts.wordpress.com.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information