Trendy Srendy (6): Jak Rafał Ziemkiewicz podsumowałby 2017 w polskiej literaturze

Konrad Janczura

Dogorywająca Michnikowszczyzna ma jeszcze kilka swoich cichych klitek, dzięki którym garstka osób traktuje ją poważnie. Spróbujmy się zatem przyjrzeć tegorocznej literaturze tzw. wysokiej, czyli tej sygnowanej przez „Gazetą Wyborczą” i zaprzyjaźnione z nią media (tak, wciąż jeszcze takowe istnieją). Nie żebym Państwa zachęcał do czytania tego wszystkiego – jest to przecież badziewie, jak sama „Gazeta Wyborcza”, którą czytam tylko dlatego, że mi płacą (ale broń Boże, bym kogoś do tego zachęcał! Dlatego mi płacą, aby Państwo z jakichkolwiek powodów nie musieli do tego szmatławca zaglądać). Chwyćmy jednak na moment za te kolorowe okładki książek pisanych dla marksistów starych i młodych, którymi wciąż próbują nas zwodzić, niczym Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Zobaczmy, kto cierpi, kto walczy, a kto niezłomnie nie może się odnaleźć.

 

Ryszard Petru polskiej literatury

 

Ignaś Karpowicz to jest niezły gagatek. Najpierw zrobił wielką rzecz dla polskiego feminizmu, bo pokazał, że kobiety w dobie równouprawnienia także mogą gwałcić i molestować. Jak najbardziej. Teraz, pisząc książkę tak pretensjonalną, że aż trudno w to uwierzyć, pokazał, że nawet do najgorszej grafomanii ludzie potrafią podchodzić poważnie, jeśli pojawi się ona w „Gazecie Wyborczej”. A nawet poziom wyżej: w wydawanym przez spółkę Agora magazynie „Książki” (ponoć do czytania).

W ogóle można by wydać nową książkę Karpowicza na prawicy i zmienić tytuł Miłość na Lament opozycji. Jeśli rozdziały zawarte w tym kiepskim utworze autor nazwał Prawda, Dobro, Piękno, to są to doskonałe słowa (albo jak to młodzież mówi: hasztagi), którymi scharakteryzować można Mateusza Kijowskiego. Całe szczęście, że każda dziedzina życia ma swoich Petrów i Kijowskich, bo strach pomyśleć, gdzie byśmy byli, gdyby tak pokracznych synów nie wychowała szajka spod znaku Michnika, Wałęsy czy błogosławionego Donalda Tuska. Panu Karpowiczowi życzę wesołych świąt i wspaniałych prezentów od Dziadka Mroza.

 

Janek kawalarz

 

Ja się wcale nie dziwię, że tym babom na lewicy tak wstyd za swoich chłopów, bo ani to taki nic zrobić nie umie, ani nie przyłoży komuś w razie potrzeby, ani nawet porządnie się zachowa w towarzystwie kobiety. W tym roku, oprócz kwiatu młodzieży z „Gazety Wyborczej” i Krytyki Politycznej, zabłysnął także od lat znany na salonach kawalarz i bawidamek – Janusz Rudnicki. Jakby mało było tego, jak skompromitował się Rudnicki, razem z nim poszła w powszechną odstawkę Kazimiera Szczuka, czyli do niedawna pierwsza dama rewolucji feministycznej, a także była minister kultury – Małgorzata Omilanowska. Wcale nie ma się co dziwić, że ta kultura w kraju od lat jest byle jaka, skoro jej ministrem była kobieta, która otacza się zwykłymi chamami (bo inaczej pana literata w tej sytuacji nazwać nie można). Ale chwała polskiej opozycji, że tak ładnie potrafi sama się kompromitować, bo przecież pokazuje swoją wyższość nad tymi chamami z PiS-u, umiejąc przyznać się do błędu i powiedzieć: „byliśmy głupi”. Bardzo mi się to podoba. Myślę, że mogą powtarzać: „byliśmy, jesteśmy i będziemy głupi” jak litanię.

