Czym jest poezja?
No bo czym jest właściwie najnowsza poezja? Wciśnięta do lamusa i ometkowana jako bełkot, nie budzi zainteresowania ani u młodych (szczególnie po tym, jak przymusza się ich do interpretowania wierszy zaczynając dyskusję pytaniem: „No więc kto mówi w tym utworze?”), ani u starszych, którzy Herberta naczytali się już po dziurki w nosie i nowych poetów nie potrzebują. Upraszczam, jak zawsze, sprowadzam wszystko do jednego, mizernego poziomu. Ale tak na chłopski rozum – czym jest najnowsza poezja dla przeciętnego człowieka? Można by od razu zapytać, kim jest przeciętny człowiek. Jest więc on jakimś pracownikiem, na pewno wykonuje pracę, żeby mieć czym zapłacić za czynsz, pracę mniej lub bardziej męczącą – i mniej, bardziej lub zupełnie nieintelektualną. Pracuje, myje naczynia, ma pewnie w domu telewizor i kablówkę, a jak nie ma kablówki, to ogląda TVP1. Chodzi w weekendy do kina na blockbustery, wydając ponad sto złotych na trzy bilety i dwa wiadra popcornu. Do teatru chodzi, jak jest tania premiera albo jakaś okazja. Jak do restauracji, to do takiej z renomą, gdzie na pewno będzie rosół na pierwsze i sztukamięs na drugie. Kupuje buty w Biedronce albo w Deichmannie. Kobiety chodzą do fryzjera na podcięcie i tak już krótkich trzech na krzyż włosów, mężczyźni chodzą na piwo z kolegami, kiedy grają nasi. To są mniej więcej tacy przeciętni ludzie, tacy z książek Twardocha albo Chutnik. Więc jak tacy przeciętni, zmetaforyzowani tu przeze mnie ludzie postrzegają poezję?
Na pewno jest to coś takiego poruszającego. Porusza. Mówi o ważnych sprawach, na przykład o Polsce. Albo o śmierci. O tym, kim jest człowiek. Jak Herbert. Że Pan Cogito. Że bądź wierny, idź. Trzeba być wiernym. Sobie albo Polsce. Albo coś takiego. Jak doznawać poezji, to jest kolejne pytanie. Bo poezję się kupuje? Chyba? W księgarni? W Empiku przecież nie ma. Jest zbiór anegdot Juliana Tuwima. Zresztą kupić tomik za czterdzieści złotych, a tam w środku tylko dwadzieścia stron, z czego 3/4 pustych – e, po co.
Nawet ja nie kupuję poezji w Empiku. Bo w Empiku poezji nie ma, ale to już napisałam.
Trzeba więc tej poezji doznawać w jakichś wyjątkowych okolicznościach. Przy jakiejś specjalnej okazji. Te specjalne okazje to w naszym kraju festiwale literackie. Rzadko, bo rzadko, ale o to właśnie chodzi, żeby to było coś wyjątkowego, a nie raz na miesiąc. Wstęp wolny dla wszystkich spragnionych obcowania z absolutem.
Taką właśnie taktykę obrał Poznań Poetów. Ślepy lud ze swoim smrodem przeciętności zachwyci się wszystkim, co ometkowano jako wyjątkowe. Tak jak to się stało z La La Land – niedorobiony musical i fabularnie niedomagający melodramat stał się sensacją na parę miesięcy, po czym o mało nie wygrał Oscarów. Deus ex machina pozbawił jednak Damiana Chazelle'a wymarzonej statuetki. Tutaj można by wstawić ironiczny uśmieszek Ryana Goslinga.
Ślepy lud zaszedł więc na wyjątkowy i magiczny koncert Wacława Zimpla i Krystyny Miłobędzkiej. Bo przecież co jest piękniejszego od połączenia wyrafinowanej, semiklasycznej muzyki z fortepianem na czele z figurą poetki, która nie boi się opowiadać słodkimi słowami o śmierci?
Czego ja się właściwie czepiam? Zimpel jest spoko, Miłobędzka jest spoko, wszystko więc powinno być tip top spoko. Ale jednak wyszła z tego wielka, bezdenna farsa.
Bo łatwo jest zrobić wydarzenie, które ma być poruszające. Wystarczą skrzypce w tle, jakieś rzewne słowa, można by wspomnieć coś o przemijaniu. I już pół sali nerwowo szuka chusteczki, nieważne, kto mówi o tym przemijaniu i kto na tych szlochających skrzypcach gra. Ale przecież Poznań Poetów nie ma do zaoferowania byle czego, tylko artystów na topie, artystów przez duże a i poetów przez duże p. Oferuje więc ślepemu ludowi przeżycie awangardowego koncertu, magicznego występu, niezapomnianego przeżycia.
Ów przeciętny lud przychodzi na wydarzenie, bo jest darmowe. Wchodzi z ulicy i myśli sobie: „Idę doznać poezji, w końcu minął rok, odkąd jakiś wiersz widziałem”. Wchodzi potem na salę, a na scenie ów monumentalny fortepian, przy nim artysta przez duże a, obok poetka przez duże p. I zaczyna się występ.
