Słońce wypełnia moją pracownię ciepłą, żółtawą mgiełką. Nasuwa na myśl odgłosy lata.
Letnie weekendy spędzaliśmy w domu dziadków, daleko na wiejskich rubieżach Indiany. Całymi dniami biegaliśmy z bratem jak oszalałe kojocie kociaki, wdychając trawę i grzebiąc się w ziemi. Uciekaliśmy zaraz po śniadaniu, wracaliśmy na sygnał do obiadu, na kanapki z pomidorami i majonezem, tylko po to, by znów wystrzelić przez kuchenne drzwi na podwórko i zniknąć aż do wieczora.
Wieczorami odzywały się świerszcze i żaby, czasami, zwłaszcza w piątki, zamiast tych odgłosów nad moim uchem zaświszczał czyjś szorstki, ciepły oddech.