Mnie najbardziej bawi fakt, że ów bawidamek od lat takimi „seksistowskimi” tekścikami błyszczał na warszawskich salonach. I jemu wolno było, a innym nie. I nagle jemu też nie wolno, bo wydałoby się, że polski salon perwersyjnie bawi się w seksizm. To ci arystokracja. Hultaje jedne.

 

 

Ma być ciepło

 

Stare komputery czasami można odratować, kiedy system operacyjny „przywróci się do ostatniej działającej wersji”. I pewnie wielu kolegów Michnika z nostalgią wspomina czasy, kiedy to wszystkim ubekom i post-ubekom powiedziano, że teraz wielką pisarką będzie 19-letnia dziewczyna, która umie przeklinać. Cała ubecja powtarzała to jak amen w pacierzu, aż w końcu, za pomocą tej starej stalinowskiej sztuczki, młoda dziewczyna wielką pisarką się stała. Była to oczywiście Dorota Masłowska.

Teraz ubecja znowu chce wepchnąć ludziom „wielką pisarkę”, niejaką Annę Cieplak. Dziewczyna, owszem, niebrzydka, a i nawet po polsku pisać potrafi (w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki). Problem polega na tym, że dziewczyna z tej całej Polski jest zadowolona i nawet nie chce zbytnio jej zmieniać. Ale co przeszkadza w „Polityce” napisać, że młoda pisarka pisze o kraju nad Wisłą ze wściekłością, choć ja w tym jej pamiętniczku ani trochę wściekłości się nie doszukałem. A jak zaprosili dziadygę, Bronisława Maja, do szanownego Radia Kraków, gdzie nawet prowadząca nie potrafiła dokładnie podać tytułu książki, którą ów dziadyga miał zbesztać, to nagle okazało się, ku zdziwieniu nielicznej tam zgromadzonej publiczności, że w polskiej literaturze można przeklinać (bo przecież to o jakiś super język w związku z Masłowską chodziło). No jak to tak, szanowny salon taki nienowoczesny? I jak oni tę młodą dziewczynę mają nową Masłowską uczynić? Tzn. właśnie tak. Jeszcze raz się bulwersować, że dziecko przeklina. Jeszcze raz brawo, opozycja.

 

Prowincjusze od siedmiu boleści

 

Ostatnio u elyt jest taka moda, że jeżdżą sobie na prowincję i pokazują, że ona wcale nie jest taka, jak to ją PiS przedstawia. Tam się nikt nie modli, nikt nie uprawia roli. Wszyscy tylko kochają seks, duchy i równouprawnienie.

Jest taki śmieszny pan, Jakub Żulczyk, który napisał w tym roku książkę Wzgórze psów. I jedzie w niej sobie wielki inteligent z miasta do swojej rodzinnej wsi. Z żoną, pisze, ożenił się dla jej cycków, a sam tylko bierze zaliczki z wydawnictw i nic nie robi. Bo to taki literat, że mu dają w nadziei, że choćby stronę wymaże. No ale że nawet na lewicy idiotą można być tylko do pewnego momentu, wszystkie te wspaniałe źródła zarobku się pokończyły. A więc jedzie sobie pisarz na to zadupie, a my przez 800 stron możemy obserwować, jak wszyscy mu tam usługują.

