Nie wycofuj się, inteligencjo (Andrzej Jakimowski, „Pewnego razu w listopadzie”)

Bartosz Marzec

Marsz Niepodległości 2013, banda nacjonalistów napada na skłot Przychodnia. Jasne oczy Marka, bohatera filmu, napotykają wzrok jednego z napastników. Trwa to sekundę, ale wystarczy – rozpoznają się. Nie jest to trudne, bo na co dzień pracują w tej samej, skądinąd dość szemranej myjni. Są kolegami. Zaskakujące? Niekoniecznie. Pewnie sami znacie – lub znaliście – podobnych chłopaków #stałempodblokiem. Można było z nimi normalnie pogadać, pożartować. Ale, no właśnie, do czasu, bo prędzej czy później jeden z drugim zaczął bredzić o „pedałach” czy „brudasach”. Potem już nigdy nie było jak dawniej, właściwie – w ogóle nie było. Pozostało jedynie pytanie, skąd wzięła się ta nienawiść, postawa wykluczająca i przemocowa. W publicystycznej refleksji odpowiedzi szuka się zwykle na górze, tzn. tam, gdzie wykluła się afera reprywatyzacyjna i skandaliczne prawo dotyczące eksmisji na bruk (to jeden z ważnych wątków Pewnego razu w listopadzie).Trudno powiedzieć, czy ta diagnoza jest prawidłowa. Marek stracił dom, tuła się po noclegowniach, sypia w altanie, przy której koślawe chałupy stawiane w jedną noc w Dachu De Siki to niemal pałace. Zbliżenia z dziewczyną szuka natomiast w... maszynowni #ósmydzieńtygodnia. Mimo wszystko, jest jak najdalej od przywołanych wyżej „poglądów”.

Jeszcze jeden uderzający obrazek z filmu Jakimowskiego: matka Marka, czekając na autobus, zbiera leżące przy przystanku śmieci, po czym wyrzuca je do kosza. Stojący obok mężczyzna przygląda się jej tak, jak bohaterowie Idioty musieli patrzeć na księcia Myszkina. Ale ona jutro zrobi to ponownie – tyle że wtedy ów zdumiony mężczyzna już podniesie peta, którego przed chwilą strącił na trotuar i wyrzuci go do śmieci. Oto pewnego rodzaju praca u podstaw, fundament etosu inteligencji, warstwy społecznej, o której – i dla której – swój film zrobił Andrzej Jakimowski.

 

 

Krótkie zbliżenie na bohaterów Pewnego razu w listopadzie: matka Marka, nauczycielka, warszawianka, która za nic nie chce opuścić swojego miasta – już prędzej przezimuje na jego ulicach, niż pozwoli wypchnąć się gdzieś na granice aglomeracji; jej syn – zdolny, zaangażowany student prawa, co reżyser kontrastuje z postawą jego koleżanek, które w czasie zajęć wpatrują się w smartfony. Marek i jego mama (notabene Andrzej Jakimowski dedykuje film swojej mamie), mimo kryzysowej sytuacji, nie znajdują pomocy w aparacie państwowym. Wręcz przeciwnie, to państwo zepchnęło ich w bezdomność – działając w interesie kapitału, w tym wypadku kapitału kamieniczników. O katolickich i świeckich przytułkach nie ma co wspominać, tam nawet nie chcą słyszeć o pomaganiu zwierzętom (u sióstr zakonnych schronienia nie znajdzie także mężczyzna). To może lepiej liczyć na tzw. osoby prywatne, takie, którym po transformacji powiodło się dużo lepiej? Też pudło, bo w domu rodem z POLISZ ARKITEKCZER, gdzie mieszka rodzina dziewczyny Marka, na chłopaka czeka co najwyżej kąt w garażu. Inteligencja została zepchnięta na margines. Tyle dobrego, że tam czekają na nią anarchiści.

„Solidarność naszą bronią” to u Jakimowskiego nie jest puste hasło. Wykazuje się nią w wielkiej, wspaniałej skali wspomniana dziewczyna Marka; w miarę możliwości wykazują się nią też anarchiści. Solidarności wobec najmniejszego – kundla przybłędy – uczy się sam Marek. Najpierw jednak, doprowadzony do ostateczności, przywiązuje go do ogrodzenia skłotu. Za kilka godzin znajduje tylko smycz. Koleś, bo tak pies ma na imię, musiał się zerwać, pewnie błąka się po mieście. Odnajduje się dopiero w czasie zamieszek, które 11 listopada wzniecili nacjonaliści. Marek wydostaje się wówczas z zabarykadowanego skłotu i próbuje złapać wystraszonego psa. Wędrówka bohatera w dymie rac, huku petard, tłuczonego szkła i agresywnych okrzyków to scena, którą ogląda się w niewiarygodnym napięciu, właściwie trudnym do wytrzymania. Trzeba przy tym zaznaczyć, że zdjęcia Marszu Niepodległości są autentyczne, zostały zrealizowane przez zespół Jakimowskiego, złożony z siedmiu operatorów, w czasie tamtych wydarzeń. Oto Umberto D. w Polsce 2013.

Dużo racji jest w uwagach, że Pewnego razu w listopadzie to film zdecydowanie mniej poetycki niż poprzednie dokonania twórcy Imagine. Istotnie, dominuje tu (jakże uzasadniony!) niepokój artysty – przedstawiciela inteligencji – o polskie tu i teraz. Wyraźne są tu nuty bezsilności i gniewu, dominuje atmosfera wyczekiwania na najgorsze. Dawno nie oglądałem filmu tak aktualnego – w tym pozytywnym znaczeniu, tj. nie doraźnego czy publicystycznego, płynącego na fali trendu, a celnie i uczciwie opisującego naszą codzienność. Pewnego razu w listopadzie to film ważny i potrzebny, ale, no właśnie, „ważny i potrzebny”, a nie „WAŻNY I POTRZEBNY”. Nie trzeba oglądać go na kolanach. Jakimowski nie byłby bowiem sobą (czyt. znakomitym reżyserem), gdyby nie zawarł w Pewnego razu choćby pierwiastka poezji, tak charakterystycznej dla jego kina. I tak na przykład Koleś oczywiście nie jest tu wyłącznie psem, jest symbolem. Naliczyłem przynajmniej trzy możliwości tego, co może oznaczać. A pewnie jest ich jeszcze więcej.

• • •

Bartosz Marzec – autor bloga filmowego tak tylko patrzę i poświęconego temuż fanpage'a.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information