Co w tym jest takiego farsowego, można by zapytać. Otóż to, że takie wydarzenie dokleja tylko poezji kolejną metkę z napisem bełkot. To znaczy tutaj na tej metce mniejszym drukiem dopisano też awangardowy. Awangardowy bełkot. Więc starsza pani siedzi spokojnie w fotelu, jakiś pan siedzący koło niej niby ją przedstawia, ale tak nie do końca, potem podaje jej kolejno kartki i pokazuje palcem: teraz czytaj. W trakcie tej przykrej pantomimy artysta programuje fortepian, żeby sam z siebie grał. Miedziany stukot aparatury podłączonej do mrugającej jak mój modem skrzynki zagłusza chwilami niemrawe dźwięki wystukiwane na klawiszach. Artysta uważnie kontroluje też coś, co trzyma lewą ręką na elektronicznym pudełku przed sobą. Napięcie na sali wzrasta, wszyscy czekają, aż artysta zacznie grać. Tymczasem artysta gra właśnie w ten sposób – czasem obraca jakimiś pokrętłami na mrugającym modemie od fortepianu, czasem przesuwa palcami po czymś, co leży przed nim na czarnym stoliku. Punktem kulminacyjnym, który występuje trzykrotnie, jest moment, kiedy Zimpel podnosi się, aby zagrać na saksofonie. Saksofon to przecież szlachetny, poważny instrument, który coraz częściej wybrzmiewa w disco polo, dzięki czemu wszyscy na sali saksofon kojarzą. I wstrzymują oddech wraz z artystą. A artysta wydobywa dźwięki z saksofonu, instrument zipie i warczy. Ślepy i głuchy tłum przeciętności ciężko wzdycha na widowni i czuje, że obcuje ze sztuką. Ani to nie jest Godspeed You! Black Emperor, mimo tych bezkresnych chwil dusznego rzężenia, ani to nie jest improwizacja Mikołaja Trzaski. Ani wte, ani wewte, wszyscy utknęliśmy gdzieś w pół drogi między jazzem a noł łejwem.
Poetka sięga od czasu do czasu po podaną przez konferansjera kartkę i mozolnie czyta swoje wiersze. Wygląda, jakby ktoś jej kazał tu siedzieć i jakby czytanie sprawiało jej niesamowity trud. Jakie to wzruszające, kiedy trzęsą się jej ręce i kiedy walczy z drżeniem głosu, żeby wypowiedzieć słowa typu: „przytulić” albo „co potem?”. Cała sala myśli już teraz tylko o śmierci. Co za doznanie: obcowanie z absolutem, ze świadomością śmiertelności, z podniosłymi słowami o płynących po niebie chmurach, a to wszystko uzupełnione jeszcze pięknymi dźwiękami saksofonu i fortepianu, który gra przecież sam z siebie.
Coś tu się jednak nie zgadza. Bo i artysta w tej swojej improwizacji wpada w fałsz, i poetka po pewnym czasie wydaje się coraz mniej wiarygodna. Co przeszkadza w całkowitej kontemplacji czarownej chwili? Czy są to ci rozsiani po sali panowie z kamerami i aparatami, którzy wyjątkowo nieczule przesuwają się po trzeszczących schodach, akurat kiedy artysta wyłącza mrugające pudełko od uderzania w klawisze podniosłego fortepianu? Czy może to obecność pana z brzuszkiem, który czasami przestawia kamerę na scenie, żeby lepiej nagrywała poetkę, akurat kiedy ta wydusza z siebie niemal ostatnie słowa o ludzkiej śmiertelności? A może sama absurdalność koncertu, czy może raczej awangardowej bzdury, która nie jest ani ciekawa sama w sobie, ani prowokująca do przemyśleń, ani nawet autentyczna?
Tylko potwór by się nie wzruszył patrząc, jak Krystyna Miłobędzka sięga po torebkę i daje znać konferansjerowi, że chce już wyjść, ale okazuje się, że nie może, bo Wacław Zimpel musi jeszcze dokończyć swoje szoł, jeszcze raz wstać i monumentalnie odegrać kolejne dziesięć razy dwa akordy, trzymając po trzy palce u każdej ręki na trzech klawiszach i kiwając się ruchami frykcyjnymi nad swoim wzniosłym fortepianem. Tylko potwór nie wstałby z krzesełka, kiedy wielki krytyk literacki podchodzi do Krystyny Miłobędzkiej i swoim pretensjonalnym głosem oznajmia, że dziękuje jej za to, że to ona właśnie powstrzymuje nas od krzyku. Jakiego krzyku, można by zapytać? Krzyku obrzydzenia czy krzyku trzeźwości?
Taki to piękny koncert z dnia 17 maja nie przysłużył się niczemu więcej, jak tylko jeszcze głębszemu pogrążeniu poezji najnowszej w ruchomych piaskach postrzegania jej jako artystyczne dziwadło. Oczywiście ślepa przeciętność, po naklaskaniu się na stojąco, wysypała się z sali zadowolona, że doznała jakiegoś ponadprzeciętnego przeżycia; że wzięła udział w wydarzeniu artystycznym o randze co najmniej światowej. Obliczona na efekt pantomima, nieszczera w swoim wydźwięku, mogłaby przecież zniesmaczyć tylko kogoś nieczułego. I oto jestem ja, która wyszłam – jak zawsze – skrzywiona, rozczarowana i smutna, że takie oto musi być w naszym pięknym kraju obcowanie z najnowszą poezją. Albo ironiczne i głównie nieobecne, albo patetyczne, z ostatnim guzikiem zapiętym pod trzęsącą się od wymuszonego wzruszenia brodą. Rzeczywiście, magiczne przeżycie.
• • •
Anna Fiałkowska – lat 22, mieszka w Poznaniu. Obecnie trochę studiuje filologię polską. Fanka Warhola, Bowiego i Tracey Emin. Czyta Houllebecqa, Grochowiaka i Hertę Muller. Dużo pisze, głównie prozę i poezję.