I to nie tylko Żulczyk nagle w tej wsi zakochany. Pojawili się w tym roku inni młodzi, co to o swojej wiosce ojczystej zapomnieć nie mogą. Jakaś młoda, Gogola, co pisze, że jej kot umarł, albo obszarpaniec Janczura, który chwali się, że za dzieciaka był z niego wielki przemytnik. To tak jest, że jak sobie człowiek zda sprawę, że w tym mieście, gdzie studiował, żyje samo byle co i byle co robi, to nagle stwierdza, że nawet ta wiocha, z której pochodzi, jest lepsza. Ale czasem bywa za późno, moi mili, bo czym skorupka nasiąkła na studiach, tym na starość będzie śmierdzieć. Przykładem może być Michał Witkowski – w tym roku także wielki prowincjusz. On nawet nie musi jeździć na tę prowincję, bo odpajacuje sobie 300 stron typowej Warszawki i już cała Warszawka jest zadowolona. Ja tych młodych nawet rozumiem: dopóki nie pojechałem do Warszawy, dopóty nie wiedziałem, że w stolicy jest tylu idiotów. Ale Witkowskiego też rozumiem, bo jak się już idiotą jest, to można nim tylko pozostać. Ale żeby aż tak się chwalić? Nie ma czym, naprawdę.

 

Wesoły cień Marszałka

 

A na koniec największa zaraza – Międzymorze. Że ten obłąkańczy twór, Piłsudski, razem z jego pokraczną świtą – Beckiem, Rydzem-Śmigłym, Mościckim i całą resztą – że oni jeszcze wciąż kipią w narodzie! I na dodatek są tacy, którzy sobie wesoło, po warszawsku, jeżdżą po wyimaginowanym Międzymorzu i pokazują, jacy to z nas nieudaczni hegemoni. Dawniej, kiedy partyjni sekretarze wizytowali w swoich poddańczych krainach i w raportach pisali, jak to socjalizm ma się świetnie, jak to duch rewolucji wypełnia wszystkich z góry na dół, to przynajmniej było wiadome, że oni sami w to nie wierzą. A teraz przychodzi taki inteligent z Radomia i chwali się, z kim on to nie pił, gdzie nie słuchał tej muzyki, którą męczą młodzież z „Gazety Wyborczej”. Albo że ten i ten pasie owce, ale smartfona ma. A ta nazwa taka śmieszna, a tu mają Cyganów, a tu nawet Kosowo jest dobre, żeby się z Polski pośmiać. Bo przecież wiadome, że największą siłą Polski może być tylko to, że potrafi sama z siebie się śmiać. Sama z siebie! Jak ten wielki naród – Niemcy, który tak się z siebie śmieje, że już zapomniał o holokauście. Doprawdy, boki zrywać. Ale niektórzy są jeszcze na tyle wścibscy, żeby z tą wielką, wielce obśmianą przez siebie Polską do Niemiec jeździć. I opowiadać, jakie to wszystko pokraczne, jakie niedoskonałe. Bo przecież Niemcy tak samo myślą o sobie, gdyż kiedyś, jak rasizm był w modzie, stali się największymi w świecie rasistami. A dziś tolerancja, dystans, no to proszę – niech z nami durni Polacy się siłują na dystans. A jak im się opowie taki żarcik o polskich obozach koncentracyjnych, to im się może nawet spodoba. Przecież takie śmieszne.

Tym samym zebrałem takie oto zeszłoroczne literackie fenomeny. Przepraszam za brak parytetu, ale w opozycji o wiele sprawniej z ośmieszaniem się radzą sobie mężczyźni niż kobiety. Może dlatego, że w opozycji chodzi dziś o to, żeby się ośmieszać, a jak wiadomo, mężczyźni we wszystkim przodują. Jak mawiał Roman Dmowski: „Sprzedajemy humanitarnie Polskę w dalszym ciągu”. Na szczęście od tych, co sprzedają, mało kto chce kupować. Życzę więc państwu (i opozycji) wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

• • •

Trendy Srendy – spis odcinków

• • •

Konrad Janczura – krytyk, prozaik, czasami dziennikarz, copywriter, a także webmaster, seowiec i programista. Projektariusz do reszty. Oprócz Ha!artu, współpracował z Popmoderną, Gazeta.pl i kilkoma mniej lub bardziej wdzięcznymi mediami. Prowadzi blog Janczura prywatnie: http://ikonradlove.tumblr.com

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information