W dniu wernisażu truchtam po galerii, przesuwając obrazy z miejsca na miejsce i zastanawiając się, gdzie je powiesić.
Z góry zbiega właścicielka, cała rozedrgana i przepraszająca informuje, że wypadło jej coś pilnego. Martwi się, że nic jeszcze nie wisi. Nie pyta się o biel obrazów, na które właśnie patrzy. Może myśli, że za chwilę je zamaluję, żeby wypełnić wolną przestrzeń, a może po prostu ma już na głowie kanapki i wino. Oznajmia, że katering w drodze i jeśli potrzebuję pomocy, to jej asystent jest na górze. Mówi, że wróci za dwie godziny i nieśmiało się wycofuje.
Czuję, że wciąga mnie ku sobie biały wir ścian. Oprócz mnie jest tu tylko pani sprzątaczka, która ras po raz rzuca okiem na moje prace i pomlaskuje językiem. Zastanawiam się, czy to czasem nie moja matka.